Marjan Kiepura: Nie zdawałem sobie sprawy, jak sławni byli moi rodzicie

Ojciec był skoncentrowany na higienie głosu, bardzo o niego dbał. Po każdej scenie pocałunku z Daniel Darrieux dokładnie płukał gardło. Natomiast po scenie pocałunku z mamą płukania nie było. „Aha” – pomyślała mama – „to dobry znak” - mówi Marjan Kiepura, pianista, syn Marty Eggerth i Jana Kiepury.

Publikacja: 12.08.2022 17:00

Marjan Kiepura z rodzicami – Marthą Eggerth i Janem Kiepurą, Nowy Jork, 1955 r.

Marjan Kiepura z rodzicami – Marthą Eggerth i Janem Kiepurą, Nowy Jork, 1955 r.

Foto: EDWARD MILLER/KEYSTONE/GETTY IMAGES

Plus Minus: Czy mówi pan po polsku?

Niestety nie, znam tylko kilka słów. Niemniej od czasu do czasu próbuję się czegoś nowego nauczyć.

Pana rodzice, Jan Kiepura i Marta Eggerth, są w Polsce doskonale znani: Jan – najsłynniejszy tenor swoich czasów, Marta Eggerth – wybitna sopranistka. Czy w domu rozmawiali ze sobą po polsku?

Rodzice używali pięciu języków. Najczęściej były to jednak angielski i niemiecki. Dlaczego? Otóż moja matka i moja prababka były Węgierkami. A w tamtym czasie każdy Węgier znał niemiecki. Więc jako dzieci nasiąkaliśmy zarówno tym językiem, jak i angielskim. Ale polski też się pojawiał. Szczególnie wtedy, kiedy rodzice nie chcieli, żebyśmy rozumieli, o czym rozmawiają.

A w jakim języku się kłócili?

We wszystkich! Na szczęście kłócili się bardzo rzadko.

Czytaj więcej

Litewski Żyd, który został francuskim pisarzem

Część pamiątek po pańskich rodzicach trafiła niedawno do wiedeńskiego centrum exil.arte, które zajmuje się badaniem i opracowaniem dorobku artystów wypędzonych, prześladowanych i zakazanych przez reżim nazistowski. Domyślam się, dlaczego zdecydował się pan na Wiedeń, o tym jeszcze porozmawiamy, ale skąd akurat ta instytucja?

Po prostu kilka lat temu dyrektor Centrum exil.arte prof. Gerold Gruber nawiązał ze mną kontakt. Muszę przyznać, że to nie była łatwa decyzja. Po śmierci mojej matki przez kilka lat nie byłem w stanie zająć się tą sprawą. Wszystkie rzeczy przez długi czas leżały spakowane w kartonach. Było tego bardzo dużo. Myślę, że potrzebny byłby ogromny tir, żeby wszystkie te rzeczy pomieścić. Potrzebowałem czasu, żeby pogodzić się ze świadomością śmierci matki i przejrzeć jej rzeczy.

Wśród przekazanych przez pana pamiątek są fotografie, listy, plakaty. Ale są też obrazy, a wśród nich portret Jana Kiepury namalowany przez Borysa Szalapina. Czy Borys spokrewniony był z Fiodorem, wybitnym śpiewakiem?

Tak, Borys był synem Fiodora. Był jednym z najbardziej znanych portrecistów na świecie. Namalował m.in. portrety kilku amerykańskich prezydentów, współpracował z magazynem „Time”. Namalował zresztą dwa portrety mojego ojca. Jeden z nich można oglądać teraz w Wiedniu, a drugi wisi w Warszawie, w Teatrze Wielkim Operze Narodowej.

Zanim porozmawiamy o spektakularnych sukcesach artystycznych pana rodziców, cofnijmy się do czasów ich dzieciństwa. Oboje byli cudownymi dziećmi?

Tak było, Moja matka zaczęła śpiewać już jako dziesięciolatka. W Europie panował wtedy kryzys. Mój pradziadek, którego nie poznałem, popadł w finansowe problemy i za chlebem wyjechał do Ameryki. Swoją żonę i córkę pozostawił w Europie.

Na Węgrzech?

Tak. Moja mama powiedziała wtedy do swojej mamy: nie martw się, damy sobie radę. Już jako dziesięciolatka wiedziała, że chce zostać śpiewaczką. Mój ojciec także był bardzo młodym człowiekiem, kiedy zaczął zajmować się muzyką. A rozpoczęło się to tak: któregoś dnia tata oświadczył, że chciałby zostać śpiewakiem. Na co jego matka powiedziała: „Kim? Śpiewakiem?”.

To przecież nie jest poważne zajęcie…

„Myślisz, że będziesz jak Caruso?” – tata nie znalazł u mamy zrozumienia. Dlatego wybrał się w pierwszej kolejności na studia prawnicze. Studiował na Uniwersytecie Warszawskim. Był adwokatem. Wiele osób tego nie wie, ale Kiepura był adwokatem. Zanim złożył ostatni egzamin, został jednak odkryty jako artysta i dalej kroczył już ścieżką muzyczną.

Czyli matka pana ojca nie traktowała śpiewania poważnie. Za to matka pana mamy miała do sztuki inne podejście, prawda?

Bardzo wspierała swoją córkę. Widziała, że ma do czynienia z wyjątkowym talentem. I bardzo pilnie go strzegła. Marta były wtedy jeszcze dziewczęciem, więc matka nie odstępowała jej na krok, wszędzie jej towarzyszyła. Nawet później, kiedy Marta była już dorosłą kobietą, zawsze mogła liczyć na wsparcie ze strony matki.

Pana mama urodziła się na Węgrzech, wtedy to były jeszcze Austro-Węgry. Pana ojciec natomiast przyszedł na świat na ziemiach polskich pod zaborami, w Sosnowcu. Zna pan te okolice?

Nie byłem jeszcze nigdy w Sosnowcu, ale bardzo chciałbym to miasto odwiedzić.

Czy ojciec opowiadał o latach dzieciństwa?

Owszem, mówił, że to było twarde życie. Pochodził z biednej rodziny. Pieniędzy nigdy nie było dużo. Wspominał kiedyś, jak w wigilię jego tata, który był piekarzem, całą noc spędził w piekarni. Pracował bez przerwy. Był tak zmęczony, że zasypiał na stojąco.

Ale mój ojciec dość szybko osiągnął sukces. W wiedeńskiej Staatsoper partie operowe śpiewał już jako dwudziestokilkulatek. W rolę Kalafa w „Turandocie” wcielił się, mając zaledwie 26 lat.

Rozmawiamy w Wiedniu. Dla pana, dla pańskiej rodziny to musi być bardzo wyjątkowe miasto. Tu pana ojciec święcił pierwsze triumfy artystyczne.

Wiedeń był kluczowy dla kariery obojga moich rodziców. Może najpierw kilka słów o mojej mamie. Po którymś z przedstawień na Węgrzech do mamy podeszła pewna kobieta, mówiąc: „Chciałabym Cię dla mojego brata”. „Słucham?” – odpowiedziała moja matka zaskoczona. „Tak jak słyszałaś: chciałabym Cię dla mojego brata”. „Ale o co chodzi, kim jest Pani brat?” – pytała moja mama. Odpowiedź brzmiała: „Emmerich Kalman”…

…wybitny twórca operetki wiedeńskiej…

„Czy może Pani z mamą przyjechać jutro do Wiednia?” – brzmiało kolejne pytanie. „Oczywiście” – padła odpowiedź.

W przypadku mojego ojca było trochę inaczej. Śpiewał już w Polsce. To był, jeśli się nie mylę, „Faust” we Lwowie, i stamtąd wyruszył do Wiednia. To miasto odgrywało wtedy kluczową rolę: z całą pewnością dla świata opery, operetki czy szerzej kultury, choć nie tylko. Zaprezentował się przed dyrektorem Franzem Schalkiem, który skwitował jego występ stwierdzeniem, że ojciec ma bezczelnie piękny głos. I pytaniem: „Czy w przyszły tygodniu może pan zaśpiewać w »Tosce«?”.

Wielki początek karier obojga moich rodziców to był zatem właśnie Wiedeń. Zresztą w tym mieście się poznali, tutaj nakręcili też swój pierwszy film.

Czytaj więcej

Thomas Urban: Berlin otworzył drogę Putinowi

Jak wyglądało ich pierwsze spotkanie?

Fatalnie. Kręcili film pod tytułem „Mein Herz ruft nach Dir” (Moje serce cię woła). Matka miała wystąpić w wersji niemieckiej, we francuskiej z kolei grała Daniel Darrieux. Słynna Daniel Darrieux, z którą mój ojciec flirtował. Mamie nieszczególnie się to podobało. Ale równocześnie poczyniła ciekawą obserwację. Ojciec był skoncentrowany na higienie głosu, bardzo o niego dbał. Po każdej scenie pocałunku z Daniel Darrieux dokładnie płukał gardło. Natomiast po scenie pocałunku z mamą płukania nie było. „Aha” – pomyślała mama – „to dobry znak”.

À propos higieny mój ojciec potrafił zajrzeć sobie do gardła. To był jego mały wynalazek, który zresztą zamierzał opatentować. Używał do tego cieniutkiej, oświetlonej rurki. Na jej końcu znajdowało się niewielkie lusterko. Pamiętam dokładnie, jak zaglądał sobie do gardła. Widziałem zresztą jego struny głosowe. Byłem wtedy dzieckiem. Ojciec mówił: „Chodź, chodź, coś ci pokażę, zobacz”. To było niezwykłe przeżycie.

Dwoje wokalistów w rodzinie to wcale nie musi być prosta sytuacja. Czy ich fiksacja na punkcie własnego zdrowia, kondycji, głosu wpływała na państwa życie?

Niekoniecznie. Nie powiedziałbym, żeby w ich zachowaniu było dużo przesady.

Ale nie było alkoholu ani papierosów?

Widzi pan, z każdym śpiewakiem jest zupełnie inaczej. Zdarzali się wybitni wokaliści, artyści światowej sławy, którzy palili i pili alkohol. Niemniej dla moich rodziców to nie wchodziło w grę. Mama dożyła 101 lat. I praktycznie do samego końca śpiewała. Mówię o profesjonalnych występach. Z umową, gażą. Dlaczego? To już jest trochę inny temat niż zdrowie. Wybierała zawsze te role, które odpowiadały skali jej głosu. Pamiętam do dziś, jak powtarzała, że tego czy tamtego nie zaśpiewa, bo to nie jej skala, nie jej rejestr. Jeśli śpiewak tego nie potrafi, jeśli zaczyna forsować głos, prędzej czy później zostanie mu wystawiony rachunek. To poniekąd dotyczy też stylu życia: imprezy, rozmowy telefoniczne – to też może być dla głosu bardzo obciążające.

W tamtym czasie w restauracjach zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych nie było zakazu palenia. A papierosy mój ojciec postrzegał jako śmiertelnego wroga. Jego osobistym sekretarzem był prof. Marcel Prawy. Ojciec mawiał; „Marcel, zajrzyj, czy w środku jest dużo dymu”. „Owszem dużo”. „No trudno, szukamy dalej”. „O tu jest lepiej, szczególnie tam w rogu”. Tak właśnie wyglądało życie śpiewaka. Trzeba to było po prostu zaakceptować.

Ze swoim talentem, techniką i barwą głosu pana rodzice mogli byli zostać gwiazdami światowej opery. Zdecydowali się jednak na operetkę, a później także na wejście do przemysłu filmowego. Opera to było za mało?

Zdradzę pewną tajemnicę: każdy śpiewak operowy w tamtym czasie chciał występować w filmach. Każdy. Dlaczego? To była rozwijająca się technologia. Filmy dźwiękowe w latach 20. i 30. to był fenomen, wszyscy śpiewacy chcieli mieć w tym swój udział. Tyle że przeskok ze sceny na ekran to jest zupełnie inny temat. Trzeba mieć odpowiednią prezencję. Kiepura był typem bardzo wysportowanym, przystojnym, moja matka podobnie. Ale co właściwie mój ojciec śpiewał w filmach? Operę. „Zauber der Boheme” to przecież „La Boheme”. Zgoda, w filmach pojawiały się wstawki z przebojami. Ale to już inny temat: Robert Stolz, urodzony w Białymstoku Misza Spoljański czy pochodzący z Warszawy Bronisław Kaper – oni pisali utwory konkretnie pod głos Kiepury. To nie były tylko szlagiery. To były szlagiery komponowane dla niego.

Utwory pisane z myślą o konkretnym człowieku i głosie… …z myślą o jego technice, jego stylu.

Dlatego niełatwo dziś niektóre z tych utworów zaśpiewać.

Niech pan spróbuje.

To na szczęście nie mój rejestr! Czy wejście do świata filmu okazało się dla pana rodziców pociągiem ekspresowym do światowej kariery?

Myślę, że tak. Ich sukces był absolutnie wyjątkowy. Ale skupmy się teraz przez chwilę na moim ojcu. Był równocześnie i słynnym śpiewakiem operowym, i wielką gwiazdą filmową. To nie zdarzało się często. W Wiedniu doszło kiedyś do takiej sytuacji: po przedstawieniu operowym wychodził z teatru, a przed budynkiem czekał już ogromny tłum. Więc wskoczył na taksówkę i zaśpiewał dla swoich wielbicieli.

Krótko mówiąc, docierał także do ludzi, którzy na co dzień mieli niewiele wspólnego z teatrem operowym, ale mogli śpiewaka kojarzyć z ekranów kinowych?

To było niezwykle ważne. Kiedyś, tak samo, jak i dziś, nie każdy interesował się sztuką operową. Nie wszystkich było zresztą stać na wizytę w teatrze. Poprzez filmy Kiepura docierał z poważną muzyką i pięknym śpiewem do szerokiej publiczności. To było coś absolutnie niezwykłego w jego karierze.

Wspomniał pan o kompozytorach, którzy pisali utwory dla pana ojca. Tych utworów powstało bardzo dużo. Jednym z najbardziej znanych jest piosenka „Brunetki, blondynki”.

Ja wszystkie was dziewczynki…

Co pana mama na to?

Była wściekła! Choć kiedy ten utwór powstał, moi rodzice nie byli jeszcze małżeństwem. „Co za bezczelny typ z tego Roberta Stolza” – piekliła się mama. „Jak tylko go spotkam, dam mu popalić! Blondynki, brunetki, co to ma znaczyć, do diabła! Bezczelność!”.

Wróćmy do Wiednia. Przyszedł rok 1938, anszlus – Niemcy włączyli Austrię do Rzeszy, wkrótce rozpoczną wojnę. Pana rodzice wyjechali do Stanów Zjednoczonych. Czy tam musieli budować wszystko od zera?

Zaczynali niemal od początku. Oczywiście, uciekinierów z Europy było tam wtedy całkiem sporo, oni wiedzieli, kim są Eggerth i Kiepura. Ale generalnie moi rodzice przyjechali z niczym. Ojciec został zaangażowany do Metropolitan Opera, śpiewał tam m.in. Cavaradossiego, Rodolfa czy księcia Mantui. Moja matka próbowała szczęścia w Hollywood. Nagrała dwa filmy z Judy Garland, ale ostatecznie uznała, że nie chce się wiązać z tym miejscem. Wróciła do Nowego Jorku, na Broadway. Z ojcem wspólnie przygotowali tam „Wesołą wdówkę”.

Ale zanim pójdziemy dalej, muszę jeszcze wrócić do końcówki lat 30. Ojciec był wstrząśnięty tym, co wydarzyło się w Europie, tym, co stało się z jego krajem. Jeszcze w 1939 roku był w Polsce i angażował się w zbiórkę pieniędzy dla armii. To było w lipcu, albo i w sierpniu. A co stało się we wrześniu, pamiętamy doskonale. Dla moich rodziców to była katastrofa. Zginęli przyjaciele, przepadł majątek, willa Patria chociażby. Choć pieniądze były w tym kontekście akurat najmniej ważne. Chodziło o kraj obracany w ruinę. Wojna w Polsce to była dla niego prawdziwa tragedia.

Czytaj więcej

Niemcy są zafascynowani Rosją

Jak wyglądało amerykańskie życie pana rodziców?

Cóż, było zupełnie inne niż dotychczas. Niemniej Ameryka to fantastyczny kraj – każdy dostaje swoją szansę. To były wprawdzie czasy przedinternetowe, ale w świecie operowym mój ojciec był już kojarzony. Znano także niektóre jego występy filmowe. I jakoś się to wszystko toczyło. Jak wspomniałem, mama z tatą wspólnie wystawili „Wesołą wdówkę”. Zresztą, kiedy mój ojciec wspomniał, że nosi się z takim właśnie zamiarem, okazało się, że musi opuścić Metropolitan Operę.

Z jakiego powodu?

W tamtym czasie uważano, że tego rodzaju muzyka jak „Wesoła wdówka” Lehara nie odpowiada randze MET. Usłyszawszy to tłumaczenie, mój ojciec zdębiał: „Przepraszam, szanowni przyjaciele, ale co to ma znaczyć? This is great music, to jest wielka muzyka. Zobaczycie, że będzie kiedyś wykonywana nie tylko w tym, ale w każdym teatrze operowym”. Tak też się stało. I dobrze. Z biegiem lat ta muzyka stała się klasyką.

„Wesoła wdówka” była w pierwszych dekadach XX wieku utworem nowym. Lehar ukończył ją w 1905 roku. Czy pana ojciec chętnie zajmował się repertuarem współczesnym?

O tak.

Rodzice byli otwarci na muzyczne nowości?

Owszem. Opowiem o dwóch przykładach: jeszcze przed wojną ojciec wystąpił w Wiedniu w roli Obcego w operze „Das Wunder der Heliane” (Cud Heliany) Ericha Wolfganga Korngolda. Dlaczego? Zaproponowano tę rolę Kiepurze, bo po prostu był w stanie to zaśpiewać. Partia wokalna była bardzo trudna, z dużą ilością wysokich dźwięków. Ojciec wystąpił też w operze komicznej „Le preziose ridicole” („Pocieszne wykwintnisie”) Felice Lattuady. Poza tym współczesną operą był wtedy „Turandot”. Proszę pomyśleć: Kiepura śpiewał to w 1926 roku, a Puccini zmarł raptem dwa lata wcześniej.

Dlaczego pan nie został śpiewakiem?

Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu nie wiem.

To byłby wybór naturalny…

Tak, ale wyszło, jak wyszło. I też jest dobrze. W naszym domu zawsze było pełno muzyki. A ja ostatecznie zdecydowałem się na fortepian.

Czy jako dziecko miał pan świadomość, że rodzice są gwiazdami światowego formatu?

Nie. O swoich osiągnięciach rozmawiali bardzo rzadko. O tym, jak bardzo byli sławni, dowiedziałem się skądinąd. Rodzice trzymali ego w ryzach. „Ja” nie stało w centrum. Byłem normalnym amerykańskim nastolatkiem. Niestety, kiedy miałem 15 lat, zmarł mój ojciec. I wtedy pojawiły się te wszystkie zdjęcia, artykuły, komentarze. Nagle był wszędzie, wybitny tenor to, wybitny tenor tamto. O mój Boże!

Co pan wtedy pomyślał?

To mnie po prostu przerastało.

Ale przecież wcześniej na pewno oglądał pan na pewno filmy z udziałem rodziców, słuchał ich płyt.

À propos nagrań, przypomniała mi się historia związana z płytami. Ona dużo mówi o charakterze moich rodziców. Ojciec zabrał mnie kiedyś do sklepu płytowego. Były tam m.in. nagrania Giuseppe Di Stefano…

Wielka sława!

I Mario Del Monaco…

Kolejna wielka sława!

Ojciec powiedział do sprzedawcy: „Proszę Pana, chciałbym kupić wszystkie nagrania Del Monaco i Di Stefano. Wszystko. Proszę sprawdzić też na zapleczu, czy czegoś tam jeszcze nie ma”. Kiedy na początku lat 60. w świecie operowym pojawił się Franco Corelli, mój ojciec wybrał się do MET, posłuchał jego występu, po czym skwitował krótko: „Ho, ho, to jest śpiewak!”. Podobnie reagowała zresztą mama. Gdy po raz pierwszy usłyszała Joan Sutherland (australijska sopranistka – red.), stwierdziła, że kogoś podobnego w życiu jeszcze nie słyszała. Poznaliśmy ich zresztą później osobiście: Joan Sutherland i jej męża – wspaniali ludzie.

Moi rodzice byli wielkoduszni. Oczywiście, jeśli ktoś robił coś niemuzykalnie, albo niepoprawnie, udzielali rad, podpowiadali. Ale nigdy nie krytykowali osoby albo jej talentu. Nigdy nie byłem świadkiem złośliwości, małostkowego czepiania się. W takiej właśnie atmosferze dorastałem.

Czytaj więcej

Groteskowe wybielanie Edwarda Gierka

Jak wyglądała codzienność w domu? Kiepura wstawał, smażył jajka sadzone, parzył kawę?

Ojciec wieczorami często jeszcze ćwiczył albo pracował. Więc zwykle wcześniej wstawała mama. Wyprawiała dzieci do szkoły, przygotowywała kawę, robiła śniadanie.

Zwyczajny dom?

Tak, całkiem zwyczajny dom.

Marjan Kiepura (ur. 1950)

Kompozytor i pianista, wykonawca muzyki Fryderyka Chopina i ceniony w USA autor publikacji na jego temat. Działającemu przy Uniwersytecie Muzyki i Sztuk Scenicznych w Wiedniu Centrum exil.arte przekazał pamiątki po swoich rodzicach: m.in. dokumenty, fotografie i plakaty.

Jakub Kukla – dziennikarz Programu Drugiego Polskiego Radia.

Plus Minus: Czy mówi pan po polsku?

Niestety nie, znam tylko kilka słów. Niemniej od czasu do czasu próbuję się czegoś nowego nauczyć.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Polski Kościół ma alternatywny świat. W nim świetnie działa Wychowanie do życia w rodzinie