Górski, Piechniczek czy Nawałka. Kto lepiej wybierał na mundial

Niemal zawsze decyzje personalne selekcjonerów reprezentacji Polski przed mundialem lub już w jego trakcie spotykały się z krytyką kibiców. Kto i kiedy miał rację?

Publikacja: 28.10.2022 10:00

Sierpień 1976: Jacek Gmoch (z prawej) przejmuje władzę nad reprezentacją Polski od Kazimierza Górski

Sierpień 1976: Jacek Gmoch (z prawej) przejmuje władzę nad reprezentacją Polski od Kazimierza Górskiego

Foto: omasz Prażmowski/Forum

Selekcjoner powinien wiedzieć najlepiej. Ale w Polsce – podobnie jak w innych krajach futbolowo podnieconych – selekcjonerów jest tylu co mieszkańców, więc powołania do reprezentacji stają się sprawą narodową.

Ale to nie naród wybiera kadrę, tylko człowiek, którego w tym celu powołał na stanowisko Polski Związek Piłki Nożnej. Czy postawił akurat na właściwą osobę?

Jeśli reprezentacja wygrywa, to tak. Jeśli przegrywa – to nie. W sumie tylko o to chodzi i mało kto zadaje sobie trud postawienia się w roli trenera drużyny narodowej, który powinien wiedzieć więcej, mieć wyobraźnię większą niż rozemocjonowany kibic, brać pod uwagę różne nieoczywiste sytuacje.

Kiedy tylko prasa poda skład kadry na mecz, a zwłaszcza na duży turniej, natychmiast zaczyna się dyskusja. To nie jest nic nowego. Taka sytuacja dotyczyła każdego selekcjonera, od Kazimierza Górskiego poczynając. Kończyła się po sukcesie, rozwijała po porażkach.

Czytaj więcej

Hiszpański futbol w cieniu Realu i Barcelony

Pan Kazimierz widział więcej

Górski miał w pewnym sensie łatwiej. Kiedy zaczynały się mistrzostwa świata w Niemczech (1974), miał za sobą trzy i pół roku pracy w roli selekcjonera i dwa sukcesy, po których nie musiał się tłumaczyć z powołań: złoty medal olimpijski oraz wyeliminowanie Anglii w drodze na finały. One dowodziły, że trener wiedział, co robi.

A jednak i jego decyzjom towarzyszyły dyskusje. Przy okazji pojawiły się oczywiście teorie spiskowe. Pierwsza dotyczyła nieobecności w kadrze Joachima Marxa, środkowego napastnika Ruchu Chorzów, bez dwóch zdań czołowego piłkarza w kraju. Górski dobrze go znał, bo Marx był już w kadrze na igrzyska olimpijskie.

A jednak tym razem go pominął. Wolał powołać trzech młodziaków z Wisły Kraków: Kazimierza Kmiecika, Zdzisława Kapkę i Marka Kustę. Tłumaczono to dwojako. Po pierwsze: w kadrze na mistrzostwa nie było zawodnika po trzydziestce. Wszyscy urodzili się już po wojnie. Marx nie tylko miał niemiecko brzmiące nazwisko, ale i imię rzadko w Polsce używane – Joachim. W dodatku urodził się w roku 1944 w Gliwicach, kiedy trwała wojna, a miasto nazywało się Gleiwitz. Z takimi korzeniami i datą urodzenia Marx psuł wizerunek kadry socjalistycznej Polski. To właśnie podobno Górskiemu zasugerowano.

Takie domniemania były uprawnione, skoro ani na igrzyska, ani na mundial trener nie mógł zabrać piłkarza, który swoimi bramkami przyczynił się do awansu na obydwa turnieje. Był nim napastnik Górnika Zabrze Jan Banaś. Za to, że kiedyś „wybrał wolność” i chciał grać w Bundeslidze, ukarano go zakazem wyjazdu do Niemiec. A ponieważ igrzyska i mundial odbywały się w Niemczech i co najgorsze nie w bratniej NRD, lecz – jak się wówczas mówiło i pisało – w NRF, Banasiowi przeszły one koło nosa. Jego miejsce zajął Grzegorz Lato i wykorzystał szansę w stu procentach.

W rzeczywistości trener miał swoją koncepcję bez względu na politykę. Marksa nie powoływał od dwóch lat (ostatni mecz w kadrze rozegrał na igrzyskach olimpijskich, choć jeszcze do niej wróci). W tym czasie pojawili się nowi napastnicy.

Postawienie na trzech graczy Wisły Kraków może było ryzykiem, ale jednocześnie trener nie pierwszy i nie ostatni raz udowodnił, jak wielkim jest profesjonalistą. W roku 1974 Kazimierz Kmiecik miał niespełna 23 lata, a za sobą już złoty medal olimpijski. 19-letni Zdzisław Kapka w sezonie 1973/74 został królem strzelców ekstraklasy. 20-letni Marek Kusto cieszył się opinią wybitnego talentu, a urodę niektórych jego akcji w lidze trudno było opisać.

Kmiecik był bliski zdobycia bramki w meczu z Niemcami, Kapka wystąpił w grze o trzecie miejsce z Brazylią, a Kusto jeszcze dwukrotnie pojechał na mistrzostwa świata.

Górskiemu zarzucano nie tylko te powołania, ale także inne: środkowego obrońcy Władysława Żmudy, który na tydzień przed pierwszym meczem mistrzostw kończył 20 lat. Zastrzeżenia były dwojakiego rodzaju. Pierwsze dotyczyło młodego wieku i związanego z tym braku doświadczeń, co na najważniejszym turnieju świata mogło obrócić się przeciwko nam.

O tym można było jeszcze dyskutować publicznie. Z drugim zarzutem już nie. Cała czwórka – trzej gracze Wisły i Żmuda – reprezentowała kluby gwardyjskie, czyli milicyjne. W dodatku do Niemiec wyjechał z kadrą trener Wisły Kraków Jerzy Steckiw, pełniący tam rolę analityka.

Mówiono więc (po cichu, bo cenzura na takie uwagi by nie pozwoliła), że selekcjoner poddał się woli partii. Nic z tych rzeczy. Kiedy prezes PZPN, wysoki urzędnik partyjny Wiesław Ociepka, powierzył Górskiemu funkcję trenera-selekcjonera, był przekonany, że będzie mógł nim sterować. Towarzysze uważali, że skoro „Górski przyjechał do Polski na ruskim czołgu”, to zrobi wszystko, co mu się powie.

Srodze się zawiedli. Górski służył w wojsku zaledwie pół roku. Był z nim wprawdzie związany poprzez pracę w Legii, Lubliniance czy Gwardii, ale miał zawsze własne zdanie. W swoich decyzjach kierował się zdobytą wiedzą, doświadczeniem i radami zaufanych współpracowników, którzy nie byli postaciami anonimowymi. Jacek Gmoch miał w CV grę w Legii i reprezentacji. Andrzej Strejlau prowadził reprezentację młodzieżową.

To stanowiło klucz przy selekcji. Dziewięciu spośród 22 powołanych na mistrzostwa w Niemczech występowało w reprezentacji młodzieżowej, więc dobrze było wiadomo, na co ich stać. Kiedy Strejlau powiedział Górskiemu, że ma takiego prawoskrzydłowego, który biega szybciej niż leci piłka, trener zaczął mu się przyglądać. I kiedy rozmaici fachowcy mówili, że to „drewno”, od którego odbija się piłka, on stwierdził, że ktoś taki mu się przyda. W ten sposób wspólnie ze Strejlauem odkryli króla strzelców mistrzostw świata Grzegorza Latę. A Władysław Żmuda został uznany za najlepszego środkowego obrońcę młodego pokolenia.

Alchemik Gmoch

Następca Górskiego Jacek Gmoch próbował futbol skomputeryzować w czasach, kiedy nie było jeszcze prawdziwych komputerów. W drugiej połowie lat 70. można się było z tego śmiać, ale trener stał się pionierem działań, które dziś stanowią normę.

Gorzej, że wiara w nauki ścisłe odcisnęła też piętno na jego decyzjach personalnych. Trener przyjął słuszną być może tezę, że zawodnik wykształcony jest w stanie przyswoić więcej z jego nauk i poleceń niż taki, który nie przykładał się w szkole do nauki.

Ta teoria w futbolu jednak rzadko się sprawdza. Bo nawet jeśli wiara Gmocha w studentów była uzasadniona, to oprócz ich walorów intelektualnych pozostawała jeszcze sprawa najważniejsza: umiejętność wykonywania poleceń na boisku. A historia nie tylko polskiego futbolu pokazuje, że sukcesy rzadko osiągali ci, którzy byli prymusami w szkole, o uczelni nie mówiąc.

Mimo to Jacek Gmoch, inżynier, absolwent Politechniki Warszawskiej, specjalista budowy dróg i mostów, stawiał na naukę. Na mundial w Argentynie (1978) powołał dwóch zawodników o ponadnormatywnym w tym środowisku wykształceniu: pomocnika ŁKS Bohdana Masztalera, studiującego w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie, oraz obrońcę Wisły Henryka Maculewicza, studenta Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.

Mało tego. Nawet kierownik reprezentacji Janusz Dudek był inżynierem. To były piłkarz Polonii Warszawa, po zakończeniu kariery dyrektor w Stołecznym Przedsiębiorstwie Energetyki Cieplnej.

Masztaler i Maculewicz byli dobrymi piłkarzami ligowymi. Ten pierwszy debiutował w kadrze w roku 1970, a drugi po mistrzostwach w roku 1974. Ale według dość powszechnej opinii można było znaleźć od nich lepszych. Jakkolwiek było, swoje pięć minut mieli właśnie podczas mundialu w Argentynie, bo selekcjoner im zaufał, w przeciwieństwie do niektórych kolegów z drużyny. Zresztą wkrótce po odejściu Gmocha ze stanowiska obydwaj piłkarze zakończyli reprezentacyjne kariery.

Trener wolał zawodników, o których wiedział, że są jego wiernymi żołnierzami, niż takich, którzy mieli swoje zdanie. Lesław Ćmikiewicz miał w roku 1978 zaledwie 31 lat, grał w Legii w pomocy lub w obronie i pewnie reprezentacji by się przydał. Ale Gmoch go nie lubił, od kiedy Ćmikiewicz schował w żyrandolu zeszyt z notatkami trenera.

W ostatnim meczu ligowym przed mundialem Stanisław Terlecki doznał bardzo poważnej kontuzji, która wyeliminowała go z kadry. Terlecki miał być „nowym Gadochą” w ataku z Grzegorzem Latą i Andrzejem Szarmachem. Nie udało się go nikim zastąpić, bo był absolutnie wyjątkowy.

Kibice robili sobie jednak nadzieje, związane z powrotem Włodzimierza Lubańskiego. Cztery lata wcześniej Włodek – bo tak mówiła o nim cała Polska – nie pojechał na mundial z powodu kontuzji, miał jednak godnego następcę w osobie Szarmacha. Teraz mogli grać obok siebie. Ale za bardzo się nie nagrali, bo trener miał inne pomysły, które tylko on rozumiał. Jeśli więc coś kibiców dziwiło i irytowało, to właśnie koncepcje personalne Gmocha, które w żaden sposób nie korelowały z jego „alchemią futbolu”.

Czuli to też podzieleni zawodnicy, w rezultacie atmosfera pod psem przyczyniła się do chaosu na boisku, nieporozumień poza nim i wyników słabszych od oczekiwanych. Mimo to Polska zajęła miejsca 5–8. Która byłaby na mecie, gdyby nie polskie piekiełko?

Czytaj więcej

Rosyjskie marzenie o sportowej potędze

Co zrobił Piechniczek

Powołania do kadry na mundial 1982 nie wzbudziły większych emocji. Piechniczek nie kierował się sympatiami. Wydawało się, że wybrał najlepszych, jacy w roku 1982 grali w Polsce. Jeszcze w Polsce, bo jedynymi zawodnikami w kadrze zarabiającymi za granicą byli Grzegorz Lato (KSC Lokeren, Belgia) oraz Andrzej Szarmach (AJ Auxerre, Francja).

Akurat ich pozycja wydawała się niepodważalna, więc żadnych dyskusji nie było. Jednak dopiero po latach dowiedzieliśmy się z ust Szarmacha, co usłyszał od trenera, nim zaczął się turniej: ty grał nie będziesz, przyjechałeś tu za zasługi.

I rzeczywiście. Nawet kiedy w meczu z Włochami nie mógł grać ukarany kartkami Zbigniew Boniek i logiczne było wyjście na boisko Szarmacha, którego Włosi bali się jak ognia, Piechniczek wysłał go na trybuny. Nawet nie na ławkę rezerwowych, żeby tam straszył.

Trener miał swoje kalkulacje, które początkowo nie bardzo się sprawdzały. Jeszcze przed turniejem doszło do zgrzytu, bo powołania spodziewał się Antoni Szymanowski, obrońca z wyjątkowymi osiągnięciami, grający wtedy w Club Brugge. Ale się przeliczył, a ktoś puścił plotkę, że nie pojechał na mundial, bo nie zdołał kupić trenerowi jakiejś części do samochodu, której nie można było dostać w Polsce. Mimo dementi piłkarza i trenera ludzie i tak wiedzieli lepiej.

Jak to czasami bywa, pomógł przypadek. Kontuzje napastnika Andrzeja Iwana i obrońcy Jana Jałochy sprawiły, że trener musiał zmienić ustawienie. Ze Zbigniewem Bońkiem w ataku i Januszem Kupcewiczem, który zajął jego miejsce w pomocy, drużyna zaczęła grać jak z nut. Andrzej Szarmach zaś, wpuszczony „na otarcie łez” na mecz z Francją o trzecie miejsce, strzelił bramkę. Zrobił to na trzecim mundialu z rzędu. Mało jest takich piłkarzy w historii futbolu.

Budowa drużyny w trakcie turnieju nie jest niczym nowym i czasami, jak widać choćby po polskim przypadku, prowadzi do sukcesów. W roku 1958 Brazylia rozpoczynała turniej w Szwecji też poniżej oczekiwań. I wtedy, na sugestie starszych zawodników, trener Vicente Feola wpuścił na boisko dwóch nowych napastników. Jeden nie miał jeszcze 18 lat, drugi był półanalfabetą i po przebytej chorobie utykał na jedną nogę. Obydwaj pierwszy raz zobaczyli zagranicę. I odmienili historię futbolu. Ten junior to Pele, ten drugi – Garrincha.

Kiedy w roku 1985 Polska uzyskała drugi z rzędu awans na mundial (pierwszy raz z tym samym trenerem), wydawało się, że w Meksyku 1986 nie będzie gorzej niż w Hiszpanii. Stan wojenny się skończył, oprócz graczy doświadczonych mieliśmy kilku wyjątkowo zdolnych. Nikt nie miał do Piechniczka pretensji o powołania. Zabrał niemal wszystkich najzdolniejszych: Dariusza Dziekanowskiego, Jana Furtoka, Ryszarda Tarasiewicza, Jana Urbana, Ryszarda Komornickiego – jak na Polskę to byli artyści. Wsparci Zbigniewem Bońkiem, Włodzimierzem Smolarkiem, Stefanem Majewskim, Andrzejem Buncolem mieli podbić świat.

Skończyło się klapą, bo magia trenera przestała działać. Ale jeszcze istotniejsze było to, że w połowie lat 80., po stanie wojennym, a przed przełomem ustrojowym, piłkarze należeli do tych, którzy opacznie zrozumieli hasło, zgodnie z którym trzeba brać sprawy w swoje ręce. Brali, ale każdy myślał bardziej o sobie, a nie o drużynie.

Turniej kończył się porażką 0:4 z Brazylią. Rozgoryczony Piechniczek w studiu telewizyjnym rzucił uwagę, że z kwiatami powita trenera, który awansuje z reprezentacją na mundial dwa razy z rzędu. A kapitan Zbigniew Boniek dodał od niechcenia: chyba za 20 lat.

Olisadebe – szczęście Engela

Niewiele się pomylili. Wyczynu Piechniczka nie powtórzył żaden polski trener, a Boniek pomylił się tylko o cztery lata. Na następny awans na mundial czekaliśmy 16 lat.

W roku 2002 to już był inny świat. Selekcjonerem został Jerzy Engel, bo Legia nie zezwoliła na przyjęcie tej posady swojemu trenerowi Franciszkowi Smudzie. Engel od początku wiedział, czego chce, i miał furę szczęścia, że trafił na Emmanuela Olisadebe. Wraz z prezesem PZPN Michałem Listkiewiczem przekonali prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, że Nigeryjczykowi trzeba szybko przyznać obywatelstwo polskie.

– Czy on się nam przyda? – spytał prezydent.

– Jesteśmy o tym przekonani – odpowiedzieli Engel z Listkiewiczem, wobec czego Kwaśniewski zastosował szybszą ścieżkę.

Olisadebe był wtedy dla reprezentacji tym, kim dziś jest Robert Lewandowski. Sam wygrywał nam mecze, zaciemniając nieco obraz całej kadry. Kiedy Polska wywalczyła awans jako pierwsza reprezentacja z Europy, większość kibiców miała poczucie, że jedziemy do Korei po medal.

Z 23 zawodników powołanych na mundial aż 15 grało w klubach zagranicznych. A to umacniało wiarę kibiców, bo mało kto zastanawiał się, jaką w tych klubach mają pozycję. Działała magia zagranicy. Engel powołał samych najlepszych. Z powodu kontuzji odpadł Bartosz Karwan z Legii, a Tomasz Iwan, o którego upominali się dziennikarze, grał zbyt rzadko w Austrii Wiedeń, by zdobyć zaufanie Engela. Ostatecznie, ku ogólnemu zaskoczeniu, selekcjoner postawił na Pawła Sibika z Odry Wodzisław. Rozegrał on w kadrze trzy mecze, w tym jeden na mundialu.

Kilku dziennikarzy domagało się też powołania dla Artura Wichniarka, który strzelał dużo bramek na boiskach Niemiec w barwach Arminii Bielefeld. Jednak dobrych napastników nie brakowało (Olisadebe, Paweł Kryszałowicz, Maciej Żurawski, Marcin Żewłakow, Arkadiusz Bąk, Cezary Kucharski), więc trudno dziwić się Engelowi, że nie wysłuchał apeli dziennikarzy. A może właśnie wysłuchał, bo wyglądały na zorganizowaną, niesmaczną i nachalną akcję.

Jak to się skończyło, dobrze wiemy. Engel jeszcze przed odlotem po trzech meczach do kraju wiedział, że stracił posadę. Formalnie stało się to chwilę później w Warszawie.

Czytaj więcej

Górski, Piechniczek, Sousa. Polskiej szkoły futbolu nigdy nie było

Pomroczność Janasa

Co się stało Pawłowi Janasowi, że nie zabrał na mundial do Niemiec kilku czołowych piłkarzy? Sam logicznie wyjaśniał swoje decyzje, ale okoliczności ich podjęcia wciąż są niejasne.

15 maja 2006 roku, na trzy tygodnie przed pierwszym meczem na mundialu, Polacy rozegrali we Wronkach mecz z Wyspami Owczymi (4:0). Po jego zakończeniu trenerzy – Paweł Janas z asystentami: Maciejem Skorżą, Edwardem Klejndinstem i Jackiem Kazimierskim –zamknęli się w hotelu przy stadionie, aby sporządzić ostateczną listę zawodników na mistrzostwa.

Wielkich dyskusji nie było, bo wszystko wydawało się jasne. Nazajutrz, w klubie Champions w kompleksie budynków hotelu Marriott w Warszawie, trener przed kamerami Polsatu miał przedstawić listę.

Ku powszechnemu zaskoczeniu skreślił z niej piłkarzy, których nazwiska jeszcze ubiegłej nocy tam zapisano. To był szok. Paweł Janas zrezygnował z bramkarza Jerzego Dudka, który rok wcześniej wywalczył z Liverpoolem Puchar Mistrzów, zadziwiając świat „tańcem” w serii rzutów karnych.

Pominął też Tomasza Frankowskiego, który w eliminacjach strzelił siedem bramek. Nie wziął Tomasza Rząsy, zdobywcy Pucharu UEFA z Feyenoordem, podstawowego obrońcy w eliminacjach, ani Tomasza Kłosa z doświadczeniem z Auxerre i Kaiserslautern. Trudno to było zrozumieć.

Atmosfera w kadrze popsuła się, nim zawodnicy wyjechali z kraju. W dodatku okazało się, że jeden z powołanych – Damian Gorawski – otrzymał od lekarzy zakaz gry. Na jego miejsce w ostatniej chwili Paweł Janas powołał obrońcę Lecha Bartosza Bosackiego. Polacy przegrali 0:2 z Ekwadorem, 0:1 z Niemcami, a w meczu „o honor” pokonali Kostarykę 2:1. Obydwie bramki strzelił właśnie Bosacki, co już zakrawało na ironię losu.

A z drugiej strony tamten mundial stał się początkiem wielkiej kariery Artura Boruca i znakomitym doświadczeniem dla bramkarzy rezerwowych: Tomasza Kuszczaka, który zostanie bramkarzem Manchesteru, oraz Łukasza Fabiańskiego, grającego wciąż z powodzeniem w Anglii.

Rozterki Nawałki

Adam Nawałka do ostatnich dni przed mundialem w Rosji nie mógł się zdecydować, na kogo postawić ani jakim systemem grać. I kiedy przyszło co do czego – to było widać. Po dobrych mistrzostwach Europy we Francji balon optymizmu rozdmuchano do granic. Musiał pęknąć. Wtedy okazało się, że w środku jest pusto.

Przypominało to nieco sytuacje sprzed lat. Dwa rozczarowania: w Argentynie i Meksyku, kiedy po sukcesach na jednym turnieju spodziewano się jeszcze lepszych wyników. W Rosji też, bo przecież drużyna niemal tożsama z tą z Euro we Francji i z tym samym trenerem powinna spisać się jeszcze lepiej.

Wszystko wskazuje, że do Kataru z nowym trenerem pojedzie około dziesięciu zawodników, którzy byli na mundialu w Rosji. Będą mądrzejsi przed szkodą?

Selekcjoner powinien wiedzieć najlepiej. Ale w Polsce – podobnie jak w innych krajach futbolowo podnieconych – selekcjonerów jest tylu co mieszkańców, więc powołania do reprezentacji stają się sprawą narodową.

Ale to nie naród wybiera kadrę, tylko człowiek, którego w tym celu powołał na stanowisko Polski Związek Piłki Nożnej. Czy postawił akurat na właściwą osobę?

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni