W takim Realu nie miał miejsca nawet mózg brazylijskiej drużyny mistrzów świata – Didi. Real składał się z wielkich indywidualności, ale grał zespołowo, zawodnicy często zmieniali pozycje, robili zamieszanie w jednej części boiska, po czym natychmiast przerzucali piłkę na drugą. Strzelali gole czasami po dwóch–trzech podaniach.
„Jesteśmy piłkarzami – mówił di Stefano – więc powinniśmy być przygotowani do gry na każdej z jedenastu pozycji na boisku”.
To sprawdziło się także w jego przypadku. W pierwszej edycji rozgrywek o Puchar Mistrzów Real pokonał w Madrycie Partizana Belgrad, wtedy czołowy klub europejski, 4:0. Ale rewanż w Belgradzie rozgrywano na boisku pokrytym śniegiem. Żaden piłkarz Realu do tej pory śniegu nie widział, a tym bardziej na boisku. Nie mieli odpowiednich butów i marzli w cienkich koszulkach. Nic dziwnego, że Partizan parł do przodu, strzelił dwie bramki i widać było, że to nie koniec. Wtedy na środku obrony stanął środkowy napastnik Di Stéfano. Partizan wygrał 3:0, ale jedną bramką awansował Real.
W finale rozgrywek o Puchar Mistrzów w roku 1960 Real wygrał z Eintrachtem Frankfurt 7:3. Puskás strzelił cztery gole, a Di Stéfano trzy. Mecz na Hampden Park oglądało ponad 127 tys. ludzi (to do dziś rekord tych rozgrywek). Widowisko było takie, że wielu kibiców domagało się dogrywki, bo żal im było opuszczać stadion.
Napastnik Tottenhamu, Chelsea i reprezentacji Anglii Jimmy Greaves wspominał: „Kiedy oglądałem finał Real–Eintracht, czułem się przed telewizorem, jakbym przez półtorej godziny odkrywał jednocześnie Szekspira, Picassa i Beatlesów”.
Jak na ironię, kiedy Polacy (i większość Europy) pierwszy raz mogli zobaczyć Real w akcji, stali się świadkami meczu przegranego. Był to finał rozgrywek o Puchar Mistrzów w roku 1962 z Benficą, mecz uważany wciąż za jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek rozegrano. I chociaż Real prowadził 2:0 i do przerwy 3:2, to przegrał 3:5, bo w Benfice narodziła się nowa gwiazda – Portugalczyk Eusébio.
Barcelona znajdowała się długo w cieniu Realu. Ale dopiekła mu jesienią 1960 r., wygrywając w 1/8 finału 2:1. To była pierwsza porażka Realu w europejskich rozgrywkach od pięciu lat. Barcelona dotarła wtedy do finału, w którym uległa Benfice. Miała nie gorszy skład niż madrytczycy. Z reprezentantami Hiszpanii: bramkarzem Antoniem Ramalletsem, Jesúsem Garayem, Enrique Gensaną, kapitanem reprezentacji Joanem Segarrą, Luisem Suarezem, Ladislao Kubalą, Brazylijczykiem Evaristem oraz dwoma Węgrami, członkami „złotej jedenastki” Sándorem Kocsisem i Zoltánem Cziborem.
Jednak na swój pierwszy Puchar Mistrzów Barca czekała aż do roku 1992. Nie mogła go wywalczyć z Johanem Cruyffem, piłkarzem, więc dopięła celu z Cruyffem, trenerem. O zwycięstwie nad Sampdorią na Wembley zadecydował rzut wolny w dogrywce, w wykonaniu Holendra Ronalda Koemana. Poza nim w zespole znalazło się tylko dwóch cudzoziemców: Bułgar Christo Stoiczkow i Duńczyk Michael Laudrup. Reszta to Hiszpanie, przede wszystkimi Katalończycy, a wśród nich Pep Guardiola.
Rewolucja w La Masii
Kiedy pisze się o sukcesach hiszpańskiego futbolu, reprezentacja pojawia się stosunkowo późno. W roku 1964, w finale mistrzostw Europy, pokonała w Madrycie Związek Radziecki. I to było wszystko na długie lata. Przed każdymi finałami mistrzostw świata lub Europy dochodziły informacje o nieprzeciętnych talentach, wprawiających w ekstazę kibiców w Primera División. A potem przychodziły finały i obowiązujące długo zdanie, zrodzone w maszynach do pisania hiszpańskich dziennikarzy: „Gramy jak nigdy, przegrywamy jak zawsze”.
Ten stan zmienił się dopiero w XXI wieku, a u jego źródeł leży filozofia futbolu, jaka zrodziła się w barcelońskiej szkole La Masia. Jej ojcem chrzestnym był Holender Johan Cruyff, a najbardziej pojętnymi uczniami Pep Guardiola i Xavi, którzy sami są dziś trenerami. A obok nich ci, którzy najpierw, pod wodzą byłego napastnika Atletico Madryt Luisa Aragonésa wywalczyli mistrzostwo Europy (2008), a potem, z dawnym pomocnikiem Realu Vicentem del Bosquem tytuły mistrza świata (2010) i Europy (2012).
Tiki-taka zrodzona w Barcelonie święciła triumfy, ale trudno ją było naśladować, ponieważ wymagała od zawodników niezwykłych umiejętności. A tylko tacy, jak wspomniani dwaj dzisiejsi trenerzy, Carles Puyol, Sergio Busquets, Gerard Piqué, Andrés Iniesta, Cesc Fàbregas, Pedro i oczywiście cudzoziemcy – Leo Messi, Luis Suárez, Neymar – mogli podołać wymaganiom.
Robert Lewandowski trafił do takiego miejsca, w którym zwiedzając klubowe muzeum na stadionie Camp Nou, można się albo załamać, zdając sobie sprawę, jak trudne będzie powtórzenie sukcesów poprzedników, albo zmobilizować, aby udowodnić, że tworzy się ciąg dalszy tej historii.
Kiedy już Lewandowski zacznie zwiedzać stadiony La Liga, szybko przekona się, że tam na każdym miejscu pamięta się o sukcesach, legendarnych meczach, piłkarzach, trenerach i prezydentach.
Real zdobył Puchar Mistrzów 14 razy, a Barcelona pięć. Cztery hiszpańskie kluby wywalczyły Puchar Zdobywców Pucharów, pięć – Puchar UEFA lub puchar Ligi Europy.
Wśród zdobywców przyznawanej od roku 1956 Złotej Piłki „France Football” jest 15 zawodników, którzy na jakimś etapie kariery grali w Realu Madryt i Barcelonie. Dużo bliżej stąd do najważniejszych nagród niż z Niemiec, o Polsce nie mówiąc. Robert Lewandowski będzie teraz jednym z najuważniej obserwowanych piłkarzy świata, tak musi być, gdy zaczyna się wielką grę w Barcelonie.