Doktryny Kościoła ciągle się zmieniają

Mamy tendencje, by uznawać znany naszej epoce kształt Kościoła za jego wersję ostateczną. W rzeczywistości ocenić to będą mogły dopiero przyszłe pokolenia. Może minąć nawet kilka wieków, zanim to uczynią.

Publikacja: 02.12.2022 17:00

Jan Paweł II przeprosił za krucjaty, które przecież błogosławili dawni papieże. A w encyklice z uzna

Jan Paweł II przeprosił za krucjaty, które przecież błogosławili dawni papieże. A w encyklice z uznaniem wspominał myśliciela, którego jeszcze 150 lat temu Kościół wyklął jako heretyka

Foto: fot.

6 marca 1415 r. poza murami Konstancji, tam gdzie niegdyś zakopywano zdechłe konie, rozpalono stos, na którym miał spłonąć Jan Hus. Oskarżony o herezję, oszukany informacją o tym, że dzięki „listowi żelaznemu” od cesarza będzie mógł wyjaśnić i bronić swoich przekonań, został w istocie bez wysłuchania i choćby próby zrozumienia jego racji skazany na śmierć. Umierając w płomieniach, śpiewał „Kyrie eleison”, a wcześniej – to być może tylko legenda, ale świetnie ukazująca znaczenie tej postaci – miał wygłosić ostatnie kazanie, w którym nawiązywał do czeskiego znaczenia swojego nazwiska (Hus to w tym języku gęś): „Możecie spalić gęś, ale kiedyś nadejdzie łabędź, którego nie spalicie”.

Z górą wiek później uczniowie innego reformatora uznali, że owym łabędziem był Luter. Równie dobrze możemy powiedzieć, że ostatecznie owym łabędziem stało się o kilka wieków późniejsze nauczanie Kościoła katolickiego. Tego samego, którego hierarchowie i uczeni skazali Husa na śmierć.

Komunia święta pod dwiema postaciami, której był wielkim orędownikiem – choć nie stała się w Kościele katolickim jedyną obowiązującą normą – weszła w jego życie bardzo głęboko (choć właśnie jedną postać dla katolików świeckich uważano w czasach Husa za oznakę prawdziwego katolicyzmu), języki narodowe są obecne w liturgii (tego również czeski duchowny się domagał) od czasów Soboru Watykańskiego II, a łacina, która miała być uniwersalnym, świętym i wiecznym językiem Kościoła, umiera i nagle okazała się niepotrzebna.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Opowieści o świętych naszych czasów

Ile władzy papieża

Przez wieki absolutna władza papieska i teokratyczny model zarządzania się umacniały. Bardziej ewangeliczna wizja synodalności Husa powoli zaczyna jednak wracać do głównego nurtu. To, co podczas soboru watykańskiego I (1869–1870) stało się wielkim triumfem tzw. ultramontanistów – zwolenników podporządkowania kościołów lokalnych Rzymowi – a mianowicie ogłoszenie dogmatu o nieomylności i uniwersalnej jurysdykcji biskupa Rzymu, dzisiaj jest jednym ze źródeł kłopotów Kościoła.

W XIX wieku ostrzegali przed tym teologowie (z ekskomunikowanym w 1871 r. ks. Ignazem von Döllingerem na czele), którzy z czasem uformowali wspólnoty starokatolickie. Wprowadzeniu owych dogmatów do nauczania sprzeciwiał się też Kościół chorwacki pod wodzą abp. Josipa Juraja Strossmayera, ale i jego opór złamano. Zwolennicy absolutnej władzy papieskiej triumfowali.

Dziś już w zasadzie wiemy, że myślenie ukryte za owymi dogmatami wielkich korzyści Kościołowi nie przyniosło. To zaś, że Sobór Watykański I nie ustalił relacji między „nieomylnym” i dysponującym uniwersalną jurysdykcją papieżem a innymi biskupami, jest źródłem potężnych problemów w zarządzaniu Kościołem.

Sen ultramontanistów, w którym codziennie otrzymują oni na swoje biurko depeszę ze słowami papieża pozwalającą im wiedzieć, co mają myśleć, się bowiem ziścił. Codziennie mamy nowe – zawarte w wywiadach, konferencjach prasowych, wyniesionych z prywatnych rozmów opiniach – słowa Franciszka (a wcześniej Jana Pawła II i Benedykta XVI). Nic nie wskazuje na to, by ta inflacja wypowiedzi papieskich połączona z przekonaniem formułowanym przez część duchownych i teologów, że obowiązkiem katolika jest przyjmowanie w sumieniu każdej takiej wypowiedzi, rzeczywiście służyło Kościołowi. A nie służy także dlatego, że coraz częściej widać, że wypowiedzi te mogą być nie tylko sprzeczne wewnętrznie, ale także sprzeczne z wypowiedziami poprzedników.

Wymaganie od ludzi, by w imię posłuszeństwa przyjmowali z równą pewnością wzajemnie wykluczające się słowa Jana Pawła II i Franciszka, to pomysł na wychowanie ludzi niedojrzałych, niepewnych i całkowicie zależnych od opinii zewnętrznych.

I choć wiele wskazuje na to, że tego właśnie chcieliby niektórzy z decydentów, że taki model jest często preferowany w formacji duchownych i świeckich, to możemy powiedzieć, że na naszych oczach ponosi on klęskę. Autorytety upadają, teologiczne formuły, które przekazywano nam jako pewne, są zastępowane nowymi i trudno niekiedy nadążyć za tym, w co mielibyśmy obecnie wierzyć. Nie wzmacnia to autorytetu instytucji, a nieustanne pohukiwanie na tych, którzy mają wątpliwości (i to w sytuacji, gdy często ci, którzy krytykują obecnego papieża, wcześniej krytykowali ostro tych, którzy mieli wątpliwości co do nauczania poprzednich) wcale nie sprawia, że w Kościele pojawia się więcej pewności, co najwyżej wzmacnia tendencje odśrodkowe. Nie sprzyja to też samodzielności i krytycznemu myśleniu, bez których nie ma i nie może być opracowania na nowo chrześcijańskiej opowieści, tak by mogła się ona stać zrozumiała dla postchrześcijańskich i postoświeceniowych społeczności.

Jeśli dobrze przyjrzeć się współczesnym skandalom seksualnym w Kościele, to u ich podstaw także leży ultramontańskie rozumienie nieomylności papieskiej i uniwersalnej jurysdykcji. Uznanie posłuszeństwa za najwyższą cnotę, uznanie, że ostatecznie najważniejsze decyzje muszą pochodzić z Rzymu, a papież zawsze ma prawo zmieniać decyzje lokalnych episkopatów czy narzucać im (za pośrednictwem Kurii Rzymskiej) swoją wolę, doprowadziło do sytuacji, gdy wielu biskupów czy przełożonych zakonnych tłumaczy się teraz ze swoich złych decyzji w sprawach księży przestępców seksualnych brakiem odpowiednich norm z Watykanu. Jeśli Rzym nie rozstrzygnął, to oni przecież nie mogli zachować się jak trzeba, bo jeszcze okazałoby się, że są nieposłuszni, a to przecież największy grzech przeciwko absolutystycznie pojmowanej władzy.

Tego rodzaju myślenie przynosi dramatyczne skutki także dla samych papieży. Jeśli bowiem są jedynym źródłem władzy, to trudno wyjaśnić, dlaczego odpowiedzialność za decyzje – także błędne – ma spadać na tych, którzy są na dole. Jeśli w istocie cała władza należy do papieża, to i cała odpowiedzialność spada na niego.

Każdy, kto zna Kościół, ma świadomość, że w praktyce papież władzy absolutnej sprawować nie jest w stanie. Teoria jest jednak właśnie taka, i albo głęboko się ją przemyśli (choćby uzupełniając doktrynę brakującymi w niej elementami relacji między władzą biskupów a papieży), albo będziemy wciąż tkwić w martwym punkcie. Papież będzie sprawiał wrażenie, że wszystkim steruje, podczas gdy Kościół będzie w istocie znajdował się w dryfie.

Sumienie, nie prawo

Wymóg ślepego posłuszeństwa, uznanie go za najwyższą cnotę i pojmowanie w duchu zwulgaryzowanego i pozbawionego kontekstu nauczania św. Ignacego Loyoli, położył się cieniem także na praktycznym podejściu do wolności i odpowiedzialności sumienia.

„Gdybym miał, co zresztą mało prawdopodobne, wznieść toast za religię, piłbym go za papieża, ale najpierw za sumienie, a dopiero potem za papieża” – napisał w XIX wieku w liście do księcia Norfolku bł. John Henry Newman. I choć ludzie Kościoła, szczególnie w wieku XX, chętnie cytowali te słowa, to zarówno Kościół hierarchiczny, jak i zwyczajni katolicy niechętnie wyciągali z nich wnioski.

Nauczanie moralne sprowadzane jest nie tyle do nauczania rozeznania w wolności, do podejmowania odpowiedzialnych decyzji, ile do posłuszeństwa ściśle określonym normom. Ich ustalenie, określenie i przekazywanie uznaje się za główne zadanie Kościoła. A podejście takie dotyczy zarówno strony liberalnej, jak i konserwatywnej. Różnica polega tylko na tym, że jedna ze stron chce normy zmienić, poluzować, a druga trwa przy ich obronie.

Nieczęsto jednak słyszy się (choć uczciwie trzeba powiedzieć, że od jakiegoś czasu ten ton pobrzmiewa w nauczaniu Franciszka), że celem chrześcijańskiego nauczania moralnego ma być uformowanie sumienia, które będzie wewnątrz-, a nie zewnątrzsterowne. Oczywiście, wspomina się o tym, że osąd sumienia jest rozstrzygający w kwestiach moralnych, ale zaraz dodaje się, że ktoś, kto wybierze niezgodnie z nauczaniem Kościoła (jakiekolwiek by ono było), odpowie za źle uformowane sumienie. W praktyce oznacza to, że celem jest uformowanie do posłuszeństwa określonej normie, a nie rozeznanie i decydowanie. Efekt? Formowanie ludzi niedojrzałych i zależnych, a nie świadomych swojej wiary i umiejących podejmować decyzje.

A wszystko to się dzieje, choć Kościół sam ma świadomość, że bywało w jego historii tak, że na indeks ksiąg zakazanych wciągano dzieła późniejszych świętych, a oni sami uznawani byli za heretyków. Tak było z tekstami bł. Antonia Rosminiego, który w XIX wieku głosił, że Kościół powinien zrezygnować z atrybutów władzy doczesnej (do tej pory nie zrezygnował, a państwo Watykan, choć o wiele mniejsze niż w tamtych czasach, pozostaje potężnym obciążeniem dla Kościoła), że języki narodowe powinny się stać obecne w liturgii oraz że sumienie i koncepcja osoby ludzkiej, a nie posłuszeństwo, powinny się stać fundamentem antropologii chrześcijańskiej. Włoskiego filozofa i kapłana uznano za heretyka, a jego dzieła wciągnięto na indeks ksiąg zakazanych. Jeszcze po jego śmierci w specjalnym dekrecie potępiono tezy jego dzieł.

Ponad sto lat później karta się jednak odwróciła. Najpierw Jan Paweł II w encyklice „Fides et ratio” umieścił Rosminiego pośród najważniejszych myślicieli chrześcijańskich (obok św. Augustyna), a potem – już w 2001 r. – kard. Joseph Ratzinger jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary podpisał dekret zdejmujący z postaci wybitnego myśliciela oskarżenia o herezję. 18 listopada 2007 r. już jako Benedykt XVI beatyfikował Rosminiego.

Zamiast zachwycać się cudowną drogą „męczennika sumienia”, warto zadać sobie pytanie, czy posłuszeństwo Kościołowi, który Rosminiego potępiał w XIX wieku, było słuszne i moralne? A może właśnie wtedy należało mu się sprzeciwiać? Nie są to pytania odnoszące się wyłącznie do przeszłości, bo przecież nikt nie może zapewnić dzisiejszych katolików, że to, co obecnie jest potępiane jako heretyckie i nieodpowiedzialne, że ci myśliciele, których się za takich uważa, za 150 lat nie zostaną wyniesieniu na ołtarze, jak Rosmini.

Jego historia uświadamia nam więc, że tym, co pozostaje normą wszelkich norm w Kościele, nie jest wcale posłuszeństwo aktualnemu Magisterium, nie jest poddanie swojej woli bieżącym opiniom obecnego papieża czy jego dworu, ale posłuszeństwo sumieniu. To ono ma wartość rozstrzygającą. Wierność mu jest najważniejszym zaleceniem.

Czytaj więcej

Tomasz P. Terlikowski: Co boli w „Bielmie”

Rozwój doktryny, czyli kto ma rację

Nie jest łatwo pogodzić się z tym, że obecne przekonania doktrynalne wcale nie muszą przetrwać jako prawdziwe albo że okaże się, iż żadna ze stron uczestniczących w jakiejś rozpalającej Kościół debacie nie ma racji we wszystkim – albo że w ogóle jej nie ma. XVII-wieczni janseniści przekonani o całkowitym zepsuciu człowieka z powodu grzechu pierworodnego zostali potępieni przez papieży – ale przecież część ich myślenia jest nadal obecna w Kościele. Blaise Pascal – niewątpliwie jansenista – też mylił się w sprawie moralności i był przesadnym rygorystą. Jego „Myśli” są jednak arcydziełem, które wciąż inspiruje kolejne pokolenia chrześcijan.

Czy ostro spierający się z jansenistami moliniści – podkreślający znaczenie wolnej woli człowieka – odnieśli zwycięstwo we wszystkim? Też nie, bo późniejsze nauczanie Kościoła nie we wszystkim przyznało im rację, a część z niezwykle ostrego przed wiekami sporu nadal jest przez doktrynę ignorowana nie dlatego, że znaleziono dobre odpowiedzi, ale dlatego, że tematy te przestały budzić zainteresowanie.

O wiele mocniej ten element niepewności widać jednak w sporze, który głęboko dzielił średniowieczny Kościół, a mianowicie o to, czy Maryja była Niepokalanie Poczęta. Franciszkanie twierdzili, że tak, ale wielu dominikanów – że nie. Ci drudzy mieli naprawdę dobre argumenty na obronę swojej tezy. Św. Tomasz z Akwinu, dominikanin, wywodził, że jeśli Maryja urodziła się wyjęta spod grzechu pierworodnego, nie była nim dotknięta, a właśnie to jest istotą myślenia o Niepokalanym Poczęciu, to nie potrzebowała do zbawienia Męki i Śmierci Jezusa Chrystusa, wręcz nie potrzebowała zbawienia. Czy to jest spójna argumentacja? Tak. Czy rację miał św. Tomasz, wskazując, że u wielu z Ojców Kościoła nie ma w ogóle myślenia o Niepokalanym Poczęciu? Miał. Tyle że kilkanaście lat później bł. Jan Duns Szkot zbudował uzasadnienie, które odpowiada na argumenty Tomasza. Otóż w Bogu nie ma czasu, Niepokalane Poczęcie jest więc przywilejem, ale jego źródłem jest Męka i Śmierć Jezusa Chrystusa.

To uzasadnienie rodzi inne pytania (choćby o wolność człowieka i o to, na ile historia jest w całości zaplanowana), ale zostało przyjęte i kilka wieków później w XIX wieku stało się fundamentem przyjęcia dogmatu o Niepokalanym Poczęciu. Wcześniej jednak wierzący katolik wcale nie musiał go przyjmować, mógł wierzyć inaczej i pozostawać wewnątrz Kościoła, ba, zostać ogłoszonym doktorem Kościoła, jak to miało miejsce ze św. Tomaszem z Akwinu.

W tym przypadku mamy do czynienia z dogmatem, ale przez wieki głoszono tezy, które później odrzucono. Św. Bernard z Clairveaux nawoływał do krucjat i przekonywał, że są one moralnie usprawiedliwione, papieże tamtych czasów ofiarowywali odpusty władcom, którzy się do nich włączali, a potępiali tych, którzy się im sprzeciwiali, a wiele wieków później Jan Paweł II za krucjaty przepraszał. Można oczywiście powiedzieć, że to nie były orzeczenia doktrynalne, a jedynie zwyczajne nauczanie, i będzie to prawda, ale owo zwyczajne nauczanie egzekwowano przy użyciu narzędzi prawnych.

Jeszcze lepiej widać to w przypadku teorii „limbusu”, która przez pokolenia uchodziła za wyjaśniającą los nieochrzczonych maleńkich dzieci po ich śmierci. Jako skażone grzechem pierworodnym miały one nie móc trafić do Nieba, ale też jako niemające grzechów uczynkowych własnych, nie mogły być potępione, więc wymyślono dla nich stan pośredni: ani Niebo, ani Piekło, stan naturalnego spokoju, ale bez Bożej łaski. Całe wieki teologowie i hierarchowie uzasadniali istnienie owego „limbusa”, ale całkiem niedawno Międzynarodowa Komisja Teologiczna uznała, że nie ma go i nigdy nie było, a nieochrzczone dzieci mogą trafić po prostu do Nieba.

Co z tego wynika? Otóż nie tylko tyle, że przez wieki wielu chrześcijan uczono doktryny, która nie była prawdziwa, ale także to, że i obecnie możemy być nauczani z autorytetem doktrynalnym prawd, które za kilka wieków zostaną uznane za niebyłe.

Konieczne krytyczne myślenie

Nie piszę tego po to, by przekonywać, że nie ma w wierze Kościoła nic stałego, że wszystko może się zmienić. Tak nie jest. Prawda o zmartwychwstaniu, o usprawiedliwieniu z łaski, o dwóch naturach – Boskiej i ludzkiej – w Chrystusie, o skażeniu natury ludzkiej jest i pozostanie niezmienna, nawet jeśli w różnych epokach przekonania te wyrażano na różne sposoby.

„Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara” (1 Kor 15, 17) – mówił św. Paweł, i od tego Kościół odstąpić nie może. Wiele innych prawd i tradycji, także tych przedstawianych jako niezmienne, nie ma takiego charakteru. Nauczanie papieskie, opinie teologiczne (również te, które uchodzą za obowiązujące) mogą i powinny być poddawane krytycznej analizie, a potępienia Kongregacji Nauki Wiary mogą się okazać przemijające jak indeks ksiąg zakazanych.

Nie zamierzam przewidywać, którzy z obecnie krytykowanych teologów trafią w przyszłości na ołtarze, jedynie uprzedzam, że trzeba i na to być przygotowanym. Przede wszystkim jednak, powtarzam, konieczne jest przejście od modelu posłuszeństwa jako wartości najwyższej do modelu rozeznawania, krytycznego myślenia i świadomości, że nie tylko jednostki, ale i instytucje są omylne. Również na danym etapie działający Kościół. Sumienie też może nie we wszystkim być dobrze ukształtowane, ale ostatecznie to ono jest dla człowieka jedynym fundamentem. Czy to prowadzi do chaosu w Kościele? Niekiedy może tak się stać, ale przyjęcie odmiennego modelu myślenia prowadzi do ducha sekciarskiego, a także groźnej instytucjonalnej przemocy. A co gorsza, formuje niedojrzałego człowieka zależnego od opinii innych.

Czytaj więcej

Sojusz z Orbánem to zła droga dla prawicy

6 marca 1415 r. poza murami Konstancji, tam gdzie niegdyś zakopywano zdechłe konie, rozpalono stos, na którym miał spłonąć Jan Hus. Oskarżony o herezję, oszukany informacją o tym, że dzięki „listowi żelaznemu” od cesarza będzie mógł wyjaśnić i bronić swoich przekonań, został w istocie bez wysłuchania i choćby próby zrozumienia jego racji skazany na śmierć. Umierając w płomieniach, śpiewał „Kyrie eleison”, a wcześniej – to być może tylko legenda, ale świetnie ukazująca znaczenie tej postaci – miał wygłosić ostatnie kazanie, w którym nawiązywał do czeskiego znaczenia swojego nazwiska (Hus to w tym języku gęś): „Możecie spalić gęś, ale kiedyś nadejdzie łabędź, którego nie spalicie”.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi