Hiszpański futbol w cieniu Realu i Barcelony

Robert Lewandowski znalazł się w jednym z najsłynniejszych klubów świata. W kraju, którego kultura piłkarska nie jest wprawdzie najstarsza, ale wyjątkowo bogata.

Publikacja: 12.08.2022 10:00

Hiszpański futbol w cieniu Realu i Barcelony

Foto: Pau BARRENA / AFP

Widać to gołym okiem, kiedy zwiedza się przebogate muzea na stadionach w Madrycie i Barcelonie. One są dla futbolu tym, czym muzeum Prado dla malarstwa. Złote czy srebrne puchary, symbole zwycięstw i świadectwa mistrzostwa hiszpańskich jubilerów lub złotników równie dobrze mogłyby się znaleźć w prezbiteriach barokowych wystrojów katedr w Toledo, Granadzie, Kadyksie czy w królewskiej rezydencji w Escorialu.

Proporce wręczane przez kapitanów reprezentacji Hiszpanii i hiszpańskich klubów mają zawsze dużą powierzchnię, żeby wyeksponować na niej haftowane litery, herby i daty. To nie są jakieś drukowane na masową skalę pamiątki, jakie sprzedaje się później mało wymagającym turystom. To dzieła sztuki.

Gwiazda, jaką otrzymał Robert Lewandowski dla najlepszego zawodnika meczu Barcelony z UNAM, ma wysokość około pół metra. Szczęśliwie dla piłkarzy Barcelony rozmiary i waga zdobytego przez nich Trofeu Joan Gamper nie są duże.

Do niedawna kapitan zespołu, który na turnieju w La Corunii zdobywa Trofeo Teresa Herrera, nie wznosił go sam, bo nie dałby rady. Srebrny puchar poświęcony pamięci XVIII-wiecznej pielęgniarki i filantropki miał około metra wysokości i ważył ponad 20 kilogramów. Przedstawiał najstarszą latarnię morską świata, nazywaną Wieżą Herkulesa, znajdującą się nieopodal La Corunii. Od czterech lat trofeum jest lżejsze.

Joan Gamper, o którego puchar gra co roku FC Barcelona, to założyciel klubu. Szwajcar urodzony w Winterthur jako Hans. Obieżyświat, który od 18. roku życia podróżował po Europie. Kiedy dotarł do wuja mieszkającego w stolicy Katalonii, postanowił się tam osiedlić i grać w piłkę, mając wokół boiska palmy, a nie ośnieżone szwajcarskie Alpy.

Kiedy w roku 1899 założył Barcelona Football Club, miał zaledwie 22 lata. Najpierw był piłkarzem, potem prezesem. Nawet pięciokrotnie, w sumie przez siedem lat. Wyprowadził klub z długów, kupił teren, na którym zbudowano pierwszy stadion, walczył z piłkarskimi władzami w Madrycie, które patrzyły krzywo na klub z Katalonii.

To Gamper zatrudnił pierwszego profesjonalnego trenera, Anglika Jacka Greenwella. On też sprowadził Węgra Imre Pozsonyiego, który zdobył z Cracovią tytuł mistrza Polski, prowadził reprezentację naszego kraju w jej pierwszym meczu międzypaństwowym, a cztery lata później (1924–1925) wywalczył z Barceloną Puchar Hiszpanii i mistrzostwo Katalonii.

Joan Gamper zmarł w Barcelonie 30 lipca 1930, w dniu, w którym na drugim końcu świata, w Montevideo, rozgrywano finał pierwszych mistrzostw świata.

Czytaj więcej

Stefan Szczepłek: Pocztówka z wakacji

Królewski, czyli Real

Zrządzeniem losu, szczęśliwym dla futbolu, trzy lata po powstaniu FC Barcelona, w roku 1902 powołano do życia klub Madrid FC. Być może, ze względu na siedzibę w stolicy Hiszpanii, było mu łatwiej działać niż Barcelonie w stolicy Katalonii. Przejawem aktywności madryckiego klubu stał się pomysł, aby z okazji rocznicy koronacji króla Alfonsa XIII rozegrać turniej jego imienia.

Wtedy, wiosną 1902 r., w Madrycie pierwszy raz zmierzyły się Madrid FC i FC Barcelona. Wygrali goście. Tak zaczynała się historia tej rywalizacji, a zarazem rozgrywek o Puchar Króla, bo El Clasico to jeszcze nie było. Alfons XIII generalnie nie zapisał się dobrze w pamięci Hiszpanów. Ale lubił sport, więc w roku 1920 nadał klubowi Madrid FC przymiotnik „Królewski”, czyli Real. Od tamtej pory w herbie madryckiego klubu znajduje się korona.

Białe koszulki Realu stanowią dowód szacunku dla angielskiego Corinthians, uważanego na przełomie wieków za najlepszy amatorski zespół świata. Jego zawodnicy charakteryzowali się też wyjątkowym poczuciem fair play, stąd ta biel symbolizująca czystość.

W herbie FC Barcelona w górnym prawym rogu znajduje się flaga Katalonii, w pasy żółte i czerwone. Podczas rządów generała Franco używania flagi zabroniono, więc herb był jedynym miejscem, na którym te barwy można było umieścić. Kolor czerwony symbolizuje krew. Wilfred Włochaty, władca Barcelony w IX wieku, obrońca chrześcijaństwa, bardzo dla Katalonii zasłużony, otrzymał w darze tarczę w kolorze żółtym (złotym). Podczas bitwy z Arabami pod Lleidą został śmiertelnie ranny. Poprosił króla Franków Karola II Łysego o nadanie znaku, z którym poddani mogliby iść jego śladem. Król zanurzył w ranie Wilfreda dłoń i przesunął cztery zakrwawione palce po tarczy. Dlatego na fladze są cztery czerwone pasy. Tak chce legenda, a legendy są najładniejsze.

Real już na starcie zapisał się w historii futbolu światowego. Kiedy w roku 1904 w Paryżu działacze siedmiu związków krajowych zakładali Międzynarodową Federację Futbolu, czyli FIFA, znaleźli się wśród nich delegaci jednego klubu, właśnie Realu, bo hiszpański związek krajowy jeszcze nie istniał.

Real i Barcelona starały się nie wchodzić sobie w drogę, bo przyjaźni między Kastylią a Katalonią nie było. Dlatego rzadko dochodziło nawet do transferów piłkarzy między tymi klubami, a każdy wzbudzał wyjątkowe emocje i oskarżenia o zdradę. Przykłady Ricarda Zamory, Alfreda Di Stéfano, Bernda Schustera, Michaela Laudrupa, Luisa Enrique, Brazylijczyka Ronaldo czy Luisa Figo są tego potwierdzeniem.

Pierwszym zawodnikiem, który przeszedł z Barcelony do Realu był w roku 1902 Alfonso Albéniz Jordana, syn wybitnego hiszpańskiego kompozytora i pianisty Izaaca Albéniza. Alfonso wziął udział we wspomnianym pierwszym turnieju o Puchar Króla, grając w pomocy, u boku Joana Gampera. Zaraz po turnieju przeniósł się z Barcelony do Madrytu, gdzie z czasem stał się kolegą Santiago Bernabéu.

Szybko porzucił jednak boisko na rzecz studiów na uniwersytecie i już jako jego absolwent został przedstawicielem Hiszpanii w Lidze Narodów. A dla przyjemności sędziował mecze piłkarskie i został nawet prezesem hiszpańskiego stowarzyszenia sędziów.

Alfons XIII był pierwszym królem, którego interesował futbol. Juan Carlos też chodził na mecze i wręczał trofea, a teraz robi to aktualny monarcha Filip VI.

Dwaj spośród „Trzech Tenorów” również kibicują. José Carreras urodził się w Barcelonie, więc jego sympatia do „Blaugrany” jest zrozumiała. Plácido Domingo jest madrytczykiem. Kiedy w roku 2002 Real obchodził setną rocznicę powstania, podczas gali na Estadio Bernabéu Domingo, ubrany w śnieżnobiałą koszulkę Realu, zaśpiewał skomponowany z okazji jubileuszu hymn „Hala Madrid”. Od tej pory każdy mecz Realu rozpoczyna się od tej pieśni. Jak od „Snu o Warszawie” przy Łazienkowskiej.

Wpływ na życie klubów wywierają oczywiście politycy i zapamiętywani są z tego powodu raczej ze złej strony. Na tym opiera się uzasadnione przekonanie, że rząd generała Franco sprzyjał Realowi, choć klub się przed takim posądzeniem broni. Na pierwszym miejscu tępionych przez Franco znalazła się Barcelona, a na drugim Kraj Basków, w piłce reprezentowany przede wszystkim przez Athletic Bilbao i Real Sociedad San Sebastian.

Te podziały nie wygasły i to one sprawiają, że Hiszpania jest jedynym dużym krajem w Europie niemającym swojego stadionu narodowego. Reprezentacja gra w różnych miastach, a na największym stadionie Europy – Camp Nou – prawie nigdy, bo mogłaby tam zostać przywitana jak Real, czyli niezbyt przyjaźnie. Z siedmiu meczów reprezentacji Polski na terenie Hiszpanii tylko jeden, 63 lata temu, rozegrano na stadionie Realu Madryt.

Czytaj więcej

Jak Polska i Ukraina walczyły o wspólne mistrzostwa

Legenda Zamory

Przez dziesięciolecia legendę hiszpańskiego futbolu budowała nie reprezentacja, lecz kluby. Do początku XXI wieku Polska zanotowała więcej sukcesów w finałach mistrzostw świata niż Hiszpania, mająca przecież nieporównywalnie większy potencjał.

Legenda to właściwe słowo na określenie tego, co łączyło się z futbolem Półwyspu Iberyjskiego. Przez wiele lat Europa (o szerokim świecie nie mówiąc) więcej o nim słyszała, niż go widziała, więc nie można było skonfrontować opowieści z faktami. O dwumeczu Hiszpania–Włochy na mistrzostwach świata w Italii w roku 1934 mówiło się jako o dramatycznym spektaklu. Włoska brutalność wzięła górę nad hiszpańską finezją, a sędzia udawał, że nie widzi fauli popełnianych przez Włochów.

Hiszpania miała znacznie lepszych zawodników niż gospodarze i Ricarda Zamorę w bramce. Pierwszy mecz, we Florencji, zakończył się dogrywką (pierwszą w historii mundiali) i remisem 1:1. Mecz był zacięty, zawodnicy obydwu drużyn kopali się, boks i zapasy w ich wykonaniu mieszały się z futbolem. Zamora bronił wszystkie strzały i to było jedno z tych spotkań, które umocniły jego pozycję.

W efekcie tej walki do powtórzonego meczu, który rozegrano dzień później, przystąpiły zupełnie inne drużyny. Kilku piłkarzy po obydwu stronach leczyło poważne kontuzje, ze złamaniami nóg włącznie. W drużynie hiszpańskiej na boisko wybiegło zaledwie czterech zawodników z pierwszego pojedynku. Nie mógł też zagrać Zamora.

Rewanż zakończył się zwycięstwem Włochów 1:0. Bramkę strzelił Giuseppe Meazza, ale zdaniem wielu osób zdobyta została nieprawidłowo. Sędzia Roland Mercet ze Szwajcarii prowadził mecz tak, by gospodarzom nie stała się krzywda, więc takich drobiazgów, jak faul Meazzy przy zwycięskim strzale, w ogóle nie brał pod uwagę. Doszło nawet do tego, że szwajcarski związek piłkarski po mistrzostwach dożywotnio Merceta zdyskwalifikował.

Hiszpania jako drużyna pokrzywdzona zyskała więc w Europie powszechną sympatię. A Zamora jeszcze długo po wojnie uchodził za najlepszego bramkarza, jaki pojawił się kiedykolwiek na boisku (nawiasem mówiąc, on, rodowity Katalończyk, najpierw bronił barw Barcelony, a później Realu). Przypisywano mu cechy nadprzyrodzone. Mówiło się, że zginął w trakcie meczu, podczas jakiejś niebotycznej parady, w wyniku uderzenia głową o drewniany słupek bramki. W rzeczywistości przeżył w dobrym zdrowiu 77 lat, a odszedł z tego świata w roku 1978, więc można powiedzieć, że „za naszych czasów”. Od roku 1958 najlepszy bramkarz sezonu w Primera División honorowany jest nagrodą o nazwie Trofeo Zamora.

Czytaj więcej

Rosyjskie marzenie o sportowej potędze

Pierwsi galácticos

O ile Ricardo Zamora należy do kategorii mitycznych, o tyle Real lat 50. już trochę mniej. To wtedy narodziła się pierwsza drużyna w historii futbolu, która ze względu na sukcesy i pierwsze próby reklamy zawładnęła masową wyobraźnią.

Właśnie wyobraźnią, bo Realu, który od roku 1955 do 1960 zdobywał pięć razy z rzędu Puchar Mistrzów, też nie mogliśmy oglądać w telewizji. Wiedzieliśmy, że jest ktoś taki, jak Santiago Bernabéu, kto przeszedł drogę od piłkarza po prezesa i właściciela klubu, z którym liczył się cały świat. Jego potężna sylwetka, garnitur i cygaro podkreślały majestat władcy piłki.

Wiedzieliśmy, że zbudował stadion na 120 tys. miejsc (nazwany jego imieniem), który stał się pierwszą katedrą futbolu, i że sprowadzał do Madrytu najlepszych piłkarzy świata. To byli pierwsi „galácticos”. Hiszpanie: Francisco „Paco” Gento, Miguel Muñoz, Marquitos, Mateos, Pachín, Martín Zárraga, Luis del Sol, później Amaro Amancio. Największe asy Bernabéu sprowadzał jednak z zagranicy. To Argentyńczyk Alfredo Di Stéfano, Węgier Ferenc Puskás, Urugwajczyk José Emilio Santamaría, Francuz Raymond Kopa, Brazylijczyk Cánario, inny Argentyńczyk Héctor Rial.

W takim Realu nie miał miejsca nawet mózg brazylijskiej drużyny mistrzów świata – Didi. Real składał się z wielkich indywidualności, ale grał zespołowo, zawodnicy często zmieniali pozycje, robili zamieszanie w jednej części boiska, po czym natychmiast przerzucali piłkę na drugą. Strzelali gole czasami po dwóch–trzech podaniach.

„Jesteśmy piłkarzami – mówił di Stefano – więc powinniśmy być przygotowani do gry na każdej z jedenastu pozycji na boisku”.

To sprawdziło się także w jego przypadku. W pierwszej edycji rozgrywek o Puchar Mistrzów Real pokonał w Madrycie Partizana Belgrad, wtedy czołowy klub europejski, 4:0. Ale rewanż w Belgradzie rozgrywano na boisku pokrytym śniegiem. Żaden piłkarz Realu do tej pory śniegu nie widział, a tym bardziej na boisku. Nie mieli odpowiednich butów i marzli w cienkich koszulkach. Nic dziwnego, że Partizan parł do przodu, strzelił dwie bramki i widać było, że to nie koniec. Wtedy na środku obrony stanął środkowy napastnik Di Stéfano. Partizan wygrał 3:0, ale jedną bramką awansował Real.

W finale rozgrywek o Puchar Mistrzów w roku 1960 Real wygrał z Eintrachtem Frankfurt 7:3. Puskás strzelił cztery gole, a Di Stéfano trzy. Mecz na Hampden Park oglądało ponad 127 tys. ludzi (to do dziś rekord tych rozgrywek). Widowisko było takie, że wielu kibiców domagało się dogrywki, bo żal im było opuszczać stadion.

Napastnik Tottenhamu, Chelsea i reprezentacji Anglii Jimmy Greaves wspominał: „Kiedy oglądałem finał Real–Eintracht, czułem się przed telewizorem, jakbym przez półtorej godziny odkrywał jednocześnie Szekspira, Picassa i Beatlesów”.

Jak na ironię, kiedy Polacy (i większość Europy) pierwszy raz mogli zobaczyć Real w akcji, stali się świadkami meczu przegranego. Był to finał rozgrywek o Puchar Mistrzów w roku 1962 z Benficą, mecz uważany wciąż za jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek rozegrano. I chociaż Real prowadził 2:0 i do przerwy 3:2, to przegrał 3:5, bo w Benfice narodziła się nowa gwiazda – Portugalczyk Eusébio.

Barcelona znajdowała się długo w cieniu Realu. Ale dopiekła mu jesienią 1960 r., wygrywając w 1/8 finału 2:1. To była pierwsza porażka Realu w europejskich rozgrywkach od pięciu lat. Barcelona dotarła wtedy do finału, w którym uległa Benfice. Miała nie gorszy skład niż madrytczycy. Z reprezentantami Hiszpanii: bramkarzem Antoniem Ramalletsem, Jesúsem Garayem, Enrique Gensaną, kapitanem reprezentacji Joanem Segarrą, Luisem Suarezem, Ladislao Kubalą, Brazylijczykiem Evaristem oraz dwoma Węgrami, członkami „złotej jedenastki” Sándorem Kocsisem i Zoltánem Cziborem.

Jednak na swój pierwszy Puchar Mistrzów Barca czekała aż do roku 1992. Nie mogła go wywalczyć z Johanem Cruyffem, piłkarzem, więc dopięła celu z Cruyffem, trenerem. O zwycięstwie nad Sampdorią na Wembley zadecydował rzut wolny w dogrywce, w wykonaniu Holendra Ronalda Koemana. Poza nim w zespole znalazło się tylko dwóch cudzoziemców: Bułgar Christo Stoiczkow i Duńczyk Michael Laudrup. Reszta to Hiszpanie, przede wszystkimi Katalończycy, a wśród nich Pep Guardiola.

Czytaj więcej

Stefana Szczepłka podsumowanie piłkarskiego roku

Rewolucja w La Masii

Kiedy pisze się o sukcesach hiszpańskiego futbolu, reprezentacja pojawia się stosunkowo późno. W roku 1964, w finale mistrzostw Europy, pokonała w Madrycie Związek Radziecki. I to było wszystko na długie lata. Przed każdymi finałami mistrzostw świata lub Europy dochodziły informacje o nieprzeciętnych talentach, wprawiających w ekstazę kibiców w Primera División. A potem przychodziły finały i obowiązujące długo zdanie, zrodzone w maszynach do pisania hiszpańskich dziennikarzy: „Gramy jak nigdy, przegrywamy jak zawsze”.

Ten stan zmienił się dopiero w XXI wieku, a u jego źródeł leży filozofia futbolu, jaka zrodziła się w barcelońskiej szkole La Masia. Jej ojcem chrzestnym był Holender Johan Cruyff, a najbardziej pojętnymi uczniami Pep Guardiola i Xavi, którzy sami są dziś trenerami. A obok nich ci, którzy najpierw, pod wodzą byłego napastnika Atletico Madryt Luisa Aragonésa wywalczyli mistrzostwo Europy (2008), a potem, z dawnym pomocnikiem Realu Vicentem del Bosquem tytuły mistrza świata (2010) i Europy (2012).

Tiki-taka zrodzona w Barcelonie święciła triumfy, ale trudno ją było naśladować, ponieważ wymagała od zawodników niezwykłych umiejętności. A tylko tacy, jak wspomniani dwaj dzisiejsi trenerzy, Carles Puyol, Sergio Busquets, Gerard Piqué, Andrés Iniesta, Cesc Fàbregas, Pedro i oczywiście cudzoziemcy – Leo Messi, Luis Suárez, Neymar – mogli podołać wymaganiom.

Robert Lewandowski trafił do takiego miejsca, w którym zwiedzając klubowe muzeum na stadionie Camp Nou, można się albo załamać, zdając sobie sprawę, jak trudne będzie powtórzenie sukcesów poprzedników, albo zmobilizować, aby udowodnić, że tworzy się ciąg dalszy tej historii.

Kiedy już Lewandowski zacznie zwiedzać stadiony La Liga, szybko przekona się, że tam na każdym miejscu pamięta się o sukcesach, legendarnych meczach, piłkarzach, trenerach i prezydentach.

Real zdobył Puchar Mistrzów 14 razy, a Barcelona pięć. Cztery hiszpańskie kluby wywalczyły Puchar Zdobywców Pucharów, pięć – Puchar UEFA lub puchar Ligi Europy.

Wśród zdobywców przyznawanej od roku 1956 Złotej Piłki „France Football” jest 15 zawodników, którzy na jakimś etapie kariery grali w Realu Madryt i Barcelonie. Dużo bliżej stąd do najważniejszych nagród niż z Niemiec, o Polsce nie mówiąc. Robert Lewandowski będzie teraz jednym z najuważniej obserwowanych piłkarzy świata, tak musi być, gdy zaczyna się wielką grę w Barcelonie.

Widać to gołym okiem, kiedy zwiedza się przebogate muzea na stadionach w Madrycie i Barcelonie. One są dla futbolu tym, czym muzeum Prado dla malarstwa. Złote czy srebrne puchary, symbole zwycięstw i świadectwa mistrzostwa hiszpańskich jubilerów lub złotników równie dobrze mogłyby się znaleźć w prezbiteriach barokowych wystrojów katedr w Toledo, Granadzie, Kadyksie czy w królewskiej rezydencji w Escorialu.

Proporce wręczane przez kapitanów reprezentacji Hiszpanii i hiszpańskich klubów mają zawsze dużą powierzchnię, żeby wyeksponować na niej haftowane litery, herby i daty. To nie są jakieś drukowane na masową skalę pamiątki, jakie sprzedaje się później mało wymagającym turystom. To dzieła sztuki.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje