Litewski Żyd, który został francuskim pisarzem

Chciałam wielbić Romaina Gary’ego bezwarunkowo. Ale to niemożliwe. Musiałam się z tym moim początkowym podziwem zmierzyć. W trakcie pracy nad książką odkrywałam niepiękne karty mojego bohatera. Rozmowa z Agatą Tuszyńską, pisarką

Publikacja: 22.07.2022 17:00

Litewski Żyd, który został francuskim pisarzem

Foto: PAP/Albert Zawada

Plus Minus: Mam wrażenie, że powinien nam towarzyszyć podczas rozmowy pewien ważny rekwizyt: oprócz książki, dyktafonu, notatek przydałyby się jeszcze ogórki. Specyficzne, o słodkawym posmaku. To był smak dzieciństwa bohatera pani książki?

Zgadza się. Ogórki, specjalnie kiszone na sposób wileński, towarzyszyły mu przez całe życie. I rzeczywiście szukał tego smaku we wszystkich miastach, w których bywał. A tam, gdzie mieszkał dłużej, w Paryżu i w Los Angeles, nawet go znajdował. Wspomniane ogórki dokładnie opisuje. Opowiada, jak przyjechali z matką do Nicei w 1928 roku, nie było ich stać na kawiarnie ani przesiadywanie w ogródkach restauracyjnych. Kupowali wówczas ogórki, siadywali na murku obok i patrząc na plażę, jedli chleb właśnie z ogórkami, takimi jakie znał z Wilna i zapewne też z Rosji, z Moskwy.

Pani książka, „Żongler. Romain Gary”, równie dobrze mogłaby się nazywać: „Żongler i jego matka”. Na ile można o Garym pisać osobno, w liczbie pojedynczej?

Nie można. Matka od początku wiedziała, że jej syn będzie kimś wielkim. Wymyśliła go i stworzyła. Być może również powinna pojawić się w tytule, ale mam wrażenie, że ona tak bardzo wypełniała postać syna, pisarza, mężczyzny, że tam w środku, w jego brzuchu cały czas istniała. Dlatego ominęłam ją w tytule.

Czytając opowieść o życiowych perypetiach bohatera pani książki, dochodzi się do wniosku, że jego matka po pierwsze, przepowiedziała jego życie, a po drugie, ukształtowała go tak dalece, że on nawet po jej śmierci realizował jej scenariusz.

Rzeczywiście i to jest moim zdaniem niesamowite. To była jedna z kilku rzeczy, które mnie w tej postaci zafascynowały. Nigdy dotąd nie obserwowałam z bliska podobnego losu. „Obietnicę poranka” czytałam bardzo dawno temu. I pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta książka. Ja również miałam silną matkę, wprawdzie nie wymyśliła mnie do tego stopnia, co matka Romaina, ale także miała pewne wyobrażenie na temat mojej osoby i mojej przyszłości. To mnie zastanowiło. Jednocześnie intensywność, z jaką funkcjonuje matka w życiu małego Romuszki, wydaje się aż niemożliwa. Niekiedy groteskowa. Oczywiście, „Obietnica poranka” to nie pamiętnik, ale jednak pewna kreacja. Więc tak naprawdę o matce wiemy głównie to, co Romain Gary – pisarz o niej opowiedział, czyli wymyślił. W przypadku tego bohatera, który żongluje wszystkim, także swoim losem, zastanawiam się cały czas, na ile ta postać jest prawdziwa. Wiem skądinąd, że koledzy Romaina z Nicei potwierdzali, że wyraziście matkę sportretował. Niemniej myślę, że element rozbuchanej kreacji również tam występuje. To przecież niemożliwe, żeby ktoś taki istniał. Równocześnie sądzę, że ona sama byłaby z tego brawurowego portretu zadowolona. Zawsze chciała istnieć w teatrze, nigdy jej się to nie udało, bo była marną artystką dramatyczną. Natomiast na scenie życia poprzez kreację wyjątkowego syna zajmuje ważne miejsce. I podejrzewam, że pozostanie w historii literatury XX wieku. Ten nieszczęsny i ekscentryczny tandem matka-syn przetrwa i będzie nadal ciekawił czytelników.

Kobieta nieszablonowa, silna, nawet jeśli marna aktorsko, to wyjątkowo przedsiębiorcza i obrotna. Napędzana frankofilskim motorem. Z czego mogła wynikać jej fascynacja Francją?

W tamtym czasie Francja była dla wielu ojczyzną wolności. Ona była od tej wizji jakoś szczególnie uzależniona. Istnieje podejrzenie, że kiedy uciekła z domu ze Święcian, by zostać aktorką, być może jakoś zahaczyła o Paryż. A jeśli tego nie zrobiła, to i tak miała taką potrzebę. Francja była dla niej zawsze krainą szczęśliwości. Francuski, język Moliera i Racine’a, był tym językiem, w którym jej jedynak powinien był pisać, jeśli chce sięgnąć wyżyn. To był prawdziwy język literatury, jak Francja stanowiła najważniejszy punkt odniesienia. Jej pokolenie urodzone w końcówce XIX wieku, ale też pokolenie następne, Romaina Gary’ego czy choćby Czesława Miłosza, to byli ludzie zwróceni w stronę Francji, ku jej ideałom. Hołubili francuszczyznę i francuską literaturę. Anglią gardzili. Mina Owczyńska, matka Gary’ego, mawiała wręcz, że angielski to język kupców, a francuski to język prawdziwej wielkiej literatury, ale też wolnej myśli.

Angielski Owczyńska postrzegała jako język biznesu, a francuski jako język sztuki?

Absolutnie tak. I w takim duchu kształtowała swojego syna. Francję przedstawiała mu jako ziemię obiecaną, a francuską literaturę jako ideał, do którego należy dążyć. Recytował „Psa i wilka” La Fontaine’a, w kapeluszu z gazety zdobywał Bastylię lub bronił Alzacji i Lotaryngii. Ołowiane żołnierzyki wysyłał w bój o jedynie słuszne wartości braterstwa. A wieczorami w Wilnie śpiewali z matką Marsyliankę.

Czytaj więcej

Narzeczona Schulza Agaty Tuszyńskiej

Czy w przypadku tej książki częściej niż zwykle musiała pani używać zwrotów typu: „być może”, „prawdopodobnie”, „chyba”, „raczej”?

Nie wiem. Jeśli tak, to dlatego, że początkowo próbowałam oddzielić zmyślenie od prawdy, co w przypadku tej postaci jest i niemożliwe i niezasadne. Dlatego w trakcie pracy nad książką zmieniła się moja własna koncepcja pracy biografa. Dotąd zawsze dążyłam do odkrycia prawdy. Sądziłam, że ma specjalne prawa i że to ona stoi w hierarchii najwyżej. Po namyśle doszłam do wniosku, że właściwie dlaczego tak się o tę prawdę artysty bijemy? Może jednego dnia chce być synem Kirgiza, drugiego synem hrabiego, a trzeciego synem amanta rosyjskiego kina? Dlaczego mu na to nie pozwolić? Późno zrozumiałam, że człowiek ma prawo do kreowania własnej osoby. I nikomu nic do tego. Oczywiście, jeśli nie robi nikomu krzywdy. Tutaj, w przypadku Gary’ego, mam pewne wątpliwości. Myślę, że pewnych rzeczy nie powinien był robić. Staram się temu dać w książce wyraz.

Dlaczego postanowiła pani kolejną książkę poświęcić akurat Gary’emu?

Zawsze powtarzam, że to bohaterowie mnie odnajdują, nie odwrotnie. Przychodzą do mnie wtedy, kiedy szukam odpowiedzi na ważne pytania. Tak było i w tym przypadku. W Romainie najbardziej zainteresował mnie jego stosunek do własnej tożsamości. Skomplikowany, pełen węzłów, samooskarżeń i lęku. Podobnego dotąd jeszcze nie spotkałam. A ponadto zafascynował mnie podstępem, jakim postanowił ukarać francuskich krytyków literackich. Otrzymał po raz drugi nagrodę Goncourtów, chociaż nie miał do tego prawa, podszywając się pod kogoś, kim nie był. Wykreował Emila Ajara, a jego powieści zdobyły uznanie krytyków. Tych samych, którzy ogłaszali koniec Gary’ego. Zdemaskował i ośmieszył tych, którzy zawodowo zajmują się ferowaniem wyroków i stwarzaniem sław. Doznali mistrzowskiego nokautu. Wielokrotnie miałam ochotę zrobić coś podobnego, ale nie starczyło mi sił i odwagi. Patrzyłam na tę mistyfikację jak na wspaniały popis żonglera w cyrku. Niestety, przypłacił to życiem.

Dlaczego mały Romain wybrał literaturę?

Na początku miały być skrzypce, taniec i śpiew. Malarstwo odpadło, gdyż matka uważała malarzy za syfilityków. Po odrzuceniu wszystkiego innego została literatura, czyli, jak pisał Gary po latach, schronienie dla tych, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Rzeczywiście dość szybko zaczął odnosić pewne sukcesy literackie.

Miał talent do języków. Czerpał z wielu i twórczo je przetwarzał. Wychowywał się w języku Puszkina i tak do końca rozmawiała z nim matka. Na ulicach Wilna słyszał język żydowski i polski, w Warszawie mówił po polsku, w szkole i z kolegami. Recytował „Konrada Wallenroda”w szkolnym przedstawieniu. Kiedy jako 14-latek znalazł się z matką w Nicei, znał już francuski. Chłopak z Wilna, którego nazwiska nie potrafili tam poprawnie wymówić, szybko zaczął zdobywać laury w wypracowaniach w duchu Maupassanta. Wielość języków towarzyszyła mu od początku. Dzięki potrójnemu dziedzictwu nazywał siebie literackim bękartem. Pisał po francusku, w swoim drugim, nabytym języku, ale też po angielsku. Posiadał niezwykły słuch językowy, jaki nie dany był wielu pisarzom.

Mówiliśmy o matce. O ojcu jeszcze nie wspomnieliśmy. Ta postać przewija się w pani książce, chociaż Gary ojca ze swojego życia wykreślił. Dlaczego?

Z miłości do matki? W pewnym momencie pojechałam do Wilna. Odnalazłam przy pomocy litewskich archiwistek bogate źródła dotyczące rodziny Kacewów. Okazało się, że ojciec Romaina, kupiec Lejba Kacew, nie był anonimowy. Wyraziście istniał zarówno na mapie Wilna ze swoim sklepem na Niemieckiej, jak i w życiu swego pierworodnego. Znalazłam paszporty Lejby, wnioski, weksle, zaświadczenia, akty notarialne i policyjne. I fotografie. Wiemy, jak wyglądał, gdzie mieszkał, jaki prowadził biznes (futra!), ilu miał braci, a nawet, jak wyglądała kobieta, dla której zostawił matkę Romaina, ile miał z nią dzieci. Dokumenty odkrywają świat, który Romain Gary chciał zamilczeć, a przynajmniej zamazać.

Dlaczego? I jaki naprawdę był jego ojciec? Gary funkcjonuje literacko w tandemie matka-syn. Ojciec niemalże się nie pojawia. Syn stwierdza, że odszedł, kiedy miał 11 lat. I wtedy przestał grać w szachy.

Ojciec był postacią zbyt szablonową? Przewidywalną? Był zbyt mało spektakularny, żeby się nim chwalić?

Najwyraźniej tak, choć myślę, że tu chodziło o coś jeszcze. Ojciec ich zostawił. Romain utożsamiał się z matką, kobietą skrzywdzoną i porzuconą. Został z nią, razem walczyli o przeżycie, najpierw w Wilnie, potem w Warszawie i Nicei. Więc może to był wyraz buntu, sprzeciwu i próba obrony matki. Opowiedzenia się po jej stronie aż do unicestwienia tego, który ich opuścił. Chętnie natomiast wymyślał sobie w życiorysach innych ojców.

Oprócz ojca w pewnym momencie pojawia się jeszcze brat. Pierwsze dziecko matki Romaina. Konkurent, który burzy ustalony porządek?

To jest wielkie odkrycie. Fakt, że ta symboliczna para, która funkcjonuje zarówno w legendzie literackiej, jak i czytelniczej, jest nieprawdziwy. Mina Owczyńska przed Romainem miała inne dziecko. Inną rodzinę, męża i syna Józefa Bregszteina. Są dokumenty poświadczające, kiedy się urodził, jak podróżował po Europie i jak umarł w Wiesbaden, dokąd Mina wybrała się, żeby odebrać rzeczy „po zmarłym synu”. Czy to nie jest fascynujące, że tworzymy legendę i fizycznie wycieramy postaci z naszego życia? Nie chcę się bawić w psychoanalizę, której mój bohater szczerze nienawidził, ale zastanówmy się: co sprawiło, że całkowicie pominął brata w opowieści o swoim życiu, jakby tamten w ogóle nie istniał. Być może potrzebował miłości jedynej i wyłącznej i tylko w taki sposób mógł funkcjonować? To zresztą dramatycznie wpłynęło na całe jego późniejsze życie. Był brat, był ojciec. Nie ma brata, nie ma ojca. Gary żył 66 lat i przez ten czas w ogóle o obu nie wspominał. Ta książka pełna jest moich sprzecznych uczuć wobec bohatera. Zaczynałam pracę pełna podziwu dla jego talentu i miejsca, jakie zajął w historii francuskiej literatury. Ale pewnych rzeczy nie mogę mu wybaczyć.

Romain dorasta w Wilnie, od najmłodszych lat nasiąka żydowską codziennością, żydowską kulturą. Równocześnie przez cały życie bardzo zdecydowanie odżegnuje się od swoich żydowskich korzeni. Dlaczego?

Trochę ich chyba nie lubił. Z matką rozmawiają po rosyjsku, uczy się francuskiego – to jest ich świat. Później w Nicei matka chodzi do cerkwi, czemu on się dziwi, zauważając, że „po trosze są jednak Żydami”. Więc dlaczego cerkiew, a nie synagoga? Nie czuł wewnętrznej więzi z żydowską duchowością, a może rozumiał, że to będzie oznaczało gorszą pozycję w świecie, wykluczenie. Całe życie był outsiderem.

A może to był strach przed etykietką, przed jasnym zdefiniowaniem samego siebie, czego bał się chyba jak ognia?

Był Żydem, był wileńskim Żydem, ale nigdy tak o sobie nie powiedział. Wspominał co najwyżej, że jego matka jest Żydówką. Dopiero pod koniec życia powiedział, że zaprzeczanie pochodzeniu byłoby pluciem na grób własnej matki. Tego nie mógł i nie chciał zrobić. W swojej prozie późno włączył żydowskie wątki, musiał do nich dojrzeć. Nie stanowiły od początku rdzenia jego twórczości.

Takich napięć w jego życiorysie jest znacznie więcej. Weźmy choćby stosunek do kobiet. I matka, która życzy synowi, by kobiety leżały u jego stóp.

Widzę tu pewną sprzeczność, a nawet lekceważenie własnej płci. Byleby zaspokoić jedynaka.

Ale mimo to Gary ten plan później w specyficzny sposób realizuje.

Jest wulkanem sprzeczności, a jednak przez lata utrzymuje równowagę. Z jednej strony deklaruje, że wychował się w miłości matki, że ukształtowało go spojrzenie matczynej miłości, dlatego kocha wszystkie kobiety. Z drugiej nie traktuje ich tak, jak wynika z tej deklaracji. Jakoś opacznie to wszystko rozumiał. Matka uważała, że należy mu się cały świat. On z kolei w „Obietnicy poranka” wyznawał, że drugiej takiej miłości jak matczyna on, chłopiec, a potem mężczyzna, nigdy nie znajdzie. Goni za nią po świecie, ale… pozostaje mu tylko trucizna porównań.

I każda kobieta, siłą rzeczy, jest na straconej pozycji.

Tak. Jednoznacznie o tym mówi. Zawsze wraca na grób matki i „wyje jak pies”, to jego słowa, wiedząc, że każda kobieta, która nie jest nią, to nieporozumienie. Powtarzał wielokrotnie, że tylko pisanie i seks sprawiają, że życie jest znośne. Kobiety służyły do zaspokajania tej potrzeby. Nie pił i nie palił, nie brał narkotyków. To kobiety wprowadzały go w stan euforii. Dawały mu poczucie siły, dodawały energii, wigoru. Jego pierwsza żona mówiła, że być może bez tego nie potrafiłby pisać. To była fizjologiczna potrzeba.

Nie ma pani wrażenia, że tworzenie pod pseudonimem, nabranie krytyków i zdobycie po raz drugi nagrody Goncourtów to też mogła być chęć zrealizowania matczynego planu? Żeby zyskać jeszcze większą sławę, jeszcze ważniejszą pozycję?

Nie jestem pewna. Mam wrażenie, że było trochę inaczej, choć nie mam na to żadnych dowodów. Chciał zacząć nowe życie, także nowe życie literackie. Bez matki, bez jej udziału, bez jej podpowiedzi. Oto teraz stanie się zupełnie kimś innym, niemającym żadnych związków z przeszłością – z Wilnem, pochodzeniem, traumami wojennymi, rozpocznie zupełnie nowy los jako Émile Ajar. Także po to, by wydostać się wreszcie spod wpływu matki. Przestanie być „synkiem mamusi”. Skończy i z tą gębą, i z innymi. Chciał się urodzić na nowo.

Chciał dorosnąć, odciąć pępowinę, żyć według swojego pomysłu?

Właśnie. I to się nie udało, bo chyba nie mogło się udać. W „Obietnicy poranka” postawił matce pomnik. Towarzyszyła mu za życia i później. Stale, bez wytchnienia. Było mu to niezbędne, ale też dusiło, ograniczało. Pociągała go myśl o trwaniu na własny rachunek. Spróbował. Choć taki akt synowskiej niewierności był w ich przypadku po prostu niemożliwy. Za bardzo w siebie wrośli. Stali się nierozerwalni. I jeszcze to zdanie wypowiedziane przed śmiercią: „Gdyby żyła moja matka, wszystko byłoby inaczej”. Nie wiemy, co to znaczy: gdyby żyła, to by się nie zabił, czy poszczególne etapy jego życia wyglądałyby inaczej? Życie z nią było trudne, ale życie bez niej było niemożliwe.

Myśli pani, że udało mu się choćby otrzeć o szczęście?

Znał chwile szczęścia. Momenty na scenie przed zachwyconą publicznością. Potem wracał do siebie, w mrok. Czasem mi się wydaje, że go rozumiałam, ale nie potrafiłam pojąć jego ostatecznej decyzji. Jestem w stanie wyobrazić sobie człowieka, który jest nienasycony: uczuciowo, seksualnie, literacko. Nigdy nie dość pochwał, wyrazów uznania, komplementów, aplauzu, aprobaty. Jedna krytyczna recenzja niszczy radość z dziesięciu peanów. Krytyka przesłania satysfakcję z wierności czytelników. A miał ich wielu. Był pisarzem poczytnym. Podobnie jak Isaac Bashevis Singer był opowiadaczem historii. Ludzie to lubią. Wszystko, co osiągał, nie osadzało się w nim, przepływało przez niego, pozostawiając pustkę. Codziennie od nowa szukał potwierdzeń. Te wczorajsze dziś były już nieaktualne. Potrzebował kolejnej dawki poklasku, potwierdzeń, zainteresowania. Bez tego był bezradny i zagubiony.

Koszmar!

Właśnie. On powinien był być szczęśliwy wiele razy w życiu. Przetrwał wojnę, nie znając głodu, zastraszenia, murów getta. Walczył jako lotnik w siłach Wolnej Francji, za co dostał Legię Honorową od swego ukochanego Charles’a de Gaulle’a. To by już wystarczyło. Potem szybko wszedł w środowisko literackie Londynu i Paryża. Wydał książkę, która okazała się wielkim sukcesem. Rozpoczął służbę w dyplomacji. Został konsulem w Ameryce, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Na kilka lat osiadł w Kalifornii… zakochał się w młodziutkiej Jean Seberg. Swoją biografią obdzielić mógłby kilka losów. Bo jeszcze podróże, przygoda z filmem, egzotyczne kraje. A tymczasem on ciągle ma za mało, ciągle nie to i nie tak. I nie dość.

W książce pisze pani do Gary’ego listy, bardzo osobiste. Poczuła pani z nim jakąś szczególną więź?

Poczułam więź z małym chłopcem z Wilna, który zniewolony przez matkę nie miał wyboru, musiał być wielki. Musiał być tym wszystkim, czym być może bez niej by nie był. „Życie przed sobą” dojrzałego pisarsko Emila Ajara uważam za arcydzieło. Chciałam jego autora wielbić bezwarunkowo. Ale to niemożliwe. Musiałam się z tym moim początkowym podziwem zmierzyć. W trakcie pracy nad książką odkrywałam niepiękne karty mojego bohatera. Chciałam z nim rozmawiać, potrzebowałam listów, by jak najbliżej dotknąć tego, co mnie w naszej relacji bolało. Próbowałam rozumieć węzeł jego tożsamości, grę w chowanego na wielu płaszczyznach. Powód, dla którego nie chciał spojrzeć w oczy Zagładzie. Mam do niego coś w rodzaju żalu, że zrobił to tak późno. Dopiero pod koniec życia próbował żydostwo w sobie oswoić, jakoś się do niego przyzwyczaić. Dla mnie najważniejsze jest pamiętanie, dla niego nie było. To żonglerkę nazywał metaforą każdej sztuki. Uprawiał nadzieję. Wysyłał w świat kolorowe latawce, które pozwalały w nią wierzyć.

Jakub Kukla pracuje w programie 2 Polskiego Radia

Agata Tuszyńska jest pisarką, z wykształcenia historykiem teatru, autorką ponad 20 książek. Ostatnia z nich, „Żongler. Romain Gary" ukazała się w 2022 r. nakładem Wydawnictwa Literackiego

Plus Minus: Mam wrażenie, że powinien nam towarzyszyć podczas rozmowy pewien ważny rekwizyt: oprócz książki, dyktafonu, notatek przydałyby się jeszcze ogórki. Specyficzne, o słodkawym posmaku. To był smak dzieciństwa bohatera pani książki?

Zgadza się. Ogórki, specjalnie kiszone na sposób wileński, towarzyszyły mu przez całe życie. I rzeczywiście szukał tego smaku we wszystkich miastach, w których bywał. A tam, gdzie mieszkał dłużej, w Paryżu i w Los Angeles, nawet go znajdował. Wspomniane ogórki dokładnie opisuje. Opowiada, jak przyjechali z matką do Nicei w 1928 roku, nie było ich stać na kawiarnie ani przesiadywanie w ogródkach restauracyjnych. Kupowali wówczas ogórki, siadywali na murku obok i patrząc na plażę, jedli chleb właśnie z ogórkami, takimi jakie znał z Wilna i zapewne też z Rosji, z Moskwy.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi