Jest też artystą multiinstrumentalnym – malarzem, rzeźbiarzem, autorem instalacji i akcji plastycznych, performerem i scenografem. Tworzy przedstawienia teatralne, filmy krótkometrażowe i dokumentalne. Jego przedsięwzięcia mocno wpisały się w naszą historię. Okruchy bogatego dorobku Jerzego Kaliny można obejrzeć w poznańskim Arsenale.
W jego twórczości widać niebywałą konsekwencję. Etyka i estetyka stanowi jedność. Bunt wobec konformizmu zaznaczył już podczas studiów na warszawskiej ASP. Przygotował wtedy dwa dyplomy – jeden z malarstwa, który obronił na piątkę, drugi – z performance'u. Nocą poprzedzającą otwarcie wystawy dyplomantów na dziedzińcu uczelni pousadzał gipsowe postacie przechodniów, studentów, profesorów. Wszyscy byli przykuci łańcuchami do ławek. Ten „Dyplom Anonima" wzbudził żywe dyskusje. Klucze do kłódek artysta przekazał w tajemnicy swemu profesorowi Stefanowi Gierowskiemu. Do sekretariatu rektora wysłał zaś serię telegramów ze słowami: „Gratuluję. Autor". Wywołało to natychmiastową reakcję. Rzeźby przeniesiono na zaplecze uczelni, czyli... na śmietnik.
Chirurg w winiarni
Dziś trudno nawet uświadomić sobie, ile odwagi kosztowała go pierwsza akcja „wejścia w przestrzeń społeczną". W 1971 roku 27-letni Kalina spętany linami położył się na ówczesnym placu Zwycięstwa i przeleżał około godziny. Działo się to obok Grobu Nieznanego Żołnierza, więc jeden z PRL-owskich krytyków sztuki opisał owo działanie jako artystyczny wygłup. Dla Kaliny było ono rodzajem manifestu, performerskiej inicjacji.
Niemal od początku Jerzy Kalina walczy z pustymi formami i rutyną życia codziennego. Stara się przełamywać bariery między sztuką a życiem. przykładem tego była akcja „Ratowanie rzeźby". Rzecz działa się w warszawskiej winiarni U Hopfera. Kalina w stroju chirurga postanowił uratować zniszczoną rzeźbę swego przyjaciela Beni Wygowskiego. Kiedy „operacja" się nie udała, pogotowie ratunkowe zabrało ją na Wilczą.
– Benia był przykładem artysty, który kończy studia i zostaje zawieszony w próżni – mówi Jerzy Kalina. – Nie ma domu ani pracy. Ma tylko ukochaną kobietę, Marię. I gdy z wielkiej miłości wykonał jej przepiękny akt stojący, to okazało się, że nie ma nawet miejsca, gdzie mógłby go postawić. Zdecydował się na lokal u Hopfera, który często odwiedzał. Tam jednak posągowa piękność o rysach greckiej Wenus była pomiatana przez odwiedzających biesiadników i po pewnym czasie jej stan wymagał interwencji. Popękała, zaczęła się sypać, pojawiłem się więc w stroju chirurga i z torebką gipsu, by uzupełnić wyszczerbione fragmenty. Stan „zdrowia" rzeźby wydał się jednak na tyle poważny, że wymagał pilnej interwencji. Zapakowałem więc Marię w prześcieradło i z właścicielem lokalu wezwaliśmy pogotowie. Uprzedziliśmy sanitariuszy, że chcemy badać reakcje obserwatorów. Sanitariusze zrozumieli ideę. Gipsowa Maria wylądowała na noszach i odwieziona do pobliskiego szpitala. Nikt tam jej nie chciał przyjąć, więc wylądowała w domu prowadzącego restaurację.