Liz Truss. Teflonowa dama

Dotychczasowe antyrosyjskie wypowiedzi Liz Truss były na tyle wyraziste i częste, że nawet komuś o tak zmiennych poglądach jak ona nie byłoby łatwo się z nich wycofać.

Publikacja: 09.09.2022 10:00

Liz Truss – bardziej toryska niż konserwatystka. Na zdjęciu w dniu wyboru na przewodniczącą Partii K

Liz Truss – bardziej toryska niż konserwatystka. Na zdjęciu w dniu wyboru na przewodniczącą Partii Konserwatywnej, 5 września 2022 r.

Foto: AFP

Brytyjski system polityczny, jak powszechnie wiadomo, zawodzi w teorii, ale działa w praktyce. Zjednoczone Królestwo jest monarchią, a jednocześnie modelową demokracją. Nie ma spisanej konstytucji, ale uchodzi za wzór praworządności. Posiada państwowy Kościół, będąc przy tym jednym z najbardziej liberalnych społeczeństw na świecie. Wyróżnia je postfeudalna hierarchia klasowa, ale dzięki prężnym instytucjom państwa dobrobytu droga na jej szczyt jest otwarta dla wszystkich.

Czytaj więcej

Drożyzna i nie tylko. Co gryzie Amerykę

Ekowojowniczka zanim stało się to modne

Klucz do brytyjskiego geniuszu odkrył nieodżałowany dziennikarz Auberon Waugh, który zauważył, że demokracja działa najlepiej w warunkach powszechnej apatii. Wyspiarskie partie polityczne to zawsze rozwodnione wersje ich kontynentalnych odpowiedników: toryzm jest czymś innym niż konserwatyzm, labourzyzm to niezupełnie socjalizm, wiggizm to nie liberalizm.

Ten sam Waugh ostrzegał jednocześnie przed przeciwieństwem błogosławionej apatii: „zelotokracją, czyli rządami entuzjastów”. Redaktor zachowawczego „Spectatora” nie dożył referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, ale wydaje mi się, że Partię Konserwatywną doby brexitu uznałby za podręcznikowy przykład tego rodzaju wynaturzenia. Sławny angielski zdrowy rozsądek okazał się dobrem deficytowym. Obiecywano „globalną Brytanię”, a na razie realnie istniejąca strefa wolnego handlu jest mniejsza od państwa, które chce ją budować, nie obejmuje bowiem Irlandii Północnej. Opuszczenie Unii Europejskiej odrodziło obawy o to, że Szkocja zerwie akt unii łączący ją z Anglią. Nie lepiej jest w Belfaście, gdzie pierwszy raz w dziejach wybory wygrała Sinn Féin, zwolennik opuszczenia przez Ulster Zjednoczonego Królestwa. Kryzysem tym ma zaś zarządzać czwarty w ciągu sześciu lat premier z tej samej partii – wybrana w poniedziałek 5 września na przywódczynię torysów Liz Truss.

Tymczasem Wielka Brytania ze swoim prestiżem starej demokracji, z pozycją swojego języka, siłą armii, gospodarki i dyplomacji, atrakcyjnością swojej kultury i popkultury mogła europejskiej Wspólnocie przewodzić, być może nawet uczynić z niej coś w rodzaju swojego trzeciego imperium. Cytowany Waugh tak ambitny nie był. Przedkładał ironię nad patos. Napisał kiedyś, że jego wymarzonym rządem byłaby „junta belgijskich kontrolerów biletów”.

Przyszła premier Zjednoczonego Królestwa zapewne miałaby o takiej juncie podobnie zdanie, jak Margaret Thatcher o tej rządzącej Argentyną w czasie wojny o Falklandy. Nowej przywódczyni torysów tego rodzaju porównanie z pewnością przypadłoby do gustu. Liz Truss ma zarówno wyraźną słabość do thatcherowskiej ikonografii (jej profil na Instagramie pełen jest zdjęć w kreacjach i sytuacjach przywołujących na myśl Żelazną Damę), jak i świadomość, że brexitowy elektorat cechuje nostalgia za wyidealizowaną przeszłością oraz niechęć do obcokrajowców.

„Najpierw mówili, że nie będziemy walczyć. Później przekonywali, że nie możemy wygrać. Mylili się w obydwu przypadkach” – mówiła Thatcher, dumna z tego, że zwycięska wojna z Argentyną z 1982 r. przywróciła narodowi pewność siebie, a jej zapewniła miejsce w historii. Truss chciałaby uderzyć w podobne tony na koniec negocjacji z Unią Europejską, które zamkną wreszcie problem brexitu i Irlandii Północnej. Nie brzmiałoby to też najgorzej w kontekście wojny w Ukrainie. Do tego jednak długa droga.

Niekrótka, a do tego bardzo kręta była również droga przyszłej premier do toryzmu w obrządku thatcherowskim. W istocie wiodła ona przez wszystkie pozostałe tradycyjne partie władzy. Jako nastolatka Truss popierała Partię Pracy. Na wiecach skandowała razem z wrogim wobec Thatcher tłumem: „Maggie! Maggie! Maggie! Out! Out! Out!”. Zainspirowana przykładem matki brała udział w marszach Kampanii na rzecz Rozbrojenia Nuklearnego. Zajmowała ją problematyka ochrony środowiska i walki z dziurą ozonową. „Byłam ekowojowniczką, zanim to było modne” – wspomina.

Na studiach porzuciła socjalizm na rzecz liberalizmu. Zbliżyła się do Liberalnych Demokratów, pełniła rolę przewodniczącej ich akademickiej organizacji partyjnej na Oxfordzie. Przemawiała nawet na konwencji krajowej tego stronnictwa. Publicznie popierała wtedy m.in. postulaty zniesienia monarchii, liberalizacji prawa karnego czy legalizacji marihuany. W 1996 r., wraz z rozpoczęciem kariery korporacyjnej w księgowości, dokonała kolejnej wolty i przystąpiła do Partii Konserwatywnej. Odtąd, jeśli cokolwiek będzie ją wyróżniać, to bezwarunkowa lojalność względem stronnictwa i jego przywódców.

Bez wiktoriańskich wartości

Truss jest bowiem dużo bardziej toryską niż konserwatystką. W istocie jej prawicowi krytycy dowodzą, że w swych przekonaniach i odruchach pozostała równie liberalna, co w latach studenckich. Można też powiedzieć inaczej: Truss przyszła do thatcheryzmu ze wszystkim, czego nauczyła się po drodze. Z dziedzictwa „Maggie” przejęła kult pracy, pieniądza i sukcesu, ale także żarliwy patriotyzm. Nie jest to jednak elegijne umiłowanie narodowej tradycji, instytucji i przyrody na modłę Rogera Scrutona. Nie jest to też „czerwony toryzm” Borisa Johnsona, który na gruncie lewicującej polityki gospodarczej chciał zbudować sojusz patriotycznego ludu z patriotycznymi elitami przeciwko liberalnej, kosmopolitycznej klasie średniej. To bardziej wizja świata, w której Anglia jest spółką tworzącą wartość dla akcjonariuszy oraz wygrywającą z innymi we współzawodnictwie pracy i innowacyjności. Oczywiście, udziałowcy otrzymywać mają dywidendę proporcjonalną do wkładu własnego. Cała reszta podlega dyskusji.

Jakby świadoma kulturowych sprzeczności thatcheryzmu Truss odrzuciła jego deklaratywne przywiązanie do „wiktoriańskich wartości”, obyczajowego konserwatyzmu. Nowa przywódczyni konserwatystów popiera dostęp do legalnej aborcji w myśl obowiązujących obecnie w Wielkiej Brytanii bardzo liberalnych przepisów. Nie godzi się też na to, aby w tej mierze Irlandia Północna uchwaliła własne, bardziej restrykcyjne prawo ograniczające dostęp do zabiegu przerywania ciąży.

W 2013 r. dwukrotnie głosowała za małżeństwami jednopłciowymi, choć na tym etapie kwestia ta dzieliła torysów na tyle, że bez głosów opozycji ustawa by upadła. Rok później wsparła rozciągnięcie wszystkich przywilejów na małżonków tej samej płci członków personelu wojskowego. W toku walki o przywództwo nad partią przyszła premier zwróciła się o wsparcie do LGBT+ Conservatives, najważniejszej organizacji zrzeszającej torysów należących do mniejszości seksualnych. Truss nie ma też wątpliwości, że to aktywność człowieka stoi za zmianami klimatu.

Gdy jej pomysły dotyczące ograniczenia nielegalnej imigracji skrytykował Kościół anglikański oraz sam następca tronu książę Karol, Truss bez wahania zarzuciła im brak wiedzy oraz niezdolność przedstawienia realnej alternatywy. To ostatnie, od biedy, można uznać za torysowski standard: paradoksalnie lewicowi szefowie rządów mieli na ogół lepsze relacje z dworem niż prawicowi; ulubionym premierem Elżbiety II miał być Harold Wilson, najmniej lubianym – Margaret Thatcher. Tej ostatniej nie przeszkadzało to jednak w byciu monarchistką.

Czy wszystko to oznacza, że Truss nie jest konserwatywna? A czy jest taką jej partia? Harold Macmillan, premier z ramienia torysów, powiedział kiedyś, że Anglia nie miała konserwatywnego rządu od 1874 r.

Czytaj więcej

Mateusz Piotrowski: Amerykański sen jest często koszmarem

Zwroty i gafy

Pewne zobojętnienie względem tradycyjnych wartości i instytucji to niejedyna różnica między Truss a jej bohaterką. Postawa i decyzje Thatcher były inspirowane przez głębokie przekonania. Partia szła za nią, czasem krzycząc i wierzgając nogami. Jej następczyni, dokładnie odwrotnie, idzie w ślad za dominującą opinią klubu parlamentarnego i partyjnych dołów. Jednego dnia krytykuje wsparcie dla rodzin, które cierpią z powodu wysokich cen energii, jako „rozdawnictwo”, by kolejnego obiecać wielomiliardową pomoc. Była i rzeczniczką i przeciwniczką cięć wynagrodzeń w budżetówce, ceł ochronnych dla krajowych producentów stali, oddania terenów zielonych pod zabudowę, by wymienić tylko kilka kwestii, w których dokonała zwrotu. I najważniejsze: była zwolenniczką pozostania w Unii Europejskiej, bardzo późno nawróconą na brexit. Na zmianę obozu zdecydowała się dopiero po ogłoszeniu wyniku referendum.

Premier Theresa May była ostrożna i wychodziła z założenia, że nie należy przecinać tego, co można rozwiązać. Boris Johnson chciał przeciąć więzy łączące Londyn z Brukselą jednym czystym cięciem. Jak będzie postępować Truss? Śmiem twierdzić, że pójdzie za partyjną opinią, jakakolwiek by ona była. Nie zdziwi mnie ani kapitulacja sprzedana elektoratowi jako zwycięstwo, ani wojna handlowa z kontynentem.

Kolejny problem nowej przywódczyni Partii Konserwatywnej to liczne gafy. W toku debaty z kontrkandydatem do tego stanowiska Rishim Sunakiem przypomniała, że wychowywała się „na północy” na przełomie lat 80. i 90., wie zatem, czym są bezrobocie, bieda, brak perspektyw. Sęk w tym, że w tym czasie niepodzielnie rządzili torysi, a ściślej Margaret Thatcher, której politykę gospodarczą pragnie naśladować. Kiedy szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow zapytał ją – gdy kierowała brytyjskim MSZ – czy Wielka Brytania uznaje suwerenność Rosji nad miastami, w pobliżu których gromadziły się jej wojska, Rostowem i Woroneżem, Truss odrzekła, że nigdy jej nie uzna. Pomyliła je bowiem z Ługańskiem i Donieckiem.

Liczne sytuacje, w których zapomina bądź myli liczby, fakty, miejsca i ludzi, wyglądają szczególnie źle w epoce internetu, gdzie błąd raz popełniony zostaje z politykiem do końca życia. Myliłby się jednak ten, kto elastyczność Truss utożsamiałby z miękkością, a pewną niezręczność z brakiem zaradności. Mimo brexitowej karuzeli rządowej od 2014 r. pełni wysokie stanowiska: kierowała i współkierowała resortami środowiska (2014–2016), sprawiedliwości (2016–2017), skarbu (2017–2019), handlu międzynarodowego (2019–2021), spraw zagranicznych (od 2021 r.). Jako posłanka wyróżniała się pracowitością i miała wyniki: uratowanie bazy RAF w Markham, rozbudowa drogi krajowej A11, zablokowanie budowy spalarni odpadów pod nosami jej wyborców to tylko kilka najbardziej medialnych przykładów. Pracowitość i upór tłumaczą po części jej sukcesy.

Dziedziczka długiej tradycji

Równie ważne jednak jest to, że Truss uchodzi za polityka „z ludu”. Poseł torysów zachwycał się przed kilkoma tygodniami w wywiadzie radiowym akcentem przyszłej premier (raczej niższa klasa średnia) oraz faktem, że ukończyła państwową szkołę średnią (Oxford przemilczał). Minister obrony Ben Wallace twierdzi, że wyborcy „nie szukają doskonałości, ale autentyczności”. Inni widzieli jej przewagę nad technokratycznym Sunakiem, typem prymusa, któremu „mózg uderza do głowy”.

Truss udaje więc zainteresowanie piłką nożną (by potem polecić Anglii „ducha Dona Reviego”, czyli trenera, który odszedł w niesławie, gdy kierowana przezeń kadra narodowa odpadła ze wszystkich z mistrzostw świata i Europy na etapie eliminacji), przemożną niechęć do „dziedzicznego wroga” ludowej Anglii, czyli Francji (by później zasugerować, że chce kupić od niej technologię atomową), wzgardę dla mediów (by po skończonej tyradzie podejść do dziennikarza tabloidu „The Sun” i przeprosić, że musiała tak mówić; była przy tym nieświadoma, że stojący obok niej mikrofon jest włączony). Wpadki, gafy i pewna sztywność zdają się ją jednak uczłowieczać i paradoksalnie pracują na jej rzecz. Liz Truss to być może nie Żelazna, lecz Teflonowa Dama.

Powiedzieć, że przyszła premier jest populistką, to jak powiedzieć, że Mozart był pianistą. Pamiętajmy jednak, że sam Winston Churchill publicznie twierdził, że Clement Attlee i Partia Pracy przyniosą „brytyjskie Gestapo” i „bankructwo państwa”, a prywatnie wściekał się, gdy ktokolwiek mówił podobne rzeczy o tym „wielkim patriocie”. Warto wiedzieć, że torysi byli pierwszą w świecie masową partią prawicową, która już w połowie XIX wieku miała sekcje kobiece, młodzieżowe, sportowe etc. Podczas gdy spędy Partii Pracy stanowiły ponure pochody w rocznice masakr robotników albo nudne seminaria o przyszłości socjalizmu, konserwatyści proponowali tańce, gry zespołowe, a nawet pokazy iluzjonistów.

Arystokratyczna „góra” partii uważała – jak dziś intelektualiści – że było to wulgarne. Lady Salisbury powiedziała: „jest to skuteczne właśnie dlatego, że jest to wulgarne”. Torysi jako pierwsi byli gotowi na demokrację, i to z tej przyczyny nie poszli w XX wieku śladem swoich niemieckich czy włoskich kolegów z prawicy. Partia Konserwatywna już od dekad nie jest stronnictwem dżentelmenów w melonikach. Spośród jej liderów z przeszłości Edward Heath był synem służącej, Margaret Thatcher – drobnego sklepikarza, John Major – cyrkowców. Truss nawiązuje więc do długiej tradycji. Oczywiście, nie przeszkadza jej to proponować rozwiązań, na których tracić będą ubodzy, a korzystać zamożni. Nie wadzi też w obiecywaniu historycznej obniżki podatków przy dramatycznym zwiększeniu wydatków. Jak to często bywa: wypłata elityzmu następuje w walucie populizmu.

Czytaj więcej

Tusk i Kaczyński stawiają na polaryzację

Londongradu nie będzie

Oddajmy jednak przywódczyni torysów sprawiedliwość. Ma ona zalety, bez których nie zaszłaby tak wysoko. Dowiodła charakteru już na początku swojej politycznej drogi, gdy skandal obyczajowy niemal nie wykoleił jej kariery. Gdy pierwszy raz kandydowała do Izby Gmin, media ujawniły, że sama, będąc mężatką, miała romans z żonatym mężczyzną. Co gorsza, był nim poseł i członek gabinetu cieni Mark Field. Niewielka, ale głośna grupa ludzi z partyjnych dołów zażądała jej głowy.

Zostać wyrzuconym z list Partii Konserwatywnej za niewierność małżeńską to jak otrzymać mandat za przekroczenie prędkości na wyścigach Formuły 1. Nikt do końca nie wie, ile dzieci i z iloma kobietami ma Boris Johnson. Mało tego, Truss otrzymała propozycję kandydowania z tego okręgu wyborczego, ponieważ jej poprzedniczka została zmuszona do wycofania się, gdy wyszedł na jaw jej romans z przedstawicielem lokalnych władz partyjnych.

Chłodny obserwator musi przyznać, że da się tu zauważyć podwójny standard: tolerancja względem przewin żonatych mężczyzn i oburzenie, gdy to samo robią zamężne kobiety. Najjaskrawiej potwierdza to fakt, że kariera Marka Fielda nie ucierpiała na całej sprawie.

Truss wykazała się hartem ducha i odmówiła wycofania się. Ówczesny lider partii David Cameron, mimo początkowych wahań, ją poparł. Kampania była niełatwa. Partia Pracy od początku prowadziła w sondażach, a każdy, kto wpisał w Google’a nazwisko kandydatki torysów, w pierwszej kolejności dowiadywał się o skandalu obyczajowym. Truss musiała przegrać – ale nie uległa, a to już było swoiste zwycięstwo. Poza tym udało się wygrać wewnątrzpartyjną przepychankę. Jej zwolennicy zdołali ośmieszyć krytyków jako „turnip talibans” – rzepakowych talibów. Czy przyszła premier będzie równie stanowcza wobec tych prawdziwych talibów, chińskich komunistów, irańskich teokratów i wreszcie tego, co nas interesuje najbardziej: Rosji Władimira Putina? Myślę, że Truss odrobiła wspomnianą powyżej lekcję z Falklandów. Thatcher, niepopularna premier stojąca na czele podzielonego rządu i pogrążonego w kryzysie kraju, z tygodnia na tydzień stała się narodową ikoną. Osiągnęła to, bo postawiła się dyktatorom, przywracając Anglii pewność siebie i międzynarodowe uznanie.

Wobec wszelkich problemów wywołanych wojną, pandemią, brexitem, kryzysem gospodarczym i energetycznym najlepszą metodą ucieczki do przodu będzie ucieczka w politykę zagraniczną. Będzie to o tyle prostsze, że w kwestii Ukrainy nie tylko większość torysów, ale także lewicy i liberałów stoi murem za dalszym wspieraniem Kijowa bronią, pieniędzmi, pomocą dyplomatyczną i humanitarną. Publiczne wypowiedzi Truss na temat rosyjskiej agresji na naszego wschodniego sąsiada cechuje jednoznaczność i jeszcze większa nieustępliwość niż te padające z ust Johnsona – a odchodzący premier ma już ulicę swojego imienia w jednym z ukraińskich miast. Poza tym Partia Konserwatywna we własnym, dobrze pojętym interesie musi wyraźnie pokazać, że czasy „Londongradu” i bliskich relacji jej polityków z rosyjskimi oligarchami się skończyły.

Pamiętajmy też, że to brytyjskich poddanych nasłani przez Kreml zabójcy zabijali na ulicach angielskich miast. Zjednoczone Królestwo ma więc własne rachunki do uregulowania z Federacją Rosyjską, a Ukraina stała się idealną okazją i miejscem, by przejść od słów do czynów.

Trudno oczekiwać więcej

Deklaracje i postawa Truss jako minister spraw zagranicznych dają rękojmię, że będzie kontynuować linię poprzednika; jeśli pozostawi na czele resortu obrony solidnego Bena Wallace’a, gwarancja będzie niejako podwójna. Jeszcze w lutym Liz Truss wezwała do wprowadzenia sankcji i poparła kolejne ich pakiety; mówiła przy tym wprost o potrzebie „cofnięcia rosyjskiej gospodarki do czasów sowieckich”. W kwietniu zabrała głos w sprawie konieczności przywrócenia integralności terytorialnej Ukrainy „włącznie z Krymem”. Domagała się przy tym, aby Anglia i jej sojusznicy dostarczali więcej broni, żądała posłania Ukrainie „artylerii, czołgów i samolotów”. Jej zwycięstwo w wojnie z Rosją określiła mianem „strategicznego imperatywu”.

Gdy Johnson mówił, że celem Londynu nie jest obalenie Putina, Truss przestrzegała, że to „początek końca” rosyjskiego prezydenta oraz że „przygląda mu się Międzynarodowy Trybunał Karny”. Trudno oczekiwać więcej od przywódcy państwa, które nie jest ani sąsiadem, ani formalnym sojusznikiem Ukrainy.

Antyrosyjskie wypowiedzi przyszłej brytyjskiej premier były na tyle wyraziste i częste, że nie sposób będzie jej teraz się z nich wycofać. Nawet jej mniej szczęśliwe deklaracje, jak ta popierająca Anglików, którzy chcieliby wstępować do ukraińskiej armii (wbrew prawu, jak przypomnieli szef sztabu i minister obrony, zmuszając ją do wycofania się z tych słów), pogłębiły rów wykopany między Londynem a Moskwą. Nie będzie łatwo go zasypać. To dobra wiadomość dla Ukrainy – oraz dla Polski.

Brytyjski system polityczny, jak powszechnie wiadomo, zawodzi w teorii, ale działa w praktyce. Zjednoczone Królestwo jest monarchią, a jednocześnie modelową demokracją. Nie ma spisanej konstytucji, ale uchodzi za wzór praworządności. Posiada państwowy Kościół, będąc przy tym jednym z najbardziej liberalnych społeczeństw na świecie. Wyróżnia je postfeudalna hierarchia klasowa, ale dzięki prężnym instytucjom państwa dobrobytu droga na jej szczyt jest otwarta dla wszystkich.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi