Mówią o takich: menel, kloszard, lump, luj, bej, nur, dziedzic, obszczymur, leżak, dykciarz, żul, żulian, pan ładny. Chyba na żadną grupę społeczną nie ma tylu określeń. Moglibyśmy pewnie wymieniać jeszcze długo, ale te przezwiska już dawno przestały nas bawić. Jesteśmy tymi Andrzejami i Henrykami – choć zdarzają się również kobiety – bardzo zmęczeni. Każdy dyżur po kilka razy. Powód wezwania: leży. Na chodniku, przystanku, klatce schodowej, przed kościołem, w bramie i parku, przed przedszkolem. „Przecież na to patrzą dzieci, proszę pana".
Chodź, Marcin, wyjazd jest. Co mamy? Leży. Jeśli Marcin jest w dobrym humorze, to treści wezwania nie komentuje. Jeśli jest w złym, to ma na ten temat swoje wyrażone głośno zdanie, k... jego mać. Marcin na kursie medycyny pola walki, za który sam zapłacił, ćwiczył tamowanie krwotoków przy użyciu staz taktycznych oraz opatrunków hemostatycznych. Zna podstawy przedszpitalnej ultrasonografii. Wie, jaki bolus płynowy podać we wstrząsie hipowolemicznym u pięciolatka oraz że w zawale serca z uniesieniem odcinka ST lekiem z wyboru – obok kwasu acetylosalicylowego i heparyny niefrakcjonowanej – jest teraz tikagrelor, a nie klopidogrel. Sto osiemdziesiąt miligramów tego tikagreloru – nowoczesny trend w kardiologii.
Marcin, napakowany tą wiedzą jak kabanos, jedzie zebrać z grochowskiej ulicy kolejnego kloszarda, ja pier..., który to dzisiaj? Czwarty? Szósty, Marcinku, już szósty. Zwykle taki pacjent w ogóle nie jest pacjentem, tylko zasnął. Leży – wystarczyłoby go dotknąć i obudzić. Włączamy po drodze sygnały, bo jednak czasem leży groźnie, na przykład wtedy, gdy jego serce przestało pracować. Należałaby mu się resuscytacja wykonywana przez kogokolwiek, kto tam na miejscu jest, ale pierwszą pomoc przed przyjazdem karetki raczej otrzymują ludzie czyści. Dla pana kloszarda łańcuch ratowania ludzkiego życia zaczyna się najczęściej od pogotowia ratunkowego. Wcześniej następuje co najwyżej ostrożna obserwacja z bezpiecznej odległości i telefon na 999.
Każdy, kto przepracował w pogotowiu przynajmniej trzy miesiące, ma tego dość. Nie lubimy ich dotykać, podnosić z ziemi, rozbierać, badać. Nie lubimy zapachu, bełkotu, moczu, kału, śliny, wymiocin, krwi, nieprzewidywalności, czyli dzikiej agresji przeplatanej niemowlęcą potulnością. Wielu tych z Grochowa już rozpoznajemy, a oni rozpoznają nas. I chociaż nie lubimy w nich bardzo wielu rzeczy, to niektórych z nich nawet lubimy. Do tych mówimy: „Panie!" – ale z sympatią. Nie ma co się pastwić, życie dość się nad nimi napastwiło. Nie ma też co się litować, bo litość nie jest im do niczego potrzebna. Trzeba starać się nie zapomnieć, że to ludzie. Nie sztuka robić wszystko, co się umie, podczas reanimacji dwumiesięcznego dziecka czy wciągniętej pod tramwajowe koła młodej kobiety. Sztuka nie syknąć „k... mać", reanimując brudnego i śmierdzącego pięćdziesięciolatka, czyli – sprecyzujmy – przez pół godziny dotykając jego klatki piersiowej, twarzy oraz dłoni i pochylając się nad nim tak nisko, że twarz ratującego znajduje się kilkadziesiąt centymetrów od cuchnącego ciała. Tym zapachem przesiąka się na długie godziny.
Zachowania chłodnego profesjonalizmu nie ułatwiają: kupa wypływająca z nogawki ratowanego, kilka warstw brudnych swetrów, lepka skóra i małe robaki – oczywiście we włosach, ale też na podudziach, w skarpetach sklejonych ze stopą, na brzuchu, pod pachami, w nosie oraz na nagłośni (to chrząstka zamykająca wejście do krtani, po której mogą spacerować robaki, sam widziałem). Pacjent najczęściej jest recydywistą i widzieliśmy już u niego kilka napadów drgawek, kilkanaście razy zawieźliśmy go do szpitala na szycie rozbitej głowy lub oddaliśmy strażnikom miejskim, aby w Stołecznym Ośrodku dla Osób Nietrzeźwych (w skrócie SODON – skojarzenia z Sodomą nieprzypadkowe) przy Kolskiej doczekał do chwili otrzymania rachunku na trzysta pięćdziesiąt złotych. Kod Y.91 – upojenie alkoholowe – chyba najczęstsze ze stawianych przeze mnie rozpoznań. Prawdopodobnie dowodzi to tego, że sześć lat studiowania medycyny jest grubą przesadą.