Jemen na chwilę przestał płonąć

Nie tylko w Ukrainie trwa krwawa wojna, którą każda ze stron chciałaby zakończyć. Chciałaby, ale do tego potrzebny jest militarny sukces, na który – po ośmiu latach konfliktu w Jemenie – każda ze stron ma wciąż niewielkie szanse.

Publikacja: 06.05.2022 17:00

Wojna w Jemenie trwa już osiem lat. Co dziewięć minut umiera w niej dziecko poniżej piątego roku życ

Wojna w Jemenie trwa już osiem lat. Co dziewięć minut umiera w niej dziecko poniżej piątego roku życia. Pomoc humanitarna nie zawsze dociera do potrzebujących. Na zdjęciu kolejka do punktu pomocy w Al-Hudajdzie, marzec 2018 r.

Foto: AFP

W 2018 roku sekretarz generalny ONZ uznał sytuację w Jemenie za największą katastrofę humanitarną współczesnego świata. Wojna, setki tysięcy ofiar, największa w historii epidemia cholery, niewyobrażalny głód. W 30-milionowym kraju ponad 23 miliony ludzi potrzebują pilnie pomocy humanitarnej – żywnościowej lub medycznej, najczęściej obu jednocześnie. Ponad 16 milionów nie ma dostępu do bezpiecznej wody pitnej. Co 9 minut umiera dziecko poniżej piątego roku życia. Dziesięciolatek może ważyć 9 kg, roczne dziecko 2 kg. Żywność, jej brak lub dostęp do niej, to także broń wykorzystywana w tej wojnie.

Wojna w Jemenie 26 marca weszła w ósmy rok. Od początku kwietnia obowiązuje dwumiesięczne zawieszenie broni – z możliwością przedłużenia za zgodą stron. Przez cały kwiecień trwał też ramadan. Wiele osób w Jemenie odbiera tę zbieżność jako znak, że może tym razem naprawdę jest szansa na pokój.

Czytaj więcej

Być wielkim, jak polski szermierz

Miliard dolarów tygodniowo

To wielowarstwowy konflikt, mający swoje źródła w przeszłości – na poziomie lokalnym, regionalnym i międzynarodowym. Na żadnym z nich kobiety nie stoją u władzy ani nie podejmują decyzji. W największym uproszczeniu dzisiejsza wojna to z jednej strony uznawany przez społeczność międzynarodową rząd Jemenu, wspierany przez koalicję międzynarodową pod wodzą Arabii Saudyjskiej, z drugiej – rebelianci Huti wywodzący się z północnej prowincji Saada. Rebelianci walczyli z rządem już wcześniej – w latach 2003–2010 było aż sześć wojen. We wrześniu 2014 r. Huti zajęli stolicę Jemenu Sanę. Rząd poprosił Arabię Saudyjską o wsparcie. W nocy 26 marca 2015 r. pierwsze bomby spadły na Sanę. Wojna – w zamyśle Saudyjczyków – miała trwać najwyżej dwa tygodnie.

Miało być łatwo i szybko, bo Arabia Saudyjska to największy na świecie importer broni. Największy klient przemysłu zbrojeniowego Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Kanady. W 2020 roku wydała na nią 57,5 mld dol. (8,4 proc. produktu krajowego brutto), a w kolejnym 50 mld dol.

Saudyjczycy mają najnowszą broń, ale to Huti są na swoim terenie, a on im sprzyja. Na wąskiej drodze w górach czołg za 6 mln dol. jest łatwym celem dla ręcznej wyrzutni za 3 tys. dol. Międzynarodowa koalicja pod wodzą Arabii Saudyjskiej nasiliła więc ataki z powietrza – do dziś nalotów było prawie 25 tys. Nawet podczas poprzednich krótkotrwałych rozejmów statystycznie wypadało po sześć nalotów na dobę.

Zginąć można było właściwie wszędzie. W meczecie, podczas wesela, pogrzebu, w szpitalu, we własnym domu. W marcu 2016 r. podczas uroczystości pogrzebowych zginęło ponad 140 osób, 525 zostało ciężko rannych. W sierpniu 2018 r. 44 uczniów zginęło podczas szkolnej wycieczki – amerykańska bomba uderzyła w ich autobus. Precyzyjne bomby najnowszej generacji spadały na ujęcia wody pitnej, miejsca wytwarzania i przechowywania żywności, porty i bazary. W ciągu dwóch pierwszych lat wojny miało miejsce 356 nalotów na pola uprawne, 174 na bazary, 61 na składy żywności – wynika z danych organizacji Yemen Data Project.

„To nie przypadki" – tak kilka lat temu na łamach „Guardiana" pisała Emily Thornberry, minister spraw zagranicznych w brytyjskim gabinecie cieni. „To średniowieczne taktyki, wykorzystujące najnowocześniejszą broń, sterowane przez architekta tej wojny, saudyjskiego następcę tronu Muhammada ibn Salmana". „Jeśli zasięg bomby można doprecyzować z dokładnością do jednego metra, to nie błąd, ale zbrodnia wojenna, gdy niszczy się dostęp do wody i żywności" – przypominała Martha Mundy, emerytowana profesor London School of Economics.

Gdy to nie pomogło i nie rzuciło rebeliantów Huti na kolana, Arabia Saudyjska wprowadziła blokadę wszystkich granic Jemenu. W niedzielę 24 kwietnia, po sześciu latach blokady, miał z Sany wystartować pierwszy samolot pasażerski. Nie wystartował. Rebelianci Huti i strona rządowa obwiniają się wzajemnie o m.in. brak zezwoleń. Podczas dwumiesięcznego rozejmu z Sany miały startować dwa samoloty w każdym tygodniu – jeden do Ammanu, drugi do Kairu. Ustalenia dotyczyły też portu w Hudajdzie, przed blokadą odpowiadającego za przyjmowanie ponad 80 proc. całego jemeńskiego importu (głównie żywności i paliwa), gdzie ma wpływać 18 statków dziennie.

Zawieszenie broni zostało zawarte, bo po siedmiu latach wojna znalazła się w martwym punkcie. Rebelianci Huti nie tylko skutecznie się bronili, niszczyli sprzęt przeciwnika, ale także coraz śmielej atakowali cele na terenie Arabii Saudyjskiej czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Huti dysponują coraz bardziej zaawansowaną bronią, pozyskiwaną z Europy i Azji poprzez skomplikowane siatki pośredników. Komponenty trafiają drogą lądową od strony Omanu i składane są na miejscu. Styczeń tego roku był jednym z najkrwawszych miesięcy tej wojny.

Siły rządowe – teoretycznie – kontrolują ponad 70 proc. terytorium kraju. Ale ponad 70 proc. ludności mieszka lub przebywa na terenach opanowanych przez rebeliantów. W ich rękach jest – nieprzerwanie od września 2014 r. – stolica kraju Sana. Ostatnim bastionem sił rządowych jest prowincja Marib, bogata w złoża ropy. Nawet teraz, podczas zawieszenia broni, walki o Marib trwają.

Wojna, która w pewnym momencie kosztowała Arabię Saudyjską nawet miliard dolarów tygodniowo, jest militarnie nie do rozstrzygnięcia. Saudowie chcą jak najszybciej ją zakończyć. Potrzebują jednak sukcesu – czegoś, co mogliby ogłosić swoim zwycięstwem. Nie chce też mieć sąsiada, gdzie rządzą rebelianci Huti, wspierani przez Iran, odwiecznego wroga.

Pod ogniem snajperów

Rozmowy jemeńsko-jemeńskie, które przyniosły obecne zawieszenie broni, rozpoczęły się w Rijadzie 30 marca. Prezydent Jemenu Hadi odczytał – z kartki wręczonej mu wcześniej przez saudyjskiego następcę tronu – oświadczenie o swojej rezygnacji. W rozmowach nie brał udziału. Przebywa w swojej rezydencji, bez dostępu do telefonu. Duża przeszkoda w dalszych negocjacjach została odsunięta – tak to widzi większość komentatorów. W miejsce prezydenta powołana została ośmioosobowa Rada Prezydencka – po czterech przedstawicieli z południa i północy kraju. W teoretycznie zjednoczonym w 1990 r. kraju podział północ (Sana) – południe (Aden) jest cały czas bardzo wyraźny.

W Radzie ani w rządzie (też na uchodźstwie w Rijadzie) nie ma ani jednej kobiety. Jest natomiast pięć w nowo powołanej 50-osobowej Komisji do spraw Pojednania. – To my, kobiety, jesteśmy w bombardowanych miastach, kryjemy się przed snajperami Huti, ale przy negocjacyjnym stole nie ma dla nas miejsca. Kiedyś usłyszałam, że nie mogę wziąć udziału, bo nie wystarczy krzeseł. Innym razem kilku uczestników nie chciało być w jednym pomieszczeniu z kobietą. W rozmowach uczestniczą mężczyźni, którzy wiodą bezpieczne i komfortowe życie za granicą, a są de facto odpowiedzialni za katastrofę w Jemenie – mówi Muna Luqman, jemeńska działaczka i negocjatorka.

Podczas rozmów Muna Luqman przewodniczyła pracom Komitetu do spraw Pomocy Humanitarnej. Trudno o lepszy wybór, chociaż – pomimo dyskryminacji i trudności – jest wiele kobiet trwale zaangażowanych w pomoc humanitarną i działania na rzecz praw człowieka. Muna wnosi nie tylko ponad ćwierć wieku doświadczenia, ale przede wszystkim niespożytą energię, niekonwencjonalne myślenie i działanie. Gdy jest problem, szuka dróg jego rozwiązania aż do skutku.

Jeśli 76 sierot jest w ostrzeliwanym przez snajperów Huti budynku – bez wody i żywności – to trzeba je stamtąd wydostać. Rozmawiać z każdym. Odsunąć uprzedzenia czy przekonania na bok. Jeśli trzeba, wykorzystać media społecznościowe. Pokazać światu. Tak, na dachu są snajperzy i celują w budynek, w którym są dzieci. Tak, ktoś czołgiem zastawił dostęp do ujęcia wody. „Naming & shaming" – tak to Muna nazywa po angielsku. Nazwać i zawstydzić – może zadziała. Wspomniany czołg został odsunięty, a dzieci bezpiecznie wyprowadzone z ostrzeliwanego sierocińca.

Pod bombami czy ostrzałem wszyscy są równi, ale Muna ma świadomość swojej uprzywilejowanej pozycji. Zanim jej dom w Taiz został częściowo zbombardowany, można było w nim żyć, mając własne generatory prądu i zapasy wody w dużych zbiornikach. Ale do łazienki też trzeba było się czasem czołgać podczas intensywnych ostrzałów.

Taiz, miasto snajperów, to najbardziej oblężona miejscowość w oblężonym kraju. Tegoroczne zawieszenie broni wstrzymało naloty, ale nie usunęło snajperów Huti z dachów. Ludzie wciąż giną. Z miasta wciąż bardzo trudno się wydostać. Najbezpieczniejsza jest wąska ścieżka, wzdłuż której ludzie wznieśli kamienny mur, żeby chronił przed snajperami. Media społecznościowe są pełne filmów pokazujących, jak to wygląda – jak nosi się chorych na łóżkach (karetka tam nie wjedzie), manewrując na wąskiej górskiej ścieżce, transportuje butle z tlenem na ośle. Przedostanie się z jednej części miasta do drugiej zamiast kilku, kilkunastu minut zabiera pięć godzin. Bo miasto jest podzielone.

Czytaj więcej

Jakub Sieczko: POGO czyli wszyscy jesteśmy lękiem

Matka Muna

Pierwsza osoba, którą spotykam w drodze do obozu jemeńskich uchodźców Markazi w Dżibuti, to Ramzi z Taiz. Gdy jego siostrzeniec zginął od kuli snajpera Huti, strzałem prosto w głowę, Ramzi uciekł z miasta. W Taiz została jego matka, z którą czasami rozmawia, dzięki dwóm telefonom z Polski. Po tym, czego doświadczył, chociaż minęło już kilka lat, Ramzi wciąż nie jest w stanie wrócić do Taiz. Celem może być każdy. Kilkuletnia dziewczynka z bratem taszcząca przez ulicę pojemnik z wodą, czterdziestolatka z torbą zakupów, ciężarna w dziewiątym miesiącu.

Tak urodził się Dżihad. Matkę tuż przed porodem dosięgły kule. Trzy operacje brzucha, transfuzje – nic nie pomogło. Kobieta zmarła. Dżihad przyszedł na świat w wyniku cesarskiego cięcia. Przeżył – choć chyba nie miał prawa. Stąd to imię. Bo „dżihad" oznacza nie tylko świętą wojnę, ale i usilne dążenie. Tak wielka musiała być wola życia w maleństwie, że przetrwało. Dzięki niemu poznałyśmy się z Muną.

Muna uratowała ponad 360 skrajnie zagłodzonych dzieci, wybudowała szkołę, buduje i remontuje ujęcia wody. Dla wielu to pierwszy dostęp do wody w życiu. Na swoje projekty, w które angażuje miejscowe wolontariuszki, zbiera pieniądze poprzez aktywność w mediach społecznościowych. W 2015 r. założyła organizację Food4Humanity. Gdy we wrześniu 2020 r. zamieściła informację o osieroconym dziecku w Taiz, polskie stowarzyszenie Szkoły dla Pokoju zaoferowało regularne wsparcie. 100 dolarów na miesiąc pozwoli przetrwać – w kraju, gdzie połowa populacji ma około 2 dolarów na dzień.

– Brak dostępu do wody jest źródłem bardzo wielu problemów – tłumaczy Muna. Kobiety czy dzieci, które każdego dnia muszą nosić ciężkie kanistry z wodą, są narażone na niebezpieczeństwo po drodze. Często jest to po kilka kilometrów w jedną stronę. Rozeźlony i podejrzliwy mąż czy starszy brat wyładuje swoją agresję na słabszych – czyli na kobietach i dzieciach.

– Nie zdajemy sobie sprawy ze skali przemocy w rodzinach – mówi Muna. Wojna, głód, bieda, a przede wszystkim brak perspektyw i sensu – to rodzi agresję. A większość ludzi nie ma narzędzi do radzenia sobie z emocjami. Pozostaje agresja wobec najbliższych.

Co roku w Jemenie ginie ok. 400 osób w wyniku konfliktów o dostęp do wody. A woda potrafi sama zabijać. Dotkliwe powodzie na płaskowyżu Tihama pod koniec lipca 2020 r. zmusiły wiele rodzin do ucieczki. Wolontariuszki Muny jako pierwsze dostarczyły pomoc dla 300 rodzin. Także wtedy w sierpniu polskie stowarzyszenie Szkoły dla Pokoju zaoferowało wsparcie. Woda wdarła się do prowizorycznych namiotów ze szmat i kawałków blachy. Po kilku dniach była to również kloaka po kolana. Uciekać nie było za bardzo jak ani dokąd.

Gdy w Taiz kobieta urodziła dziecko na ulicy, Muna również zaapelowała w sieci o pomoc. Ale główka dziewczynki uderzyła o chodnik. Obrażenia okazały się zbyt rozległe i nie udało się dziecka uratować.

Światy równoległe

Wyobrażacie sobie kobietę, która posłałaby dziecko na pole walki? A tak robią Huti. Rekrutują dzieci w meczetach, organizują obozy letnie. Siedmiolatek może czyścić broń. Wyrośnięty dziesięciolatek z kałasznikowem już może stać na drodze i pobierać haracz. Tylko w latach 2020–2021 zginęło w tej wojnie, bezpośrednio na froncie ponad 2 tys. dzieci. Dopiero w połowie kwietnia rebelianci zobowiązali się do zaprzestania werbowania dzieci oraz zwolnienia ich ze swoich szeregów w ciągu najbliższych sześciu miesięcy, ale przecież niejedno zobowiązanie złamali.

Muna cały czas podkreśla, że włączenie kobiet w proces pokojowy i odbudowę kraju jest niezbędne. Dotychczas, przez ostatnie dekady, widzieliśmy tylko walkę o władzę i związane z nią korzyści. Społeczny koszt tych działań nie miał znaczenia. Rząd się zawsze wyżywi – zwłaszcza gdy urzęduje w Rijadzie w komfortowych warunkach. Obecny konflikt to także, a może przede wszystkim konflikt ekonomiczny, który pozbawił życia więcej osób niż saudyjskie naloty czy snajperzy Huti.

W 2016 r. rząd przeniósł bank centralny z opanowanej przez rebeliantów Sany do Adenu. Hudajda, kluczowy port, pozostawała w rękach rebeliantów. Pobierane cła zasilały budżet Huti. Aby to ukrócić, rząd wydał szereg przepisów utrudniających korzystanie z portu i jednocześnie nakazujących korzystanie z usług banku centralnego w Adenie – bo Huti stworzyli własny w Sanie. Przy wsparciu Arabii Saudyjskiej strona rządowa utrudniła statkom wejście do portu, które czasem musiały czekać nawet 60 dni. W odwecie Huti zakazali na swoich terytoriach używania banknotów drukowanych w Adenie. Rząd zaczął wprowadzać jeszcze więcej pieniędzy na rynek. Na inflację nie trzeba było długo czekać. Za podstawowe rzeczy trzeba płacić dwa razy więcej. Ceny paliwa wszędzie poszły w górę, ale na terenach zajętych przez rebeliantów paliwo jest droższe. Ci, którzy je sprzedają, chcą zarobić, więc idą tam, gdzie zarobią więcej. Nawet kurs dolara jest inny na terenach kontrolowanych przez rząd i rebeliantów. Błędne koło i dwa równoległe światy.

Bez porozumień dotyczących gospodarki żaden polityczny czy militarny rozejm nie będzie trwały. To jest teraz prawdziwe wyzwanie dla specjalnego wysłannika ONZ Hansa Grundberga – tak konkluduje swoją niedawną analizę sytuacji w Jemenie think tank Crisis Group.

Nie ma w tych działaniach myślenia o cierpieniu ludzi. Jest za to napompowane ego i walka o władzę. Może włączenie kobiet w proces pokojowy coś by zmieniło?

Jemen to świat mężczyzn, którzy robią wszystko, żeby kobiet nie było widać. Tak, mogłyby stanowić zagrożenie, gdyby kompetencje miały znaczenie. Zazwyczaj są znacznie lepiej wykształcone i nie tracą popołudniowych godzin na bezsensownym żuciu khatu (czuwaliczka jadalna). Te, które chcą działać, często są zastraszane. Muna jest współzałożycielką WomenSolidarityNetwork, największej jemeńskiej organizacji zrzeszającej kobiety w Jemenie. – Gdy któraś z nas jest atakowana, stajemy w jej obronie. Szukamy wsparcia za granicą. Nagłaśniamy nasze działania i wspieramy się wzajemnie. Nikt za nas tego nie zrobi – mówi Muna.

W rządzie nie ma ani jednej kobiety w randze ministra (24 stanowiska) lub wiceministra. Jasmin al-Awadhi, wiceminister mieszkalnictwa i urbanizacji, zginęła w zamachu na lotnisku w Adenie pod koniec grudnia 2020 r. Ani jedna kobieta nie była w gronie 20 doradców prezydenta. Na czele 22 prowincji stoją sami mężczyźni. W Izbie Reprezentantów jest ich 301, kobiety ani jednej. Trudno więc je winić o obecny kryzys.

– Wszyscy widzimy, co mężczyźni z karabinami zrobili z naszym krajem – mówi Muna Luqman. – Czas na bardziej inkluzywny proces pokojowy, bo wszystkie wcześniejsze próby zakończenia wojny, całkowicie bez udziału kobiet, nie przyniosły rezultatu.

Patrząc na sytuację w Jemenie i słuchając Muny, chciałoby się powiedzieć: panom już dziękujemy.

Czytaj więcej

Jarosław Flis: Gdy „jaśnie oświeceni” chcą nieść kaganek głupkom. „Gamechanger”

Beata Błaszczyk jest współzałożycielką organizacji Szkoły dla Pokoju

W 2018 roku sekretarz generalny ONZ uznał sytuację w Jemenie za największą katastrofę humanitarną współczesnego świata. Wojna, setki tysięcy ofiar, największa w historii epidemia cholery, niewyobrażalny głód. W 30-milionowym kraju ponad 23 miliony ludzi potrzebują pilnie pomocy humanitarnej – żywnościowej lub medycznej, najczęściej obu jednocześnie. Ponad 16 milionów nie ma dostępu do bezpiecznej wody pitnej. Co 9 minut umiera dziecko poniżej piątego roku życia. Dziesięciolatek może ważyć 9 kg, roczne dziecko 2 kg. Żywność, jej brak lub dostęp do niej, to także broń wykorzystywana w tej wojnie.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi