Macron. Prezydent, który chce za dużo

Układ zamknięty na francuskiej scenie politycznej bardziej przypomina Węgry Orbána aniżeli jakąkolwiek zasiedziałą, zachodnią demokrację.

Publikacja: 08.07.2022 17:00

Macron. Prezydent, który chce za dużo

Macron. Prezydent, który chce za dużo

Foto: AFP

Wizje wielkich zmian, założenie partii o nazwie En Marche! (Naprzód!), zapowiedź utworzenia Narodowej Rady Odbudowy... W politycznym teatrze Emmanuela Macrona zawsze panuje rewolucyjna wiosna, nastrój pierwszych godzin po szturmie na Bastylię, pierwszych tygodni po wyzwoleniu, kiedy wszystko wydaje się możliwe. Tyle forma. Jeśli jednak przyjrzymy się treści, szybko okaże się, że prezydent Francji to liberalny, ale jednak autorytarysta; to reformator, ale głęboko osadzony w tradycjonalizmie, a nawet przesądach klasy politycznej swojego kraju; to żarliwy Europejczyk, ale ponad wszystko francuski nacjonalista. Zbiór paradoksów? Tylko w oczach kogoś, to nie zna dziejów Francji i osobistej historii Macrona.

Czytaj więcej

Macron. Prezydent, który chce za dużo

Republikański monarcha

Ludwik XIV nigdy nie powiedział: „państwo to ja”. Stwierdził rzecz dokładnie odwrotną: „ja umrę, ale państwo pozostanie”. Statolatria to prawdziwie francuska religia. Laickość, ze swoimi dogmatami i ceremoniałem, nie jest amerykańskim rozdziałem Kościoła i państwa; jest konkurencyjnym względem katolicyzmu (albo islamu) wyznaniem wiary. Jest też kontynuacją innymi metodami tradycji gallikańskiej, gdzie król rządził Kościołem we własnym kraju.

Francuzi od zawsze wyznają swoisty anglikanizm, kult państwa i narodu. Historyk Jules Michelet pisał: „Niemcy to rasa, Anglia to imperium, ale Francja, ona jest osobą”. Marianna, symbol Republiki, jest jednak zbyt odległa i abstrakcyjna. Anglicy nie kłaniają się Johnowi Bullowi, ale królowej. Potrzeba człowieka z krwi i kości, który uosabiałby kraj. Można go nazwać królem, cesarzem, pierwszym konsulem albo prezydentem. Bez znaczenia. Ważne, aby lud wiedział, że ponad podziałami partyjnymi, ponad nudą i hałasem bieżących rozgrywek jest monarcha, który myśli o całości i który czuje się następcą Ludwika Świętego, Henryka IV i Napoleona. Kiedy inni robią politykę, on robi historię.

Aby wejść w tę rolę, mąż stanu musi stać się kimś więcej niż demokratycznie obranym, najwyższym urzędnikiem. Pałac Elizejski jest sceną, tak jak przed nim Wersal. Jak pokazał historyk Peter Burke w swojej znakomitej pracy „Fabrykacja Ludwika XIV”, monarcha był raczej instytucją niż człowiekiem. I podobnie, oficjalna biografia Macrona to sklejka z toposów literackich i odniesień historycznych znanych każdemu Francuzowi, który skończył liceum. Jego starannie stylizowany, uładzony życiorys to Balzac, Zola, Flaubert, Peguy.

Rozdział pierwszy: historia rodzinna ukazująca „republikański awans” wiejskich nauczycieli w stylu patriotycznych czytanek sprzed pierwszej wojny światowej. Może i krajem nad Sekwaną rządzi „dwieście rodzin”, a wśród najwyższych rangą oficerów, dyplomatów, kapitanów przemysłu przewijają się od kilku stuleci te same nazwiska, ale najstarsza córa rewolucji musi stwarzać pozór skrajnego egalitaryzmu. Naród musi wiedzieć, że nadal każdy piechur nosi w plecaku buławę marszałka Francji, a „zwykły chłopak z Amiens” może zostać prezydentem Republiki.

Rozdział drugi: jak młody Rastignac z „Ojca Goriot” Balzaka, self-made man à la française, wyrusza z prowincji na podbój Paryża. Szybko zdobywa bogactwo (w wieku lat 33 jest już milionerem), bryluje na salonach (ociera się o najbardziej wpływowych ludzi świata polityki, biznesu, nauki: Benjamin de Rothschild, Jacques Attali, Paul Ricoeur…). Prawicowej próżności schlebiało, że nie przeprasza za bycie człowiekiem sukcesu, lewicowej – jego inteligencki sznyt, nietypowy dla menedżera.

Rozdział trzeci: tu nieco poezji, miłość trudna i niezrozumiała dla świata, która jednak znajduje szczęśliwe zakończenie. Macron, w kontrze do prezydenckiej donżuanerii poprzedników, buduje obraz przykładnego i wiernego męża. Francuzi są w stanie dużo wybaczyć swojemu monarsze, gdy romansuje, jak za czasów pań de Montespan czy Pompadour. Tak widziano François Mitterranda albo Jacques’a Chiraca. Gorzej, gdy robi to wulgarnie jak Berlusconi (przypadek Nicolasa Sarkozy’ego) albo niezdarnie jak John Major (to już François Hollande). Po tych ekscesach naród zapragnął człowieka, który – jak Charles de Gaulle – wiedzie życie nudne i przyzwoite.

Czego brakuje w tym oficjalnym życiorysie? Rodziców, zamożnych lekarzy, dzięki którym Macron przyjechał do stolicy, mając w garści coś więcej niż garść franków i marzenie. Miał słabość do drogich garniturów, zegarków i whisky (choć, od czasu kampanii prezydenckiej, wybiera odpowiedniki w bardziej „demokratycznej” cenie i tylko rodzimej produkcji). Ponadto zdradzał, chętnie i bez mrugnięcia okiem, nie żonę, ale wszystkich tych, którzy podali mu rękę w drodze na szczyt. Przekonali się o tym Attali, Hollande, Philippe i wielu innych.

Ustrój Francji, który należy określić mianem plebiscytarnej demokratury prezydenckiej, potrzebuje na czele państwa człowieka, który będzie czymś mniej niż król, ale czymś więcej niż demokratycznie wybrany przywódca. Macron powiedział kiedyś, że Francuzi to „monarchiści królobójcy”, chcą przysięgać wierność królowi od uroczystej koronacji po publiczną egzekucję.

Mamy tu do czynienia z klasycznym przypadkiem władzy opartej na charyzmie. Za prezydentury de Gaulle’a (1959–1969) miała ona charakter militarny, w momentach historycznych przesileń zawsze zakładał on mundur. Chciał, aby widziano w nim przedstawiciela Francji żołnierskiej, której dzieje ciągną się od paladynów Karola Wielkiego przez muszkieterów Ludwika XIV po piechociarza z okopów pierwszej wojny światowej oraz oczywiście jego Wolnych Francuzów spod Kufry i Bir Hakeim. Po wojskowemu sztywny, formalny, patetyczny, gdy otwierał usta, to jakby pomnik przemówił.

Mitterrand (prezydent z lat 1981–1985) był zaś renesansowym księciem, specjalistą bardziej od sztyletu niż szabli. „Florentyńczyk”, jak nazywali go dziennikarze, mądry, światły, ale i bezwzględny intrygant. Może powiedzieć: Wawrzyniec Wspaniały i Cezar Borgia w jednym. To człowiek, który rozumiał, że dla chwały i pomyślności Francji trzeba być zdolnym zarówno do wielkiego dobra, jak i do wielkiego zła.

Na ich tle Macron jawi się jako polityk wagi lekkiej. Filozof Peter Sloterdijk drwił, że jego oblicze jest zbyt młodzieńcze, a broda za krótka, aby grać rolę Jowisza, w której sam się obsadził. Publicysta i polityk Éric Zemmour zauważał, że Macron nadal wygląda, jakby odbywał w Pałacu Elizejskim staż po ukończeniu Narodowej Szkoły Administracji. Młody szef państwa, jak gdyby to rozumiejąc, tym zazdrośniej strzeże swojej pozycji „ucieleśnienia woli narodu”, jak i swoich szerokich kompetencji. Tym brutalniej też podkreśla, że do wszystkich innych polityków i urzędników w kraju może mówić tonem zwierzchnika. Macron twardo przeciwstawił się desakralizacji urzędu prezydenta i jakiemukolwiek uszczknięciu jego uprawnień, hamując proces, który zaczął Chirac (1995–2007), a dopełnił „normalny prezydent”, jakim ogłosił się kiedyś Hollande (2012–2017).

Obecna głowa państwa preferuje styl rządzenia par excellence gaullistowski. Premier to szef gabinetu prezydenta, całkiem dosłownie „pierwszy minister” na dworze władcy. Może go wedle własnej woli powołać i odwołać. Jean Castex odszedł, bo był niepopularny, Edouard Philippe – bo stał się za bardzo popularny. Nowa premier Elisabeth Borne idealnie nadaje się do roli wyznaczonej jej przez republikańskiego monarchę: sprawna, solidna urzędniczka bez charyzmy i własnego zaplecza.

Reszta rady ministrów to także kreacje Macrona, niczym za czasów Valéry’ego Giscarda d’Estaing (1974–1981) czy Mitterranda, gdy premier niektórych spośród szefów resortów widział pierwszy raz w życiu na inauguracyjnym posiedzeniu gabinetu. Parlament to dobrze opłacany chór, bo nikt nie znajdzie się na listach wyborczych partii tworzących większość prezydencką bez wyraźnej zgody głowy państwa. Poza tym gaullistowska konstytucja pozwala prezydentowi przemawiać do legislatury tonem zwierzchnika: art. 48 dopuszcza uchwalenie każdej ustawy bez głosowania, o ile izba nie przeprowadzi skutecznie wotum nieufności wobec rządu. Nawet jeśli jej się to uda, nic nie przeszkodzi głowie państwa powołać rządu raz jeszcze w tym samym składzie, a Zgromadzenie Narodowe rozwiązać. Rząd nie potrzebuje też poparcia parlamentu. Za drugiej kadencji Mitterranda żaden lewicowy gabinet nawet nie poprosił o wotum zaufania.

Niewykluczone, że podobnie będą wyglądać gabinety czasów drugiej kadencji Macrona. Prezydent już zapowiedział, że nie powierzy misji tworzenia rządu Marine Le Pen czy Jeanowi-Lucowi Melenchonowi, nawet gdyby ich partie wygrały wybory. Jeden z jego ministrów przypomniał przed kilkoma dniami, że „to nie naród, ale prezydent Republiki desygnuje premiera”. Emmanuel Macron najchętniej przywróciłby pierwotne brzmienie ustawy zasadniczej, w myśl którego szef państwa mógł sprawować dowolnę liczbę siedmioletnich kadencji. Może będzie to jedna z reform, którą zaproponuje zapowiadana przez niego Narodowa Rada Odbudowy, która ma wskazać kierunki zmian ustrojowych?

Autorytarny liberał

Józef Stalin miał powiedzieć, że wprowadzać w Polsce komunizm to jak zakładać siodło na krowę. Otóż francuski liberalizm jest nieco jak polski komunizm – przymiotnik ma tu charakter nie tyle precyzujący, ile znoszący. Macron jest liberałem, ale jest liberałem francuskim. Arcyfrancuskim. My znamy (i kopiujemy) myśl wolnościową anglosaską. Ogród angielski rośnie bujnie i naturalnie, francuski jest sterowany, przycinany ręką człowieka. Mowa Szekspira rozwija się samorzutnie, język Moliera regulują „nieśmiertelni” z Akademii. Swoboda anglosaska to dla Francuza bałagan i bezguście. Wolność to marzenie niewolnika.

Oczywiście w najbardziej potocznym sensie tego słowa Macron jest liberałem. Popiera wolny rynek, związki jednopłciowe, wolność słowa i druku, rozdział Kościoła i państwa. Nie przeszkadza mu to jednak być etatystą. Francuski przywódca kilkukrotnie już podkreślał, że „to państwo stworzyło nasz kraj i nasz naród”. Bez administracji, wojska, oświaty ludzie mówiący po niemiecku (Strasburg), włosku (Nicea), bretońsku (Brest), flamandzku (Calais) czy katalońsku (Perpignan) nie staliby się Francuzami. Dziś to samo państwo musi kontynuować pracę asymilowania do francuskości potomków Senegalczyków, Algierczyków czy Laotańczyków, którzy przybyli z każdego zakątka dawnego imperium do metropolii. W tym celu większość prezydencka przegłosowała niedawno najtwardszy w pierwszym świecie zbiór praw przeciw „islamizmowi” i dżihadyzmowi, przewidujący szeroki zasób sankcji za wystąpienia przeciw zasadzie laickości, w tym m.in. deportacje, przepadek mienia czy więzienie.

Państwo musi też osłaniać narodową tożsamość i język wobec presji globalizacji, czyli amerykanizacji. Jego wsparcie ma też być niezbędne, aby utrzymać konkurencyjność rodzimych firm czy rolników na międzynarodowych rynkach. Ten protekcjonistyczny odruch sprawia, że w kwestiach gospodarczych – wbrew temu, co mówią jego przeciwnicy – Macronowi daleko do Margaret Thatcher. Jest raczej keynesistą niż monetarystą, rzecznikiem raczej odpowiedzialnego państwa dobrobytu w modelu skandynawskim niż skrajnego indywidualizmu na modłę amerykańską. Dobrze obrazuje to jego pomysł na kierowane przez państwo „reindustrializację kraju” czy „trzecią rewolucję rolniczą”.

Implozja francuskiej sceny politycznej, śmierć dwóch tradycyjnych partii władzy: postgaullistów i socjalistów, sprawiła, że na placu boju pozostały już tylko skrajna prawica, skrajna lewica i partie prezydenckie. W ten sposób Macron uplasował się niejako w samym centrum, które we własnych oczach jako jedyne z głównych sił politycznych posiada „republikańską” legitymację do sprawowania władzy. Tym samym ze słownika francuskiej polityki niknie słowo „alternance”, oznaczające naprzemienne sprawowanie władzy przez główne partie prawicowe i lewicowe. Obecnie jest tylko centrum, które wchłonęło centroprawicę i centrolewicę, względem którego nie ma realnej alternatywy dla wyborców, którzy chcą unikać jakichkolwiek radykalizmów.

To umożliwia macronistom, de facto, delegitymizację największych ugrupowań opozycji jako „nierepublikańskich”. Otwiera im też drogę do wyciągania kolejnych posłów ze słabych, dawnych partii władzy, a być może wręcz do ich kompletnej wasalizacji. Jeśli dodać do tego poparcie mediów, akademii, biznesu, jakim cieszy się „centrowy” blok prezydencki vis-à-vis opcji skrajnych otrzymujemy układ zamknięty bardziej przypominający Węgry Orbána aniżeli jakąkolwiek zasiedziałą, zachodnią demokrację.

Czytaj więcej

Robert Biedroń: PiS wykorzystało frustrację, ale nie rozwiązało problemów

Proeuropejski nacjonalista

W każdej istotnej kwestii Emmanuel Macron zmienił zdanie albo bronił sprzecznych poglądów: był socjalistą – i liberałem, apologetą imperium – i krytykiem kolonializmu, rzecznikiem praw mniejszości muzułmańskiej – i autorem ustaw okrzykniętych mianem „antyislamskich” (rządowe media irańskie mówiły nawet o „diable z Paryża”). Jedyna kwestia, w której prezydent Republiki jest w pełni konsekwentny, to potrzeba pogłębienia integracji europejskiej. Nowa Unia ma być dziedzictwem Macrona, to ona ma mu zapewnić miejsce w podręcznikach historii. Siłą, emocją, która popycha go w tym kierunku, nie jest jednak europatriotyzm, ale francuski nacjonalizm.

Jacques Godfrain, minister ds. współpracy za czasów Chiraca, mówił: „Francja to średni kraj o skromnych zasobach, który z racji tego, że trzyma rękę na 15–20 krajach w Afryce, może poruszać całym globem”. Jeśli tak, to ile dałoby Francji „położenie ręki” na 27 państwach bogatej Europy? Braki w potencjale własnym można byłoby lewarować potencjałem unijnym.

Wspólna waluta to była idée fixe Francji. Paryż chciał sięgnąć w ten sposób po niemiecką markę, uczynić ją własną, jak to dawniej uczynił z frankiem afrykańskim. Południe i wschód oznaczały rynki zbytu i dostęp do taniej siły roboczej, zupełnie jak dawne kolonie. Europejska armia to szansa na „unijną Legię Cudzoziemską”, która mogłaby bronić francuskiego interesu na Czarnym Lądzie, na Bliskim Wschodzie czy Indo-Pacyfiku. Wszędzie tam, gdzie brakuje zasobów francuskich uzupełnić powinny je unijne; jak inaczej rywalizować ze Stanami Zjednoczonymi czy Chinami w rywalizacji o podbój nowych rynków – albo kosmosu?

Mitterrand, a nawet dawni eurosceptycy, tacy jak Chirac, poparli ostatecznie integrację europejską z przyczyn negatywnych. Kluczowy impuls dał krach bloku wschodniego i zjednoczenie Niemiec. O ile bowiem RFN „bońska” była państwem z grubsza o porównywalnym potencjale względem Francji, o tyle „berlińska” była już odczuwalnie silniejsza. Paryż się obawiał, że Niemcy szybko zmajoryzują kraje Europy Środkowo-Wschodniej i powołają własną strefę wolnego handlu, realizując pokojowo nierealizowalny zbrojną ręką sen o „Mitteleuropie”, co jeszcze bardziej pogłębi ich gospodarczą przewagę.

Odpowiadając na to zagrożenie gospodarcze, a więc polityczne, Republika uwikłała Niemcy w kolektywny proces decyzyjny i wspólną sieć regulacji. W kolejnym kroku zamierza spętać nią nowe kraje członkowskie, widać to choćby na przykładzie sprawy pracowników delegowanych czy gwarancji kontynentalnego minimum socjalnego. Jeśli „nowa Europa” nie będzie mogła konkurować kosztami pracy, nie będzie w stanie konkurować w ogóle.

W ten sposób Francja sprzedaje swój partykularny, narodowy interes jako najlepiej pojętą służbę całej Wspólnocie. Tamtejsi nacjonaliści to dostrzegają i właśnie dlatego zostali „euroentuzjastami drugiej prędkości”. Właśnie dlatego Macrona poparł sztandarowy przeciwnik integracji europejskiej Jean-Pierre Chevènement.

Macronowi marzy się rola „Bismarcka Europy”, tego, który ledwie pojęciu geograficznemu nada polityczny, mocarstwowy wymiar, w całej tej konstrukcji dla swojej ojczyzny rezerwując rolę Prus. Sęk w tym, że na tym krytycznym odcinku młody prezydent nie ma żadnych realnych sukcesów, a zaliczył już całkiem sporo wpadek, głównie komunikacyjnych. Raz po raz dochodził do głosu jego „niecierpliwy pragmatyzm”, jak to celnie nazwała politolog Célia Belin. Macron chce za dużo, zbyt szybko, zachowuje się jak przedsiębiorca czy menedżer, który ma tylko dwie kadencje, aby przeprowadzić projekt życia, a nie jak polityk, który musi iść na kompromisy, budować koalicje, ustępować w rzeczach drobnych, aby wygrywać najważniejsze.

Bismarck posiadał nie tylko wolę i talent, miał też cierpliwość. Tej cechy Macronowi brakuje. Wiele wskazuje na to, że na koniec dnia pozostawi on Unię bardziej podzieloną niż zjednoczoną, a „lotaryński rdzeń”, oś Paryż-Berlin-Rzym, będzie dla Francji raczej kulą u nogi niż trampoliną. Widać to na przykładzie wojny na Ukrainie, gdzie Republika mimo zaangażowania wojskowego, finansowego i humanitarnego jest w powszechnej świadomości zrównywana z kunktatorskim RFN. Płaci więc cenę wizerunkową (de facto spłacając cudze długi), nie otrzymując nic konkretnego w zamian: ani wspólnego ministra finansów strefy euro, ani zjednoczenia potencjałów przemysłów zbrojeniowych, ani wspólnotowych sił szybkiego reagowania.

Macron nie jest jednak zdolny do zmiany polityki, bo trzyma się niewolniczo dogmatu o „współpracy i pojednaniu z Niemcami” jako bazie konstrukcji europejskiej i polityki kontynentalnej swojego kraju. W odniesieniu do Rosji tak samo, zawiódł go tradycjonalizm, każący Francji odgrywać rolę mocarstwa równoważącego, które odmawia uczestnictwa w jakimkolwiek bloku, którego nie jest liderem, i rezerwuje sobie prawo do rozmowy z każdym. Wszystko to, jak gdyby cały czas trwała zimna wojna, a układ sił i międzynarodowe znaczenie Republiki były takie, jak wtedy, gdy w 1966 r. generał de Gaulle wygłaszał słynną mowę w Phnom Penh. Wystarczyło kilka niezręcznych wypowiedzi (i parę tendencyjnych przekładów prasy anglosaskiej), aby zepsuć dobre wrażenie, jakie mogło zrobić francuskie zaangażowanie na wschodniej flance NATO i zupełnie wyalienować partnerów z Europy Środkowej.

Zdolny technokrata

Jeden z bliskich współpracowników Macrona miał powiedzieć, że największą obawą jego pryncypała jest to, że osunie się z rządzenia ku zarządzaniu, że przejdzie do historii jako drugi Alain Juppé – sprawny, technokratyczny administrator i nic więcej. Ta obawa nie bierze się znikąd. Debata Le Pen – Macron brzmiała raczej jak dyskusja dwóch kandydatów na premiera, spierających się o technikalia, aniżeli pojedynek wielkich w rodzaju sławetnych starć Mitterranda z Giscardem.

Dziś za urzędującym prezydentem przemawiają głównie jego wyniki gospodarcze – niskie bezrobocie i inflacja, wysoki wzrost gospodarczy i wskaźnik inwestycji zagranicznych. Brak jednak tej wizji, charyzmy, które sprawiały, że de Gaulle był de Gaullem, a Mitterrand – Mitterandem. To bardzo specyficzne przekleństwo: osiągnąć nazbyt wiele w zbyt młodym wieku. Także: zostać awansowanym ponad poziom swojego faktycznego potencjału. Być może wyrok historii będzie taki, że Macron mógłby być naprawdę wybitnym premierem.

Czytaj więcej

Robert Biedroń: PiS wykorzystało frustrację, ale nie rozwiązało problemów

Marcin Giełzak jest publicystą, autorem m.in. książek „Antykomuniści lewicy”, „O niepodległość i socjalizm”; dyrektorem wykonawczym Projektu Konsens

AFP

AFP

CHRISTOPHE PETIT TESSON

Wizje wielkich zmian, założenie partii o nazwie En Marche! (Naprzód!), zapowiedź utworzenia Narodowej Rady Odbudowy... W politycznym teatrze Emmanuela Macrona zawsze panuje rewolucyjna wiosna, nastrój pierwszych godzin po szturmie na Bastylię, pierwszych tygodni po wyzwoleniu, kiedy wszystko wydaje się możliwe. Tyle forma. Jeśli jednak przyjrzymy się treści, szybko okaże się, że prezydent Francji to liberalny, ale jednak autorytarysta; to reformator, ale głęboko osadzony w tradycjonalizmie, a nawet przesądach klasy politycznej swojego kraju; to żarliwy Europejczyk, ale ponad wszystko francuski nacjonalista. Zbiór paradoksów? Tylko w oczach kogoś, to nie zna dziejów Francji i osobistej historii Macrona.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi