Afrykański kolonializm przybrał nowe szaty

Alternatywą dla Afryki francuskiej nie jest kontynent zaludniony przez niepodległe, dostatnie i stabilne państwa, ale świat zdominowany przez Rosjan, Chińczyków albo dżihadystów.

Publikacja: 12.08.2022 17:00

W styczniu 2013 r. francuskie wojsko wylądowało w Bamako, by wesprzeć malijski rząd w walce z rebeli

W styczniu 2013 r. francuskie wojsko wylądowało w Bamako, by wesprzeć malijski rząd w walce z rebeliantami. Chaosu w kraju nie dało się opanować, ale interwencja Francji powstrzymała dżihadystów przed opanowaniem zachodniej i być może północnej Afryki

Foto: Eric Feferberg / AFP

Człowiek w mundurze, jak przenikliwie zauważył Fiodor Dostojewski, to nie jest ten sam człowiek co bez niego. Tym gorzej, gdy jest to uniform zagraniczny, bo ten, kto go nosi, natychmiast staje się podwójnie obcym. Nawet jeśli wiemy, że tak do końca obcym nie jest.

Dość przypomnieć żołnierzy francuskiego generała Leclerca, którym na dzień przed zdobyciem letniej kwatery Hitlera w Berchtesgaden w Bawarii wpadli w ręce kolaboranci z dywizji SS-Charlemagne. Dowódca 2. dywizji pancernej zapytał najstarszego stopniem Francuza, czy nie wstydzi się nosić niemieckiego munduru. Esesman odgryzł się, pytając, czy ludzie Leclerca nie wstydzą się nosić mundurów amerykańskich. Wyzwoliciel Paryża kazał swoich rodaków za te słowa rozstrzelać. Jak widać, nawet w gronie żołnierzy paradujących w mundurach obcych krajów miało jednak znaczenie, jakich państw są to uniformy.

Pomyślałem o tej historii, widząc telewizyjne wystąpienie pułkownika Abdoulaye Maigi, malijskiego ministra pełniącego też funkcję rzecznika rządu, który przy okazji wizyty prezydenta Emmanuela Macrona wygłosił komunikat w imieniu rządzącej w Bamako junty. W ostrych słowach potępił francuski „neokolonializm”, „arogancję”, „paternalizm” i „pouczający ton”. Sęk w tym, że robił to ubrany nie w tradycyjny malijski strój, który na ogół nosi, ale we francuski mundur. Rosyjskie najwyraźniej nie dotarły albo się nie przyjęły.

Czytaj więcej

Macron. Prezydent, który chce za dużo

Trupia twarz kolonializmu

W tej części świata, gdy chce się przemawiać z pozycji autorytetu, dobrze jest mieć na sobie uniform kolonialnego oficera. Urodzony w Tunezji teoretyk doktryny wojny przeciwpartyzanckiej, kapitan David Galula dawał przykład swoim podkomendnym, zawsze pokazując się „krajowcom” w nienagannym mundurze i wypastowanych oficerkach, a do tego konno. Dżip przemyka ulicami zbyt szybko i uniemożliwia patrzenie na ludzi z góry.

Na pracach Galuli wychowuje się już drugie pokolenie nie tylko francuskich, ale i amerykańskich oficerów. Ekspert od konfliktów asymetrycznych John Nagl nazwał go nawet „Clausewitzem doktryny przeciwpartyzanckiej”. Jego dorobek można podzielić na dwie księgi. W pierwszej, nazwijmy ją „białą”, mielibyśmy to, co dziś określa się jako nation-building. Budowa dróg, szpitali, ale też instytucji wzmacniających społeczeństwo obywatelskie. Wszystko to, co przywodzi na myśl obrazy w rodzaju żołnierzy podających dzieciom pomarańcze czy eskortujących dziewczynki do pobliskiej szkoły. Jest jednak i księga „czarna”, gdzie mowa o pacyfikacjach wsi, fałszowaniu wyborów, politycznych zabójstwach, torturach i korupcji. Francja zachowała wpływy w swoich byłych koloniach, odwołując się do obydwu typów metod. Mężczyźni w mundurach z trójkolorową flagą kopali studnie, rozdawali leki, walczyli z dżihadystami i bojówkami plemiennymi, zapewniając spokój cywilom. Potrafili też jednak otworzyć ogień do tłumu, jak to miało miejsce w czasie antyfrancuskich wystąpień w Wybrzeżu Kości Słoniowej w 2004 r. Zabili wówczas około 60 osób, raniąc kilkukrotnie więcej.

Jeśli cofnąć się bardziej w przeszłość, to masowych grobów znajdziemy jeszcze więcej. Tłumienie powstania malgaskiego z 1947 r. pochłonęło na Madagaskarze 90 tys. ofiar. Francuzi palili wioski i dokonywali masowych rozstrzeliwań. Opracowali też metodę, którą później przejęły reżimy południowoamerykańskie: egzekucja bez wyroku sądu poprzez wyrzucenie w fale pojmanego nieprzyjaciela z helikoptera, tak aby uczynić go „zaginionym”. W zbiorowej świadomości najsilniej wypaliły się francuskie zbrodnie z okresu wojny w Algierii (1954–1962). Spacyfikowano przeszło 800 wsi, a w toku bitwy o Algier aresztowano 40 proc. męskiej populacji tego największego miasta kraju. Do tego przymusowe przesiedlenia ludności, gwałt jako forma represji, werbowanie i podżeganie cywilów do udziału w pogromach.

Niewiele potrzeba, aby wspomnienia tych koszmarów powróciły. Przed kilkoma laty afrykańskie media – społecznościowe i tradycyjne – obiegło zdjęcie francuskiego żołnierza, którego twarz zakrywał fular chroniący przed piaskiem. Tkanina „ozdobiona” była w taki sposób, aby jego szczęka wyglądała jak oblicze maszerującego szkieletu (u nas tak się czasem noszą pseudokibice). Fotografia wywołała oburzenie w Afryce, podawano ją dalej tysiące razy z komentarzami w rodzaju: „Tak wygląda twarz francuskiego imperializmu”. Potrzeba było interwencji Sztabu Generalnego i Ministerstwa Sił Zbrojnych, aby przekonać opinię publiczną, że władze w Paryżu nie chcą, aby ich żołnierze tworzyli taki wizerunek kraju za granicą. Szkody jednak zostały poczynione.

Czytaj więcej

Ewelina Marciniak: Jeśli obecna władza się utrzyma – degrengolada polskiego teatru będzie się powiększać

Wieloetniczne państwa

Nie była to zresztą jedyna antyfrancuska kampania, podsycana przez kolonialny resentyment, jaka przetoczyła się przez zachodnią Afrykę. Niechęć do dawnej metropolii wzmagały umiejętne działania propagandowe Rosji, których szczytem było wymordowanie malijskich cywilów przez żołnierzy tzw. wagnerowców i zrzucenie winy na wojska francuskie. Choć Rosjanie zostali nakryci na gorącym uczynku przez francuskiego drona, który całe makabryczne zdarzenie nagrał, to wielu Malijczyków uwierzyło w moskiewską narrację. Po dziewięciu latach wojny prowadzonej przez Francję na terytorium ich kraju, do głosu doszło zmęczenie, zniecierpliwienie, gniew, resentyment. Ludzie w Mali zaczęli wiązać nadzieje z mundurem rosyjskim, w mylnym odczuciu, że nie został on nigdy splamiony kolonializmem. W ostatnich miesiącach w internecie pojawiły się fotografie Malijczyków paradujących w uniformach stylizowanych na rosyjskie, z flagą Federacji na ramieniu i napisem „Poutine” na sercu.

O ile młodsi i ubożsi łatwo ulegają nastrojom antyfrancuskim, o tyle starsi wiekiem i należący do elit nadal uważają, że imperium i postimperium miało i wciąż ma swoje zalety. Ponad wszystko jednak trwa przekonanie, że Francja nadal jest im potrzebna jako czynnik stabilizujący. W dawnych francuskich koloniach nie ma bowiem demokracji w stylu zachodnim, bo nie ma tam demosu na wzór zachodni. Różne grupy etniczne żyją we wspólnych państwach, choć więcej je dzieli, niż łączy. Jednocześnie te same ludy bywają rozdzielone arbitralnymi granicami. Wyobraźmy sobie wojnę w byłej Jugosławii, ale taką bez końca.

Inne jest też rozumienie polityczności, bo podstawowym podmiotem społecznym jest tam nie wyabstrahowana jednostka, ale wspólnota klanowa albo plemienna. Francuskie próby demokratyzowania Afryki i ograniczania ręcznego sterowania jej sprawami w latach 80. przyniosły efekt odwrotny do zamierzonego. Przemocy było więcej, a podziały stawały się bardziej jaskrawe. Przyczyną było to, co niektórzy drwiąco nazwali etnoarytmetyką wyborczą. Najliczniejsza grupa etniczna, bądź odpowiednia ich koalicja przejmowały władzę i natychmiast zaczynały używać instytucji państwa przeciwko innym grupom. Często wspólnoty historycznie uprzywilejowane albo cieszące się szeroką autonomią traciły wszystko na rzecz tych, które miały demograficzną przewagę.

Maroko, Syria czy Wietnam były państwami, zanim pojawili się tam Francuzi. Ich granice, tożsamość i kultura formowały się przez stulecia historii. Z kolei Mali czy Burkina Faso to poetyckie nazwy Francuskiego Sudanu i Górnej Wolty – twory kolonizatorów, które w jednym kawałku utrzymać były w stanie wyłącznie obce pieniądze oraz wojska. Republika za tę protekcję oczywiście wystawiała rachunek. Françafrique, czyli francuska strefa wpływów w Afryce Subsaharyjskiej, została obmyślona jako sposób zabezpieczenia dostępu do ropy naftowej i uranu w dobie postkolonialnej. Tak aby przełamać anglosaską dominację naftową i nuklearną. Stabilizowanie Afryki to produkt uboczny, choć z uwagi na dobro ogółu jednak pożądany.

Czytaj więcej

Spóźnione przebudzenie polskiej armii

Przegrani zimnej wojny biją się o Afrykę

Francuski system w Afryce, choć od swego zarania odwoływał się do przemocy i korupcji, na koniec dnia więcej budował, niż niszczył. Gdyby dekolonizacja była procesem stopniowym, rozpisanym na dziesięciolecia, być może dałoby się znaleźć inną drogę. W prawdziwym świecie jednak jedyną alternatywą dla sztucznych państw były państwa upadłe, następcami dyktatorów oświeconych mogli być tylko nieoświeceni, na miejsce Francji zaś przyjść mogły jeszcze gorsze, bo bardziej chciwe i brutalne imperia – Rosja lub Chiny. Pod kontrolą tych ostatnich trudno byłoby sobie wyobrazić „iworyjski cud”, czyli najlepsze lata rządów protegowanego Paryża, jakim był prezydent Félix Houphouët-Boigny sprawujący urząd w latach 1960–1993. Za jego czasów nastąpił gospodarczy boom, który dał początek rodzimej klasie średniej. W szybkim tempie wzrósł odsetek dzieci objętych skolaryzacją. Nastąpiła daleko posunięta liberalizacja obyczajów przejawiająca się przede wszystkim w zawodowej emancypacji kobiet. Wybrzeże Kości Słoniowej zamieniło się z jednego z najuboższych w jedno z najdostatniejszych społeczeństw w regionie. I to bez dostępu do ropy naftowej. Udało się przy tym wytępić wpływy zarówno posłusznej wobec Moskwy skrajnej lewicy, jak i wyznającej szowinistyczny „iworyzm” skrajnej prawicy. Ceną za to wszystko było zaprowadzenie jednopartyjnej dyktatury na zmianę korumpującej i represjonującej wszelką opozycję oraz społeczeństwo obywatelskie. Jak mawiał – choć w innym kontekście geograficznym, bo wschodnioazjatyckim, ale nadal kolonialnym – generał Raoul Salan: „rządzi się z mandarynami, a nie przeciw mandarynom”. Niestety, polityka to szachy, nie warcaby, a historia to tragedia, nie moralitet.

Zbigniew Brzeziński napisał kiedyś, że zimna wojna miała dwóch wielkich przegranych: Związek Sowiecki i Francję. Zjednoczenie Niemiec i ich ekspansja ekonomiczna na kraje Europy Środkowej zapewniło RFN przewagę gospodarczą i demograficzną nad Francją, a krach ZSRS miał doprowadzić do odebrania Francji amerykańskiej licencji na bycie „żandarmem Afryki”. Odtąd na południowym kontynencie miała panować zdrowa, rynkowa rywalizacja, bez poszanowania dla dawnych stref wpływów, w warunkach której wpływy Paryża mogły się już tylko kurczyć. Podobnie widzi to większość polskich ekspertów komentujących politykę afrykańską dzisiaj. Ich zdaniem proces rozpoczęty w roku 1989 właśnie się dopełnia. Koronnym dowodem na to miało być „zastąpienie” Francji przez Rosję, m.in. w Mali.

Brzeziński patrzył jednak na problem po amerykańsku, czyli z perspektywy krótkiego trwania. Ale już z punktu widzenia longue durée sprawy wyglądają inaczej. Kiedy Francuzi instalowali się na wybrzeżach Afryki, u nas panowała dynastia Wazów. Kiedy zaczynali podbój Mali, my szykowaliśmy się do powstania styczniowego. Aby zająć kraj, który teraz określa się mianem „francuskiego Afganistanu”, przesadzili swoją kawalerię z koni na wielbłądy, zaczęli naśladować tuareskie (Tuaregowie to lud berberyjski) techniki walki, upodobnili swoje umundurowanie do tego noszonego przez ludy pustyni i dogłębnie poznali mapę polityczną regionu, tak aby rozgrywać konflikty między poszczególnymi grupami etnicznymi.

Aby utrzymać te terytoria, mimo stale wybuchających buntów, stworzyli gęstą sieć twierdz i lokalnych sojuszy, które pielęgnowali przez pokolenia. Jak widać, Francuzi uczyli się Afryki przez setki lat, rosyjscy najemnicy są tam od wczoraj. Od 1962 r. (zakończenie wojny algierskiej) Francja interweniowała zbrojnie w Afryce blisko 20 razy. Operacje te na ogół kończyły się powodzeniem i pomagały utrwalać obecność Republiki na tych obszarach.

Czytaj więcej

Czy Al-Kaida przetrwa po stracie lidera?

Frankofońskie imperium

Obecność Francuzów ma też wymiar instytucjonalny i infrastrukturalny, któremu Putin niewiele może przeciwstawić. W Pałacu Elizejskim od dawna istnieją „komórki afrykańskie”, premierowi zaś podlega minister bądź wiceminister „ds. współpracy”. Owo coopération może znaczyć wszystko: wysyłanie nauczycieli do francuskich szkół w regionie albo „doradców wojskowych”, dofinansowywanie gospodarek państw afrykańskich lub przeciwnie – drenowanie ich. Francuski jest językiem urzędowym lub powszechnie stosowanym na potężnych połaciach Afryki. Międzynarodowa Organizacja Frankofonii, skupiająca ludzi i państwa francuskojęzyczne, to ważny instrument polityczny.

Co więcej, 14 państw afrykańskich posługuje się frankiem CFA, gdzie dawniej skrót ten oznaczał Colonies françaises d’Afrique („kolonii francuskich w Afryce”), a obecnie rozwija się go jako Communauté Financière Africaine („afrykańskiej wspólnoty finansowej”). Jednak wciąż, tak jak za czasów imperium, pozostaje to waluta zależna od Republiki i przez nią stabilizowana. Mali zrezygnowało z franka CFA w roku 1962, aby powrócić do niego w 1984. W przypadku niektórych krajów i walut (np. frank Komorów) nadzór francuski jest nawet ściślejszy.

Francja oficjalnie posiada stałe bazy wojskowe w Dżibuti, Senegalu, Wybrzeżu Kości Słoniowej i Gabonie, a nieoficjalnie lub w sposób hybrydowy jest obecna militarnie oraz wywiadowczo w każdej ze swoich byłych kolonii. Nieformalne, niejawne i nieoczywiste powiązania najtrudniej opisać, ale to one są w dużej mierze istotą Françafrique. Wielki biznes ze stolicą w Paryżu finansuje kampanie wyborcze preferowanych kandydatów, agentura wpływu zapewnia Francji informacje i dba o jej interesy, aktywne na tym odcinku jest nawet wolnomularstwo – przywódcy afrykańscy są często wielkimi mistrzami swoich lóż narodowych, dla których paryska jest lożą-matką.

Zależności te zresztą są wzajemne. Afryka stała się bankiem francuskiej demokracji. Wystarczy spojrzeć na nazwiska ludzi, którzy najhojniej wsparli kandydatów w ostatnich wyborach prezydenckich. Wielu z nich dorobiło się na interesach afrykańskich. Tradycyjnie w różnych présidentiables inwestują też ludzie władzy z samej Afryki. Może i są oni klientami Paryża, ale dzięki swoim fortunom stali się klientami, którzy płacą – i wymagają. Uzależnienie francuskiej klasy politycznej i finansujących ją kręgów biznesowych od pieniędzy z Południa to kolejny powód, dla którego Republika nie porzuci tamtejszych byłych kolonii.

Kocioł malijski

Wojna domowa w Mali stanowi jednak poważne potknięcie, bo jak na razie był to wojskowy sukces i polityczna porażka. Witani jako wyzwoliciele w 2013 roku, opuszczają ten kraj jako znienawidzeni okupanci. Niektórzy widzą przyczyny tego niepowodzenia w „amerykanizacji” francuskiego myślenia o wojnie. Ich generalicja, odkąd zaangażowała się w walki w Iraku, Afganistanie, Syrii czy właśnie Sahelu przeciw Al-Kaidzie, ISIS, Boko Haram, weszła w logikę „wojny z terrorem”. Cel wydawał się prosty: zniszczyć dżihadystów, wykorzystując przewagę w sile ognia. Tymczasem tutaj nic nie jest proste.

Rząd w Bamako, który poprosił Francję o interwencję zbrojną, został obalony w wyniku zamachu stanu. Nowe władze zgodziły się na przejściowe porozumienie z Paryżem, docelowo jednak chciały ograniczyć wpływy francuskie w swoim kraju. W tym celu wciągnęły w wojnę domową Rosję, z którą jednak Francja nie chciała współdziałać, słusznie widząc w niej konkurenta. Po drugiej stronie frontu najpierw znajdowała się koalicja Tuaregów zmierzających do stworzenia własnego państwa oraz dżihadystów pragnących państwa islamskiego. Oczywiste sprzeczności sprawiły, że to małżeństwo z rozsądku się rozpadło. Wtedy Francja sprzymierzyła się z powstańcami przeciw islamistom. Tymczasem dla malijskiej junty insurekcja tuareska to większe zagrożenie niż siły dżihadu. Rząd w Bamako z powodów nacjonalistycznych uruchomił też walkę z innymi grupami etnicznymi (z Fulanami na czele), które też walczą z islamistami. W prześladowanie i mordowanie cywilów ochoczo włączyli się rosyjscy wagnerowcy.

W końcu prezydent Macron był zmuszony powiedzieć, że kontynuowanie walki u boku rządu, którego celów i metod nie podziela, nie ma dalszego sensu. W istocie, aby francuskie plany wobec Mali mogły się powieść, potrzeba byłoby przede wszystkim odbudować struktury państwa na północy, a także znaleźć w jego ramach miejsce (np. autonomię) dla Tuaregów. To jednak wymagałoby nie lat, ale dekad, i nie 5 tys., ale 50 tys. żołnierzy, a ponadto przyjaznego rządu w Bamako. Faktem niezbitym pozostaje jednak to, że armia francuska wraz z sojusznikami przez dziewięć lat uniemożliwiały islamistom opanowanie zachodniej, a być może i północnej Afryki, chroniąc cywilów przed tyranią i szariatem, a Europę – przed kolejnymi falami migracji z terenów subsaharyjskich. Robią to zresztą nadal, dokonując wypadów z obszarów państw ościennych: jeszcze 6 sierpnia pojawił się komunikat o „zneutralizowaniu” zgrupowania „terrorystów” na terenie Mali.

Rosjanie takich dylematów nie mają. Ich najemnicy w dużej mierze markują walkę z dżihadystami, nie po to tam bowiem przybyli. Ich misją jest ochraniać klienckie reżimy przed rewolucją czy pałacowym zamachem stanu. Mniej niż tysiąc ludzi nie zdziała tu jednak wiele, szczególnie jeśli prawdziwe są doniesienia o tym, że wycofuje się ich na Ukrainę, czy o tym, że odmawiają oni walki z uwagi na zaległości w żołdzie. Niezdolność albo niechęć Rosjan do podjęcia realnej walki z dżihadystami kompromituje ich w oczach Afrykanów. Dzisiejsza Federacja Rosyjska, co pokazała wojna w Ukrainie, nie ma militarnej potęgi Związku Sowieckiego. Jest przy tym gospodarką wielkości hiszpańskiej, a zatem dwa razy mniejszą od francuskiej, w dodatku obłożoną sankcjami. Po tym, jak zaburzone zostały dostawy zbóż, jedynymi rosyjskimi towarami eksportowymi do Afryki zostały dezinformacja, korupcja i najemnicy. Te zasoby pozwalają odnosić taktyczne sukcesy, ale nie stwarzają podstawy do myślenia o strategicznych zwycięstwach.

Wy macie zegarki, my mamy czas

Rosja, a dawniej ZSRS, żywiła się tym, co Francji wymsknęło się z rąk. W 1958 roku spośród 12 krajów Czarnej Afryki tylko jeden zdecydował się w referendum na pełną niezależność od Paryża. Była to Gwinea. Jej przyszły prezydent Ahmed Sekou Touré mówił: „Lepiej być wolnym nędzarzem niż bogatym niewolnikiem”. Skok do królestwa wolności Gwinejczykom miał zapewnić Związek Sowiecki i jego satelici, w tym Kuba. W 1965 roku była kolonia zerwała relacje dyplomatyczne z Francją. W odpowiedzi na ten akt, jak i zaangażowanie państw komunistycznych, Republika rozpoczęła trwającą ponad dekadę brudną wojnę przeciw rządom Sekou Touré: sabotaż przemysłowy, psucie waluty, dezinformacja, uzbrajanie i szkolenie zbrojnych partyzantek. W latach 70. osłabiony reżim zaczął czynić ustępstwa: odnowił relacje dyplomatyczne i gospodarcze, a w 1978 roku oficjalnie ogłosił odejście od „marksizmu-leninizmu” i otwarcie się na Zachód. Pięć lat później gwinejski prezydent przyjął nawet Jacques’a Foccarta, wieloletniego szefa komórki afrykańskiej z Pałacu Elizejskiego; to trochę jakby Fidel Castro podjął herbatą dyrektora CIA. Gest jednak został wykonany: była kolonia wróciła do francuskiej rodziny.

Należy się spodziewać, że nieodległy jest dzień, w którym francuskie wpływy odnowią się także i w Mali. Reżim odmówił koordynowania swojej polityki z Francuzami, zerwał z nimi relacje i kazał opuścić im kraj. W odpowiedzi Paryż odciął Malijczyków od pomocy militarnej i gospodarczej, a teraz czeka na jego upadek albo ogłoszenie gotowości do rozmów. Kamerun, Benin, Gwinea-Bissau już wybrały politykę zbliżenia z Francją.

Na przełomie wieków w toku walk na Saharze pewien wzięty do niewoli Tuareg powiedział francuskiemu oficerowi: „Wy macie zegarki, my mamy czas”. Francuzi dużo nauczyli się od ludów pustyni – i dzisiaj to samo mogliby powiedzieć Rosjanom.

Marcin Giełzak jest publicystą, autorem m.in. książek „Antykomuniści lewicy”, „O niepodległość i socjalizm”; dyrektorem wykonawczym Projektu Konsens

Człowiek w mundurze, jak przenikliwie zauważył Fiodor Dostojewski, to nie jest ten sam człowiek co bez niego. Tym gorzej, gdy jest to uniform zagraniczny, bo ten, kto go nosi, natychmiast staje się podwójnie obcym. Nawet jeśli wiemy, że tak do końca obcym nie jest.

Dość przypomnieć żołnierzy francuskiego generała Leclerca, którym na dzień przed zdobyciem letniej kwatery Hitlera w Berchtesgaden w Bawarii wpadli w ręce kolaboranci z dywizji SS-Charlemagne. Dowódca 2. dywizji pancernej zapytał najstarszego stopniem Francuza, czy nie wstydzi się nosić niemieckiego munduru. Esesman odgryzł się, pytając, czy ludzie Leclerca nie wstydzą się nosić mundurów amerykańskich. Wyzwoliciel Paryża kazał swoich rodaków za te słowa rozstrzelać. Jak widać, nawet w gronie żołnierzy paradujących w mundurach obcych krajów miało jednak znaczenie, jakich państw są to uniformy.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi