Brytyjski system polityczny, jak powszechnie wiadomo, zawodzi w teorii, ale działa w praktyce. Zjednoczone Królestwo jest monarchią, a jednocześnie modelową demokracją. Nie ma spisanej konstytucji, ale uchodzi za wzór praworządności. Posiada państwowy Kościół, będąc przy tym jednym z najbardziej liberalnych społeczeństw na świecie. Wyróżnia je postfeudalna hierarchia klasowa, ale dzięki prężnym instytucjom państwa dobrobytu droga na jej szczyt jest otwarta dla wszystkich.
Czytaj więcej
Inflacja, strach przed recesją, topniejące oszczędności – to dziś największe bolączki Amerykanów.
Ekowojowniczka zanim stało się to modne
Klucz do brytyjskiego geniuszu odkrył nieodżałowany dziennikarz Auberon Waugh, który zauważył, że demokracja działa najlepiej w warunkach powszechnej apatii. Wyspiarskie partie polityczne to zawsze rozwodnione wersje ich kontynentalnych odpowiedników: toryzm jest czymś innym niż konserwatyzm, labourzyzm to niezupełnie socjalizm, wiggizm to nie liberalizm.
Ten sam Waugh ostrzegał jednocześnie przed przeciwieństwem błogosławionej apatii: „zelotokracją, czyli rządami entuzjastów”. Redaktor zachowawczego „Spectatora” nie dożył referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, ale wydaje mi się, że Partię Konserwatywną doby brexitu uznałby za podręcznikowy przykład tego rodzaju wynaturzenia. Sławny angielski zdrowy rozsądek okazał się dobrem deficytowym. Obiecywano „globalną Brytanię”, a na razie realnie istniejąca strefa wolnego handlu jest mniejsza od państwa, które chce ją budować, nie obejmuje bowiem Irlandii Północnej. Opuszczenie Unii Europejskiej odrodziło obawy o to, że Szkocja zerwie akt unii łączący ją z Anglią. Nie lepiej jest w Belfaście, gdzie pierwszy raz w dziejach wybory wygrała Sinn Féin, zwolennik opuszczenia przez Ulster Zjednoczonego Królestwa. Kryzysem tym ma zaś zarządzać czwarty w ciągu sześciu lat premier z tej samej partii – wybrana w poniedziałek 5 września na przywódczynię torysów Liz Truss.
Tymczasem Wielka Brytania ze swoim prestiżem starej demokracji, z pozycją swojego języka, siłą armii, gospodarki i dyplomacji, atrakcyjnością swojej kultury i popkultury mogła europejskiej Wspólnocie przewodzić, być może nawet uczynić z niej coś w rodzaju swojego trzeciego imperium. Cytowany Waugh tak ambitny nie był. Przedkładał ironię nad patos. Napisał kiedyś, że jego wymarzonym rządem byłaby „junta belgijskich kontrolerów biletów”.