Lewica oderwana od proletariatu

Naturalnym efektem zmian demograficznych w elektoracie lewicy była zmiana jej programu. Jednak liberalizm ekonomiczny, globalizacja i masowa migracja coraz bardziej zniechęcają do lewicy jej tradycyjny elektorat robotniczy. Bo to właśnie on ponosi największe koszty tej nowej polityki.

Publikacja: 04.11.2022 10:00

Badania przeprowadzone w Wielkiej Brytanii wykazały drastyczne różnice poglądów między głosującymi n

Badania przeprowadzone w Wielkiej Brytanii wykazały drastyczne różnice poglądów między głosującymi na partie lewicowe robotnikami a wyborcami z wyższym wykształceniem. Na zdjęciu protest przeciwko Partii Konserwatywnej zwołany przez organizację społeczną People's Assembly, Manchester, 3 października 2021 r.

Foto: Ian Forsyth/Getty Images

Źle się dzieje na anglosaskiej lewicy. W wyborach parlamentarnych w Wielkiej Brytanii z 2019 r. Partia Pracy poniosła spektakularną klęskę i zdobyła najmniej mandatów od 87 lat. Z kolei po drugiej stronie Atlantyku Partia Demokratyczna prawdopodobnie utraci większość w Kongresie w listopadowych wyborach, torując w ten sposób drogę do ponownej prezydentury Donalda Trumpa za dwa lata. Co się stało?

Wydawać by się mogło, że brexit i przegrana Hillary Clinton w roku 2016, a więc jedne z najbardziej traumatycznych dla lewicy wydarzeń ostatnich dekad, doprowadzą do rewizji programu tej formacji w obu krajach. Tak się jednak nie stało, a nawet więcej – wybór priorytetów politycznych i ich radykalizacja coraz bardziej zniechęca do lewicy jej dotychczasowych wyborców, wpychając ich w objęcia populistów. Według Manifesto Project – zestawienia programów partii politycznych z 50 krajów – amerykańska Partia Demokratyczna od 2008 r. przesunęła się zdecydowanie na lewo z pozycji centroprawicowej do punktu zajmowanego właśnie przez brytyjską Partię Pracy. Stąd też wyzwania stojące przed lewicą po obu stronach Atlantyku są dziś zaskakująco podobne.

Czytaj więcej

Jak zaufaliśmy obcym

Arogancja lewicowych intelektualistów

Tradycyjny elektorat lewicy – proletariat – nigdy nie był społecznie i obyczajowo postępowy. Przez długi czas liderzy i partie robotnicze były wiernymi wyrazicielami ich konserwatywnych poglądów. I tak na przykład amerykańska delegacja do Drugiej Międzynarodówki postulowała wykluczenie z organizacji robotniczych „przedstawicieli ras zacofanych (Chińczyków, czarnych itd.)”. A w samych Stanach Zjednoczonych Amerykańska Federacja Pracy w pełni akceptowała segregację rasową w związkach zawodowych, zamykając tym samym niebiałym dostęp do dobrze płatnych zawodów. W pierwszym państwie robotników i chłopów, ZSRR, formalnie zrównano prawa kobiet i mężczyzn, ale w kwestiach obyczajowych elita polityczna pozostała zdecydowanie konserwatywna. Kiedy Aleksandra Kołłontaj, jedyna kobieta w pierwszej Radzie Komisarzy Ludowych, postulowała zmianę relacji seksualnych w nowym społeczeństwie (Norman Davies określił ją wręcz jako apostołkę wolnej miłości), szybko została doprowadzona do porządku przez Lenina. W słynnym wywiadzie dla Clary Zetkin z 1920 roku powiedział: „Zdrowy sport, taki jak gimnastyka, pływanie, piesze wędrówki (...) to jest to czego [młodzi ludzie] potrzebują. Swoboda seksualna jest burżuazyjna. To oznaka degeneracji”. Ordo Iuris mogłoby przyklasnąć.

Rewolucyjne zmiany na lewicy przyniosły lata 60., kiedy pojawiła się w tej formacji grupa młodych aktywistów spoza środowiska robotniczego, dla których walka klasowa nie była najważniejszym celem. To właśnie od nich, wykształconych i wielkomiejskich, z czasem wyjdą postulaty ochrony środowiska, walki z rasizmem, feminizmu czy praw LGBTQ. Już na wstępie doszło między tą grupą a tradycyjnym proletariackim elektoratem lewicy do konfliktu na tle stosunku do wojny wietnamskiej. Młodzi aktywiści pogardliwie odnosili się do patriotyzmu tradycjonalistów, określając go marksistowskim terminem „fałszywa świadomość” oznaczającym niezrozumienie przez robotników swoich własnych interesów. Arogancja lewicowych intelektualistów nie mogła być dobrze odebrana przez konserwatywny proletariat i powstały wówczas antagonizm, a co najmniej brak wzajemnego zrozumienia między oboma grupami, trwa do dziś. Paul Embery, wieloletni działacz Partii Pracy poświęcił temu tematowi książkę pod znamiennym tytułem „Despised. Why the Modern Left Loathes the Working Class” („Pogardzani. Dlaczego współczesna lewica nienawidzi klasy robotniczej”). Potwierdzają to między innymi badania przeprowadzone w Wielkiej Brytanii przez międzynarodową firmę sondażową YouGov w 2011 r., które wykazały drastyczne różnice poglądów między głosującymi na partie lewicowe robotnikami a wyborcami z wyższym wykształceniem. Na pytanie, czy pracodawcy powinni dostawać zachęty do przyjmowania do pracy robotników brytyjskich, 65 proc. tych pierwszych odpowiedziało twierdząco wobec 35 proc. tych drugich. Na pytanie czy ze względu na obecność imigrantów czują się w Wielkiej Brytanii jak w obcym kraju, proporcje te były 64 proc. do 26 proc. Różnice poglądów społecznych wewnątrz elektoratu lewicy nie miały większego znaczenia, dopóki to robotnicy dominowali wśród głosujących. Ale to się również zmieniło. W 1970 r. na tę partię głosowało 10 mln robotników i 2 mln przedstawicieli klasy średniej, podczas gdy w 2010 r. proporcje te odwróciły się na rzecz tych drugich w stosunku 4,4 mln do 4,2 mln. I wreszcie, pamiętać trzeba, że profil demograficzny wśród działaczy partii jest zupełnie inny niż wśród jej elektoratu: 60 proc. członków Partii Pracy ma wyższe wykształcenie (w Partii Konserwatywnej to zaledwie 38 proc.), wobec 25 proc. wśród jej wyborców. Podobne zmiany zachodzą w USA: w 1950 r. zdecydowana większość wykształconych Amerykanów głosowała na Partię Republikańską, ale od lat 80. głosują już na demokratów.

Czytaj więcej

Naród. Pojęcie, które traci na znaczeniu

Krytyczna teoria rasy

Naturalnym efektem zmian demograficznych w elektoracie lewicy była zmiana jej programu. Pojęcie „walki klasowej” wyszło zupełnie z obiegu, bo jeszcze za czasów rządów Billa Clintona w USA i Tony’ego Blaira na Wyspach Brytyjskich anglosaska lewica otwarcie zaakceptowała kapitalizm i wolny rynek. Liberalizm ekonomiczny i towarzysząca mu globalizacja oraz masowa migracja coraz bardziej zniechęcają do lewicy jej tradycyjny elektorat robotniczy. Bo to właśnie oni ponoszą największe koszty nowej polityki lewicy. Na przykład według badań przeprowadzonych na zlecenie Banku Anglii w 2015 r. 10-proc. wzrost liczby imigrantów w zawodach niewymagających kwalifikacji prowadzi tam do 2-proc. spadku wynagrodzeń. Co gorsza, kwestie ekonomiczne, a więc tradycyjny lewicowy program redystrybucji dóbr w celu osiągnięcia sprawiedliwości społecznej, zszedł na drugi plan. Nie ekonomia bowiem, a kultura stała się areną aktywności politycznej.

Zwrot anglosaskiej lewicy nastąpił w ostatnich latach głównie za sprawą przyjęcia tzw. polityki tożsamości. Według tej koncepcji, w społeczeństwie wyodrębniane są osobne kategorie ludzi zgodnie z ich rasą, religią czy orientacją seksualną. Każda z tych grup rozwija swój własny program polityczny, którego pierwszoplanowym założeniem jest postrzeganie swojej własnej grupy jako ofiary, a którego celem jest naprawa krzywd popełnionych wobec nich przez jakąś uprzywilejowaną większość. Ten chwalebny cel walki z uprzedzeniami i dyskryminacją może jednak łatwo ulec wynaturzeniu, kiedy jakaś grupa jest wyróżniana i zasługuje w związku z tym na przychylne traktowanie polityczne kosztem innych grup. Tak właśnie postrzegane są przez wielu Amerykanów postulaty tzw. krytycznej teorii rasy – CRT (ang. critical race theory), która opisuje w zupełnie nowy sposób stosunki rasowe w USA.

Fundamentem tejże teorii jest konstatacja, że rasizm jest czymś powszednim w społeczeństwie amerykańskim. Ta pospolitość czyni go niezauważalnym, a tym samym trudnym do usunięcia. Klasyczne liberalne pojęcie równości, które każe stosować do wszystkich takie same kryteria, pomaga zwalczać najbardziej spektakularne akty dyskryminacji, ale jest bezużyteczne wobec takich właśnie ukrytych przejawów rasizmu. Orędownicy tej teorii odrzucają wprost same podstawy porządku liberalnego, łącznie z teorią równości i porządkiem prawnym. Wobec szokującej trwałości rasowych nierówności potrzebne są agresywne działania na rzecz wyrównywania szans rozumianych jako równość efektów, a nie praw. Stąd już tylko krok do politycznego radykalizmu, który przyjmuje nieraz trudne do zaakceptowania rozmiary. Oto kilka przykładów praktycznego wdrażania postulatów CRT.

Zgodnie ze wskazówkami lokalnego kuratorium oświaty w Buffalo przedszkolakom pokazuje się filmy, na których czarnoskóre dzieci mówią zza grobu o „brutalności policji”. W piątej klasie uczniowie dowiadują się, że Ameryka stworzyła specjalny system, w którym „milion czarnoskórych siedzi w klatkach”. Jeszcze inna lekcja programu szkolnego pokazuje wyższość afrykańskiego systemu wymiaru sprawiedliwości nad europejskim. Do szczytów absurdu dochodzi jednak na wyższych uczelniach. Oto profesor prawa na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles (UCLA), Cheryl Harris, żąda zawieszenia prawa do własności prywatnej i redystrybucji uzyskanych w ten sposób pieniędzy wedle kryteriów rasowych. W 2021 roku Donald Moss, profesor w New York Psychoanalytic & Society Institute opublikował we flagowym piśmie Amerykańskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego artykuł, w którym pisze: „Bycie białym to stan szkodliwy i pasożytniczy. Żądze, które ten stan wywołuje, są nienasycone, zachłanne i perwersyjne. (...) Jak dotąd nie ma na tę przypadłość lekarstwa”. Zdaje się, że ten lek znalazła jednak psychiatra Aruna Khilanani, absolwentka studiów poświęconych krytycznej teorii rasy na Uniwersytecie w Chicago. W 2021 roku wygłosiła wykład na Uniwersytecie Yale, gdzie powiedziała: „Marzę o tym, żeby wystrzelić cały magazynek w głowę każdej białej osoby, która stanęła na mojej drodze, (...) wytarciu skrwawionych rąk i odejściu w podskokach. Zrobiłabym światu [wulgaryzm] przysługę”.

Amerykańska prawica zręcznie wykorzystuje takie incydenty. W 2020 r. w wyborach prezydenckich Joe Biden wygrał z Donaldem Trumpem w Wirginii aż z 10 proc. przewagi. Rok później kandydat republikanów na gubernatora tego stanu uczynił obecność CRT w programach szkolnych głównym tematem kampanii wyborczej i bez trudu wybory wygrał.

Czytaj więcej

Biedni pozostaną opuszczeni

Niestety, radykalizm demokratów nie ogranicza się tylko do tolerowania haseł krytycznej teorii rasy. Ich chwiejna polityka w kwestii imigracji spowodowała, że w ciągu ostatniego roku spośród 2,3 miliona nielegalnych imigrantów zatrzymanych przez amerykańskie służby graniczne prawie jedna trzecia została wpuszczona do kraju. Tymczasem z badań przeprowadzonych w maju 2022 r. wynika, że aż jedna trzecia Amerykanów wierzy w tzw. teorię wielkiego wyparcia (ang. the great replacement), wedle której istnieje tajny plan – w domyśle plan demokratów – stopniowego eliminowania białych na rzecz innych ras. Wzmożona imigracja to jeden z elementów tej – chyba najbardziej w USA popularnej – teorii spiskowej.

Podobne nastroje panują w Wielkiej Brytanii; według jednego z badań aż 67 proc. Brytyjczyków uważa, że imigracja jest niekorzystna dla kraju, a tylko 11 proc. jest przeciwnego zdania. Tymczasem minister do spraw imigracji w rządzie Tony’ego Blaira odrzucała wszelką krytykę swej polityki „otwartych drzwi” jako ... rasistowską.

Hari Kunzru, recenzent wydanej w zeszłym roku monumentalnej historii amerykańskiej lewicy („American Democratic Socialism: History, Politics, Religion and Theory” Gary’ego Dorriena) tak podsumował obecną politykę demokratów: „Choć polityka tożsamościowa odniosła pewne zwycięstwa, szczególnie w kwestii praw LGBTQ, to często przyjmuje ona formę manifestowania moralnej wyższości bez żadnej intencji zmiany rzeczywistych warunków życia. Bank sponsoruje paradę gejów, kongresmeni noszą wstążeczki z afrykańskimi symbolami (...) a biedni i opuszczeni pozostają biedni i opuszczeni”. Tę surową opinię na temat współczesnej polityki lewicy potwierdzają twarde dane. Pod presją lewicowych aktywistów prywatne firmy amerykańskie prowadzą od lat liczne akcje antydyskryminacyjne, których celem jest zwiększenie udziału kobiet i mniejszości rasowych wśród kadry zarządzającej. Skuteczność tych programów często podawana była w wątpliwość. Socjologowie Frank Dobbin i Alexandra Kalev postanowili zweryfikować to empirycznie. Zebrali dane na ten temat w 829 amerykańskich firmach z okresu od 1971 do 2002 roku i sprawdzili, jak zmieniły się proporcje płci oraz grup etnicznych wśród menaedżerów aż do 2015 r. Okazało się, że efekty były dokładnie przeciwne, niż oczekiwano. Po 20 latach od wprowadzenia programu, grupą, która zyskała najwięcej, byli biali mężczyźni.

Samobójcza strategia

Można odnieść wrażenie, że lewica systematycznie zniechęca do siebie coraz to nowe grupy społeczne. Robotnicy, których realne dochody spadają, od kilkudziesięciu lat czują się przez lewicę zdradzeni. Klasa średnia ma dość napiętnowania za wszystkie prawdziwe i wyimaginowane grzechy swoich białych przodków. A mniejszości etniczne rozczarowane są brakiem efektów niezliczonych programów antydyskryminacyjnych. „Demokratom nigdy nie brakowało pomysłów” – pisze jeden z komentatorów. „To, czego im teraz brakuje, to wiarygodność”. Tylko między 2012 a 2020 rokiem Partia Demokratyczna straciła głosy ok. 7 proc. czarnoskórych Amerykanów i tyluż Latynosów, a zyskała 8 proc. wykształconych białych. Czyżby miała stać się partią reprezentującą tylko tych ostatnich?

Nie jest to wbrew pozorom błahe pytanie. W brytyjskiej Partii Pracy pojawiają się głosy, że czas wreszcie porzucić konserwatywny proletariat i stworzyć nowoczesną partię reprezentującą wykształconą, wielkomiejską i postępową klasę średnią. Wspomniany już Paul Embery uważa, że to strategia samobójcza, bo taka partia na długo pozostałaby niszowa. Zamiast tego postuluje on powrót do źródeł, a więc do wsłuchiwania się w głosy ekonomicznie zmarginalizowanych, czyli tych, o których interesy z wielkim sukcesem walczyła lewica przez pierwsze 100 lat swego istnienia. Co więcej, jeśli lewica chce utrzymać swój tradycyjny elektorat proletariacki, to powinna pogodzić się z jego konserwatyzmem społecznym i obyczajowym. Toczenie wojny kulturowej z własnymi wyborcami – nawet w imię szczytnych ideałów – to prosta droga do politycznej marginalizacji.

Wydaje się, że podobnie widzi przyszłość lewicy Bernie Sanders, jeden z kandydatów lewicy w wyborach prezydenckich w 2016 roku. Kwestie ekonomiczne, a więc walka o poprawę losu najuboższych była w jego programie absolutnie priorytetowa. Sanders nie wahał się kwestionować wolnego handlu czy nawet drogiej sercu lewicy imigracji. W wywiadzie przeprowadzonym w 2015 r. powiedział, że „prawica chce otwartych granic by sprowadzać ludzi, którzy będą pracować za dwa–trzy dolary na godzinę (…). Wszyscy będą przez to w Ameryce biedniejsi”. Czas pokaże, czy te idee przekonają resztę angloamerykańskiej lewicy. Jeśli nie, to porzucony przez lewicę elektorat, przejmą populiści. I to nie tylko w USA i Wielkiej Brytanii.

Jarek Gryz jest profesorem informatyki i filozofii na Uniwersytecie York w Toronto.

Źle się dzieje na anglosaskiej lewicy. W wyborach parlamentarnych w Wielkiej Brytanii z 2019 r. Partia Pracy poniosła spektakularną klęskę i zdobyła najmniej mandatów od 87 lat. Z kolei po drugiej stronie Atlantyku Partia Demokratyczna prawdopodobnie utraci większość w Kongresie w listopadowych wyborach, torując w ten sposób drogę do ponownej prezydentury Donalda Trumpa za dwa lata. Co się stało?

Wydawać by się mogło, że brexit i przegrana Hillary Clinton w roku 2016, a więc jedne z najbardziej traumatycznych dla lewicy wydarzeń ostatnich dekad, doprowadzą do rewizji programu tej formacji w obu krajach. Tak się jednak nie stało, a nawet więcej – wybór priorytetów politycznych i ich radykalizacja coraz bardziej zniechęca do lewicy jej dotychczasowych wyborców, wpychając ich w objęcia populistów. Według Manifesto Project – zestawienia programów partii politycznych z 50 krajów – amerykańska Partia Demokratyczna od 2008 r. przesunęła się zdecydowanie na lewo z pozycji centroprawicowej do punktu zajmowanego właśnie przez brytyjską Partię Pracy. Stąd też wyzwania stojące przed lewicą po obu stronach Atlantyku są dziś zaskakująco podobne.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni