Jakub Sieczko: POGO czyli wszyscy jesteśmy lękiem

Każdy, kto przepracował w pogotowiu przynajmniej trzy miesiące, ma tego dość. Nie lubimy ich dotykać, podnosić z ziemi, rozbierać, badać. Nie lubimy zapachu, bełkotu, moczu, kału, śliny, wymiocin, krwi, nieprzewidywalności. Wielu tych z Grochowa już rozpoznajemy, a oni rozpoznają nas. I chociaż nie lubimy w nich bardzo wielu rzeczy, to niektórych z nich nawet lubimy.

Publikacja: 06.05.2022 17:00

Jakub Sieczko: POGO czyli wszyscy jesteśmy lękiem

Foto: materiały prasowe

Mówią o takich: menel, kloszard, lump, luj, bej, nur, dziedzic, obszczymur, leżak, dykciarz, żul, żulian, pan ładny. Chyba na żadną grupę społeczną nie ma tylu określeń. Moglibyśmy pewnie wymieniać jeszcze długo, ale te przezwiska już dawno przestały nas bawić. Jesteśmy tymi Andrzejami i Henrykami – choć zdarzają się również kobiety – bardzo zmęczeni. Każdy dyżur po kilka razy. Powód wezwania: leży. Na chodniku, przystanku, klatce schodowej, przed kościołem, w bramie i parku, przed przedszkolem. „Przecież na to patrzą dzieci, proszę pana".

Chodź, Marcin, wyjazd jest. Co mamy? Leży. Jeśli Marcin jest w dobrym humorze, to treści wezwania nie komentuje. Jeśli jest w złym, to ma na ten temat swoje wyrażone głośno zdanie, k... jego mać. Marcin na kursie medycyny pola walki, za który sam zapłacił, ćwiczył tamowanie krwotoków przy użyciu staz taktycznych oraz opatrunków hemostatycznych. Zna podstawy przedszpitalnej ultrasonografii. Wie, jaki bolus płynowy podać we wstrząsie hipowolemicznym u pięciolatka oraz że w zawale serca z uniesieniem odcinka ST lekiem z wyboru – obok kwasu acetylosalicylowego i heparyny niefrakcjonowanej – jest teraz tikagrelor, a nie klopidogrel. Sto osiemdziesiąt miligramów tego tikagreloru – nowoczesny trend w kardiologii.

Marcin, napakowany tą wiedzą jak kabanos, jedzie zebrać z grochowskiej ulicy kolejnego kloszarda, ja pier..., który to dzisiaj? Czwarty? Szósty, Marcinku, już szósty. Zwykle taki pacjent w ogóle nie jest pacjentem, tylko zasnął. Leży – wystarczyłoby go dotknąć i obudzić. Włączamy po drodze sygnały, bo jednak czasem leży groźnie, na przykład wtedy, gdy jego serce przestało pracować. Należałaby mu się resuscytacja wykonywana przez kogokolwiek, kto tam na miejscu jest, ale pierwszą pomoc przed przyjazdem karetki raczej otrzymują ludzie czyści. Dla pana kloszarda łańcuch ratowania ludzkiego życia zaczyna się najczęściej od pogotowia ratunkowego. Wcześniej następuje co najwyżej ostrożna obserwacja z bezpiecznej odległości i telefon na 999.

Każdy, kto przepracował w pogotowiu przynajmniej trzy miesiące, ma tego dość. Nie lubimy ich dotykać, podnosić z ziemi, rozbierać, badać. Nie lubimy zapachu, bełkotu, moczu, kału, śliny, wymiocin, krwi, nieprzewidywalności, czyli dzikiej agresji przeplatanej niemowlęcą potulnością. Wielu tych z Grochowa już rozpoznajemy, a oni rozpoznają nas. I chociaż nie lubimy w nich bardzo wielu rzeczy, to niektórych z nich nawet lubimy. Do tych mówimy: „Panie!" – ale z sympatią. Nie ma co się pastwić, życie dość się nad nimi napastwiło. Nie ma też co się litować, bo litość nie jest im do niczego potrzebna. Trzeba starać się nie zapomnieć, że to ludzie. Nie sztuka robić wszystko, co się umie, podczas reanimacji dwumiesięcznego dziecka czy wciągniętej pod tramwajowe koła młodej kobiety. Sztuka nie syknąć „k... mać", reanimując brudnego i śmierdzącego pięćdziesięciolatka, czyli – sprecyzujmy – przez pół godziny dotykając jego klatki piersiowej, twarzy oraz dłoni i pochylając się nad nim tak nisko, że twarz ratującego znajduje się kilkadziesiąt centymetrów od cuchnącego ciała. Tym zapachem przesiąka się na długie godziny.

Zachowania chłodnego profesjonalizmu nie ułatwiają: kupa wypływająca z nogawki ratowanego, kilka warstw brudnych swetrów, lepka skóra i małe robaki – oczywiście we włosach, ale też na podudziach, w skarpetach sklejonych ze stopą, na brzuchu, pod pachami, w nosie oraz na nagłośni (to chrząstka zamykająca wejście do krtani, po której mogą spacerować robaki, sam widziałem). Pacjent najczęściej jest recydywistą i widzieliśmy już u niego kilka napadów drgawek, kilkanaście razy zawieźliśmy go do szpitala na szycie rozbitej głowy lub oddaliśmy strażnikom miejskim, aby w Stołecznym Ośrodku dla Osób Nietrzeźwych (w skrócie SODON – skojarzenia z Sodomą nieprzypadkowe) przy Kolskiej doczekał do chwili otrzymania rachunku na trzysta pięćdziesiąt złotych. Kod Y.91 – upojenie alkoholowe – chyba najczęstsze ze stawianych przeze mnie rozpoznań. Prawdopodobnie dowodzi to tego, że sześć lat studiowania medycyny jest grubą przesadą.

Plan maksimum, prosto z cukierkowych seriali o ratownictwie medycznym, byłby taki, żeby o każdym z nich mówić „mężczyzna uzależniony od alkoholu, zaniedbany higienicznie, znajdujący się w kryzysie bezdomności lub tymże kryzysem zagrożony, który wymaga optymalnego postępowania diagnostyczno-leczniczego oraz wsparcia instytucji pomocy społecznej". Tak należy pisać w dokumentacji medycznej.

Dla przeciążonych i zmęczonych, czyli dla nas, jest plan minimum, wcale niełatwy do zrealizowania, chociaż brzmi bardzo prosto: zamknąć mordę. Uznać, że jego lub jej historia to nie nasza sprawa. Robić swoje. Nie prawić kazań, nie krzyczeć, nie próbować zmienić kolei życia, pamiętać, że jesteśmy od medycyny – od niczego więcej, ale też niczego mniej. Nie udawać entuzjazmu, ciepła, którego nie ma, ani empatii, której zasoby już dawno się skończyły. Zamknąć się. Zbadać, wstępnie poleczyć, opatrzyć, zawieźć do szpitala lub przekazać straży miejskiej, kiedy do szpitala nie ma potrzeby. Potem pojechać na dezynfekcję karetki. Taka robota.

Czytaj więcej

Władimir Ponomariow: Putin już się nie zatrzyma. Posmakował krwi

Historia filozofii po grochowsku

Aby zrealizować ten wymagający plan minimum, trzeba utrzymać na wodzy nerwy i zachować zawodowy profesjonalizm. Tomek kiedyś nie dał rady. Przerwał badanie pacjenta, wybiegł z karetki stojącej na ruchliwym południowopraskim skrzyżowaniu i zwymiotował na trawnik. Przechodnie czekający na zielone światło byli tą sytuacją nieco skonsternowani.

Bywa niełatwo, gdy pacjent chuchnie przegniłym alkooddechem w twarz, obrzyga ubranie lub odda mocz na nosze karetki w trzeciej godzinie upalnie lipcowego dyżuru, podczas którego tą karetką trzeba będzie jeszcze przez dwadzieścia jeden godzin jeździć. Traciłem wówczas nerwy i widziałem tych, którzy je tracili. Słyszałem na oddziałach ratunkowych młode, anielsko łagodne, drobniutkie pielęgniarki, z których ust płynęła wiązanka najohydniejszych przekleństw. Te dobre dziewczyny wybrały taką pracę, bo chciały ratować ludzkie życie, a przecinają piąte śmierdzące kupą spodnie na dyżurze. Tracą wtedy fason i równowagę, a przede wszystkim wiarę w to, że obrana ścieżka zawodowa jest tą właściwą.

Kultura popularna los kloszardów często widzi dość pogodnie. Filmy z nimi w rolach głównych biją na YouTubie rekordy popularności. Wypowiadane przez nich frazy wchodzą do języka. Wesołe jest życie kloszarda! Podobno bywa on posiadaczem ukrytej, głębokiej mądrości życiowej i niezawodnym dostarczycielem bon motów, dykteryjek, facebookowych anegdot. Może się wydawać, że trzech takich panów to prawie zawsze trzech Himilsbachów komentujących rzeczywistość trafniej niż publicyści najpoczytniejszych tygodników. Sokrates, Platon i Arystoteles na ławce w parku Skaryszewskim. Historia filozofii po grochowsku.

Kiedy jednak akurat nie zostają gwiazdami internetu ani nie wypowiadają złotych myśli, to puchną im twarze, a z otwartych ran głowy sączy się ropa. Dostają wpier... nie wiadomo za co i nie wiadomo od kogo. Gniją im odleżyny. Śpią w kałużach moczu. Mają świerzb i wszędzie się drapią. Zamarzają zimową nocą na Wale Miedzeszyńskim. Za takie historie nie dostaje się lajków w social mediach.

Pite jest w melinach, a Warszawa melinami stoi.

W melinie zawsze jest góra. Ma ona budowę eklektyczną – tworzą ją na przykład nadgryzione kolby kukurydzy, butelki, pety, strzykawki, numer tabloidu z ubiegłego roku, pilot telewizora Sanyo (przy braku telewizora), rozsypane zapałki, siedemdziesiąt sześć groszy, plakat z gołą babą, wosk przyschnięty do dywanu, zgniłozielony sweter, lepkie czarne coś, paznokieć, siatkowana czapka dżokejka upamiętniająca igrzyska Atlanta 1996, druga warstwa butelek, oranżada Hellena, otwieracz do piwa z logo Sojuszu Lewicy Demokratycznej, zerwana wraz z karniszem ciemnogranatowa, nieco nadpalona zasłona, fragmenty szyby, puch, zjełczałe masło roślinne, sierść psa (a psu jest Cygan lub Murzyn), kurz, brud, tabletki na padaczkę (luzem), mapa Beskidu Niskiego, spleśniały chleb, otwarta kilka dni temu puszka konserwy turystycznej, jakaś kobieta, grzebień z wyłamanymi ząbkami, patyczki do uszu, a wszystko to w atmosferze dusznego i lepkiego, głębokiego snu. Bywa tutaj albo bardzo głośno, albo (częściej) bardzo cicho. Krótko się garuje, długo się śpi – najczęściej na tapczanach z wypalonymi dziurami od fajek. Zdarza się, że tapczany się od tych fajek zapalają. Płoną też wtedy góry, a czasem zajmują się włosy i twarze. W melinie śmierdzi jak w zakładzie medycyny sądowej – śmiercią, tyle że tutaj jeszcze za życia.

Jest w Warszawie równoległy świat, wstydliwie podziemny, ukrywany przed tymi, którzy z torów życia nie wypadli. Czasem ten buzujący świat kogoś wypluje. Ubrana w wyprasowaną sukienkę matka podczas spaceru z dzieckiem po parku zaniepokoi się losem leżącego pod drzewem mężczyzny i wezwie karetkę pogotowia. Służby miejskie Warszawy mają na kloszardów wypracowaną przez dziesięciolecia procedurę. Aby nie razić poczucia estetyki kolejnych spacerowiczek, prędko zsyłają pana menela do świata, gdzie przynależy. To uniwersum, którego południkiem Greenwich jest wspomniany SODON (tak przerażającego, depresyjnego i śmierdzącego miejsca – ostatniego kręgu piekła – nigdy nie widziałem). Prawdziwą, towarzysko-mieszkalno-drobnokryminalną rolę tych zakątków miasta znają tylko pracownicy pogotowia ratunkowego, straży miejskiej i policji. To świat komórek piwnicznych, altan śmietnikowych, bud na działkach, kartonowo-dyktowych paradomów. Byle nie wiało, a jeśli jeszcze przechodzi w okolicy rura ciepłownicza, do której można przytulić się w lutowy wieczór, to już naprawdę niewiele więcej trzeba.

Jest za co pić

Tam ich znajdujemy, bo to świat przypadkowych, łatwych śmierci. Czasem zamarzają, gdy wódka wytworzyła ciepło pozorne i tym ciepłem uśpiła, jak się okazuje, w sen wieczny, bo doby w temperaturze minus dziesięciu stopni przeżyć nie sposób. Bywa, że znajdujemy ich najprawdopodobniej zamordowanych, ale gdy pytamy świadków, to oni, jak zdrowia pragną, nie mają pojęcia, co się stało ani dlaczego obok zwłok zasycha plama krwi, a kolega ma dziurę tam, gdzie powinien mieć oczodół i kawałek mózgu. Wziął i umarł. Jak miał na imię? Czy ostatnio się na coś uskarżał? Kim w ogóle jest? Cisza. Życia biegną tu jak filmy, z których złośliwy cenzor wycina nagle kilka przypadkowych scen. Nie dojdziesz, jakie zależności uczuciowo-towarzyskie rządzą tym światem. Policjantom wręczam wtedy kartę medycznych czynności ratunkowych z rozpoznaniem: „Zgon – przyczyna nieznana". Prokurator w końcu kogoś o ten zgon oskarży. Pewnie skażą tego kogoś na kilkanaście lat spania w ciepłym.

To świat – i jest to tajemnica nad tajemnice – w którym jest za co pić. Zawsze znajdzie się tych parę złotych na denaturat, najtańsze piwo, stumililitrową wódkę, wino owocowe czy bimber. A praca w pogotowiu jak chyba żadna inna uczy, że w Polsce się pije. Pije się na potęgę, nieestetycznie, samobójczo, straceńczo, do odcinki. Na grodzonych osiedlach, działkach, plebaniach, w parterowych domkach, parkach, piwnicach, biurach, klubach, na dworcach. W orbitę tego świata wciągani są niepijący, a szczególnie niepijące. Traktaty całe napisać by można o dobrych żonach, rozmodlonych matkach, wierzących w przemianę konkubinach i gardzących (ale jednak zdejmujących obsikane buty i kłamiących w telefonach do zakładu pracy ojca) córkach.

To najsmutniejszy świat, jaki znam: pełen przemocy, pogardy, brudu, chłodu, poruszania się od afektu do afektu, bezbronności, głupich wyborów, brodzenia w alkoholowo-głodowej malignie, a nade wszystko – bez wyjątku – świat samodestrukcji. Ostatni krąg piekła polskiego pijaństwa. Nie słyszałem nigdy żadnej błyskotliwej riposty z ust kloszarda. Słyszałem za to setki nieskładnych zdań rodzących się w ich mózgach, które etanol i jego pochodne przeżarły doszczętnie i nieodwracalnie. Historie o zapijaczonych dawnych interpretatorach filozofów oświeceniowych brzmiałyby bardziej spektakularnie, jednak częściej niż recytację oryginalnych passusów z Kanta słyszałem śpiewany zaskakująco czystym głosem przebój Budki Suflera. Zdarzało się też, że któryś powiedział: „Panowie, w karetce sworzeń wahacza chodzi". Kimś wcześniej byli, coś robili.

To świat ludzi chorych – nie tylko na alkoholizm, ale też na serce, płuca, padaczkę, wątrobę, udary, cukrzyce. Pokusa, żeby pacjenta nie badać, w ogóle nie dotykać, tylko zapakować do karetki i zawieźć do najbliższego SOR-u (niech się martwią) albo przekazać straży miejskiej (niech odholują do SODON-u), nie jest słaba.

W czasie diagnozowania takiego człowieka o błąd lekarski jest łatwo. Gdy małe żółte żyjątka przeskakują z jego ubrania na moje ręce, to naprawdę bardzo trudno pamiętać, że hymn Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, który ukończyłem, ma tytuł „Medycyna jest sztuką".

Czytaj więcej

Jemen na chwilę przestał płonąć

świata powoli

Chodź, Marcin, wyjazd mamy. Spokojnie, nie leży. Pewnie siedzi. Pelagia, lat osiemdziesiąt siedem. Nadciśnienie tętnicze. Parter, nie trzeba będzie po schodach chodzić.

Fajnie, co? (...)

Nasz sen jest płytki, gryzący i niewygodny. Zapadamy w niego natychmiast, ale zapadamy z lękiem. Wszyscy jesteśmy tym lękiem, prawie pewną deprywacją snu, uwarunkowani. Wybudzają nas dzwoniące telefony i krótka nadzieja, że to po kogoś innego. Dyspozytorzy, choćby byli kolegami od wielu lat, i tak stają się obiektem niechęci, nawet nienawiści. Człowieka siedzącego w ciepłym, który regularnie dzwoni po to, żeby cię obudzić i wysłać na zimne, lubić się nie da. Telefony dzwonią czasem kilka razy w ciągu godziny. Każdy przebudza tylko na chwilę. W lekkim odrętwieniu nadstawiamy ucha, czekamy na werdykt. Ten, którego pragniemy, brzmi: to po kolegów z innego zespołu. Jeśli dzwonią po nas i w sprawie, która czekać nie powinna – zwlekamy się z wąskich łóżek, najczęściej już ubrani, idziemy do karetki.

Przyklejeni do samochodowej szyby próbujemy wyrwać nocy jeszcze kapkę snu, mimo że wyją nad nami syreny. Budzimy się po trzech minutach. Nasze ubrania i ciała są wymięte. Miasto nocą paruje, odtaja, a my wbrew temu jesteśmy zmuszani do wysiłku – noszenia solidnej porcji kilogramów czy tamowania krwotoków. Tamujemy je więc z nieświeżym oddechem, klejącymi się powiekami, półświadomi. Nawet krew w nocy leje się z przeciętych tętnic jakoś wolniej, senniej, a przynajmniej tak to widzimy.

Ciągłe dylematy: czy po nocy z trzema godzinami płytkiego i gryzącego snu wrócić do domu i zapaść w sen głęboki, ale równie zły, który budzi o trzynastej bólem głowy? A może lepiej przeczekać do wieczora? Jednak jeśli przeczekać, to jak spędzić ten czas? Jest to bowiem czas doświadczania świata powoli, nieuważnie i irytująco. Czy o piątej czterdzieści warto jeszcze położyć się na godzinę marnego spania, czy raczej doczekać z mocną kawą – równie niedobrą tego snu protezą – do zmiany o siódmej?

Sen, który już nawet przestał mi się marzyć, jest głęboki, miękki i kojący. Zaczyna się przed północą, a kończy o ósmej. Budzę się i wyglądam jak te wszystkie facetki, młode blond matki z reklam płatków śniadaniowych. Ciekawe, co się śni tym facetkom? Sny wyspanych ludzi muszą być przecież jakieś inne od moich. Pewnie nie śnią im się asystolie, atak nuklearny Islamskiej Republiki Iranu na Polskę czy nóż, który wielokrotnie bezskutecznie próbuje wbić się w brzuch. Facetki budzą się uczesane, w białych bluzkach, na dworze jest dwadzieścia stopni i dobrobyt. Mąż ma dwudniowy zarost i choć jest zbiegany za groszem jak mrówka, to przytula tak ciasno jak amant z ekranów i scen. Promienie słońca przesuwają się po uśmiechniętych fosforyzującą bielą zębów twarzach facetek. Ich smukłe ciała przeciągają się, a usta ziewają po raz ostatni. Telefony nie dzwonią do nich, żeby oznajmić: „Zaburzenia psychiczne. Grozi żonie", albo: „Krzyczy, że umiera", ewentualnie: „Rozłączyła się. Sprawdźcie, co tam się dzieje".

Jakub Sieczko jest lekarzem anestezjologiem. Przez sześć lat pracował w stołecznym pogotowiu ratunkowym na warszawskim Grochowie.

Fragment książki Jakuba Sieczko, „Pogo", która ukaże się za kilka dni nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie, Warszawa 2022

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Mówią o takich: menel, kloszard, lump, luj, bej, nur, dziedzic, obszczymur, leżak, dykciarz, żul, żulian, pan ładny. Chyba na żadną grupę społeczną nie ma tylu określeń. Moglibyśmy pewnie wymieniać jeszcze długo, ale te przezwiska już dawno przestały nas bawić. Jesteśmy tymi Andrzejami i Henrykami – choć zdarzają się również kobiety – bardzo zmęczeni. Każdy dyżur po kilka razy. Powód wezwania: leży. Na chodniku, przystanku, klatce schodowej, przed kościołem, w bramie i parku, przed przedszkolem. „Przecież na to patrzą dzieci, proszę pana".

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi