Arsene Wenger - Profesor niezwyczajny

Arsene Wenger, autor rewolucji francuskiej, która zmieniła angielski futbol, obchodzi 20-lecie pracy w Arsenalu. Pytanie, czy rewolucja go pożarła, pozostaje otwarte.

Aktualizacja: 30.09.2016 15:23 Publikacja: 29.09.2016 20:36

Arsene Wenger - Profesor niezwyczajny

Foto: AFP

Na liście przebojów Trójki królowała Urszula z piosenką „Niebo dla ciebie", a na liście „Billboardu" – zespół Los Del Rio z „Macareną". W US Open Steffi Graf biła Monikę Seles, a Pete Sampras – Michaela Changa. Amerykanie rozpoczynali operację „Desert Strike", a talibowie zajmowali Kabul. Pobyt Michaela Jacksona w Warszawie unieśmiertelniło spotkanie z ówczesnym ministrem finansów Grzegorzem Kołodką. Prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a premierem – Włodzimierz Cimoszewicz. Wisławie Szymborskiej przyznano Nagrodę Nobla.

Minęła epoka, nieprawdaż? Przez 20 zespołów grających wówczas w Premier League przewinęło się od tamtej pory 220 trenerów (dwa z nich zdążyły zmienić szkoleniowców po 17 razy), z 20 prowadzących wówczas drużyny 19 odeszło z zawodu. Ten jeden, który został – został, co wydaje się niewiarygodne, w tym samym klubie.

Jaki Arsene?

Arsene who?" – pytały zapatrzone we własny pępek angielskie gazety na wiadomość, że menedżerem Arsenalu ma zostać jakiś Francuz. Obcokrajowców się w tym świecie raczej nie zatrudniało, a jeśli – to nie odnosili sukcesów. Owszem, Anglicy wiedzieli, że Arsene'owi Wengerowi dobrze szło w Monaco, gdzie pracował z gwiazdami, o których musieli słyszeć – ich rodakiem Glennem Hoddle'em i Niemcem Jürgenem Klinsmannem – ale potem wyjechał do Japonii, kraju, który kojarzył się raczej z piłkarskimi emeryturami. W dodatku teraz miał objąć klub dotknięty aferą korupcyjną (kosztowała posadę wygrywającego ligę, choć z pewnością nie dzięki ładnej grze, trenera George'a Grahama), o wyjątkowo trudnej grupie zawodników (po konflikcie z nią odszedł następca Grahama Bruce Rioch) i z niechętnym zmianom zarządem, który – jak pisze biograf Arsene'a Wengera John Cross – zwykł zaczynać dzień przy porto i cygarach.

O tym, od czego zaczynali, a raczej – czym kończyli dzień ówcześni piłkarze Arsenalu, napisano wiele. Dość powiedzieć, że liderem drużyny był zmagający się z chorobą alkoholową Tony Adams, zaś inny zawodnik, Paul Merson, walczył także z uzależnieniem od narkotyków. Klub współdzielił obiekty treningowe z lokalnym uniwersytetem: fakt, że w środy ćwiczyli tam studenci, pozwalał dawać piłkarzom dzień wolnego. Korzystali z tego na tyle chętnie, że nazywano ich Klubem Wtorkowym: kiedy po wtorkowym treningu ruszali w miasto, potrafili balować do czwartku. Szatnią rządziła paczka hałaśliwych trzydziestolatków, która w futbolu widziała wystarczająco wiele, by nowy trener nie mógł liczyć na łatwy początek.

Zatrudniający Wengera wiceprezes klubu David Dein przyznał po latach, że martwił się jego okularami, wyglądającymi na „najtańszą parę, refundowaną przez publiczną służbę zdrowia". „Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, myślałem, że jest nauczycielem geografii" – opowiadał prawy obrońca Lee Dixon. „W pierwszej chwili myśleliśmy sobie: »Co ten profesorek może wiedzieć o piłce?«" – wtórował pomocnik Stephen Hughes. Piłkarze śmiali się ze wszystkiego: francuskiego akcentu w niezłej zresztą angielszczyźnie, komicznej niezdarności (w ośrodku treningowym nie potrafił rozsupłać worka z piłkami, podczas któregoś z obiadów nie zauważył, że w drodze do stolika zgubił szarlotkę, i przez całą salę niósł z namaszczeniem pusty talerzyk; z późniejszych, pokazywanych z lubością przez telewizje całego świata, zmagań z zapięciem kurtki firma produkująca ubrania dla klubu nakręciła nawet reklamę, promującą nowy model zamka błyskawicznego).

Wątpliwości budziły też nowe pomysły na urozmaicenie treningów. Gdy Wenger po raz pierwszy zrobił piłkarzom sesję rozciągania, zaczęli bekać i puszczać bąki. Owszem, podobało im się, że pracowali o wiele więcej z piłkami, że ćwiczenia były urozmaicone i dostosowane do każdego z nich z osobna, odbiegało to jednak kompletnie od wszystkiego, co dotąd znali. W końcu Dixon z Adamsem poszli poskarżyć się nowemu zwierzchnikowi, że podczas treningów za mało biegają i że w związku z tym w kluczowych momentach sezonu zabraknie im kondycji. Odpowiedział, że cały plan zajęć opiera na badaniach naukowych, co ich bynajmniej nie przekonało.

Zwłaszcza że kolejnym problemem była dieta – legendarne są opowieści o tym, jak trener, który we Francji organizował nawet wykłady o żywieniu dla żon i partnerek piłkarzy, w Anglii wypowiedział wojnę słodyczom (zrobili o to awanturę, po pierwszym wygranym spotkaniu ligowym skandując w autobusie: „Chcemy naszych marsów!"). Zamiast jajek na bekonie, frytek i syropu owocowego – ryby, ryż, białe mięso, makaron i woda (oczywiście niegazowana, bo Wenger upierał się, że gaz utrudnia przepływ tlenu); napastnik Ian Wright głośno narzekał, że do wszystkiego dostaje brokuły, żaden z jego kolegów nie mógł się pogodzić ze szlabanem na keczup. Nawet herbaty i kawy nie mogli posłodzić, a kiedy trener w końcu ustąpił, wymógł na podopiecznych staranne mieszanie, by przynajmniej cukier zdążył się równomiernie przyswoić. Biograf Wengera cytuje jego narzekanie na angielski sposób odżywiania się: „Całymi dniami pijecie herbatę z mlekiem albo kawę z mlekiem, którą zagryzacie ciasteczkami. Gdyby tak stworzyć listę tego, czego nie powinien jeść sportowiec, wyszłaby z tego dieta typowego Brytyjczyka".

Pionier

Teoretycznie wszystko to było przepisem na katastrofę – a jednak Wengerowi udało się dotrzeć do serc i umysłów piłkarzy. W kilku przypadkach pomogły nowe, wyższe kontrakty; starsi zawodnicy uwierzyli, że dzięki nowym metodom będą mogli przedłużyć karierę o kilka lat, co się faktycznie stało. A zmiany wprowadzone przez Francuza nie ograniczyły się do zaznajomienia piłkarzy z zasadami zdrowego żywienia, jogą, pilatesem, akupresurą, osteopatią czy plyometrią – wszystko to zresztą zostało szybko skopiowane przez rywali („Ludzie widzieli, że w 80. minucie meczu wciąż gramy na pełnych obrotach – wspomina bramkarz David Seaman – więc podczas zgrupowań reprezentacji pytali, jak my to, do cholery, robimy"). Wenger był pierwszym spośród pracujących na Wyspach szkoleniowców, który korzystał z usług psychologów i który co jakiś czas oczekiwał od swoich podopiecznych wypełniania testów (117 pytań!) pomagających ocenić ich odporność na stres, zdolność do kontrolowania emocji, koncentrację czy wiarę w siebie. Był też pierwszym, który zbudował sieć poszukiwaczy talentów, pozwalającą wynajdywać w Europie czy Afryce prawie za darmo piłkarzy klasy Nicolasa Anelki (sprowadzony za pół miliona, odchodził do Realu Madryt za 23 miliony, które zainwestowano zgodnie z wolą Wengera w nowoczesny ośrodek treningowy), Cesca Fabregasa czy Patricka Vieiry. Owszem, pierwszy raz w historii ligi angielskiej drużynę złożoną wyłącznie z cudzoziemców wystawiła Chelsea, ale Chelsea ściągała ich bez pomyślunku i za dużo większe pieniądze. „Nie kupujemy supergwiazd – powtarzał Wenger nie bez zawodowej dumy. – Tworzymy je".

Oto dlaczego, kiedy opisujemy Premier League jako najpotężniejszą i najbogatszą ligę świata (dziś tworzące ją kluby dzielą między siebie ponad 10 miliardów funtów z samego kontraktu telewizyjnego), nazwisko Wengera wymieniamy jako jedno z najbardziej zasłużonych. Zastał ojczyznę piłki drewnianą, a zostawi murowaną – chciałoby się powiedzieć.

Dużo w tym tekście czasu przeszłego. Rzecz w tym, że największe sukcesy Francuz odnosił w pierwszych latach pobytu na Wyspach. W drugim roku pracy wygrał ligę i sięgnął po Puchar Anglii. Później mistrzostwo kraju zdobywał jeszcze dwukrotnie, w jednym przypadku nie przegrywając przez cały sezon ani razu (mówiło się wówczas o drużynie „Invincibles", niezwyciężonych), ale od ostatniego tytułu minęło już 12 lat. Nigdy nie zdołał też powtórzyć osiągnięcia z 2006 r., kiedy awansował do finału Ligi Mistrzów i stoczył wyrównany bój z Barceloną.

Gdy pomagał rozwinąć skrzydła świetnemu napastnikowi Dennisowi Bergkampowi, gdy sprowadzał do klubu mocnych środkowych pomocników, Vieirę i Emanuela Petit, gdy kupował błyskotliwego skrzydłowego Marca Overmarsa, a nade wszystko gdy przestawiał na nową pozycję przyszłą klubową legendę Thierry'ego Henry'ego, był odkrywcą i nowatorem. Podobnie wtedy, kiedy stawiał na młodzież, dając szanse debiutu nawet szesnastolatkom. Wśród najlepszych trenerów świata chyba tylko jego wielki rywal sir Alex Ferguson równie trafnie potrafił przewidzieć rozwój zawodnika na kilka lat do przodu.

Najważniejsze w „rewolucji francuskiej" Arsenalu było jednak to, że drużyna Wengera zwyciężała, grając futbol, którego dotąd nie oglądano, nie tylko zresztą w Anglii. „Uważam, że wielkie zespoły mają obowiązek wygrywać w wielkim stylu" – powtarzał przez lata swoją mantrę, rzucając wyzwanie pragmatykom poświęcającym piękno gry na rzecz skuteczności, przede wszystkim trenującemu najpierw Chelsea, a obecnie Manchester United Jose Mourinho. „Lubię sobie wyobrażać, że facet budzący się rano po ciężkim tygodniu pracy w pewnej chwili doznaje olśnienia: »Och, to dziś idę obejrzeć mój zespół«. Lubię sobie wyobrażać, że ta myśl go uszczęśliwia, że liczy na doświadczenie czegoś wyjątkowego" – mówił w jednym z wywiadów.

I rzeczywiście, Arsenal grał wyjątkowo. Ofensywnie, kombinacyjnie, z mnóstwem szybkich podań na małej przestrzeni, zawsze myśląc o strzeleniu rywalom jak najwięcej bramek, choć czasem marnując doskonałe sytuacje, kiedy upojeni własnym kunsztem piłkarze konstruowali koronkową akcję, zamiast dobić rywala prostszym sposobem. Bywał za to krytykowany – zwłaszcza po takich spotkaniach jak przegrana 6:0 z Chelsea Mourinho (skądinąd w tysięcznym meczu, który rozgrywał jako trener Arsenalu). „Nie za bardzo przejmował się powstrzymywaniem rywali, był bowiem przekonany, że to przeciwnik nie będzie w stanie zastopować jego chłopaków" – pisze biograf Wengera (mecze, w których londyńczycy przyjmowali inną strategię niż próba zdominowania przeciwnika, np. cofali się głęboko na swoją połowę i grali z kontry, można policzyć na palcach jednej ręki, a propozycja zmian w taktyce zawsze wychodziła od piłkarzy). Ciekawe zresztą, że wśród jego najlepszych transferów są gracze ofensywni – do obrońców nie miał już tak dobrego nosa. Jednocześnie także ci obrońcy potrafili rozgrywać kapitalne akcje – jednego z najpiękniejszych i najważniejszych goli ery Wengera zdobył w 1998 r. odziedziczony jeszcze po George'u Grahamie Tony Adams, a podającym był jego partner ze środka obrony Steve Bould.

Syzyf

Ale ciosy, jakie otrzymywał Wenger w ciągu 20 lat pracy w Londynie, były poważniejsze niż te z rąk Mourinho czy Fergusona (z Manchesterem United zdarzyło mu się przegrać 8:2 i 6:1). Paradoksalnie to także dzięki atrakcyjności gry jego zespołu Premier League zaczęła przyciągać zagranicznych inwestorów. W 2003 r. Chelsea kupił rosyjski oligarcha Roman Abramowicz i zaczął bić transferowe rekordy, w 2008 r. arabski szejk Mansour bin Zayed przejął Manchester City, a miliony funtów pompowane przezeń w drużynę przebiły jeszcze wydatki Rosjanina. Oba szastające pieniędzmi kluby osłabiały także Arsenal: Chelsea, w skandalicznych zresztą okolicznościach, odebrała mu Ashleya Cole'a, Manchester City wykupił Kolo Toure, Emanuela Adebayora, Gaela Clichy'ego, Samira Nasriego i Bacary'ego Sagnę.

Wenger w tym czasie musiał zaciskać pasa: środkowy okres jego pracy w Anglii przypadł na czas budowy nowego stadionu. Inwestujący 400 milionów funtów w nowoczesny i efektowny obiekt (Emirates Stadium ma 60 tysięcy miejsc, gdy na trybunach historycznego Highbury mieściło się nieco ponad 38 tysięcy widzów) klub musiał oszczędzać na transferach. Francuski menedżer budował zespół ze zdolnych wychowanków, ewentualnie młodzieńców znalezionych przez poszukiwaczy talentów gdzieś we Francji czy Afryce, ale była to praca syzyfowa: ledwie zaczął mieć z nich pociechę, odchodzili do drużyn oferujących większą sławę lub większe pieniądze. „Jeśli kiedyś trafię do piekła, zniosę to lepiej niż inni, bo nauczyłem się cierpieć" – mówił przy okazji któregoś z tych transferów (skądinąd obecność w jego wypowiedziach symboliki religijnej to temat domagający się osobnej analizy). Kiedy indziej żalił się, że prowadzi partyzantów uzbrojonych w kamienie przeciwko zawodowcom z karabinami maszynowymi. Słynne planowanie na dwa–trzy lata do przodu, uwzględniające rozwój juniorów, legło w gruzach. Podsumowujący epokę Wengera publicysta „Guardiana" zwraca uwagę, że w ciągu tamtej dekady transferowe wydatki Arsenalu wyniosły średnio 1,6 miliona funtów (przeciętna Chelsea to, dla porównania, 52,5 miliona, Manchesteru City – 46,1 miliona) – tylko trzy kluby Premier League wydawały mniej.

Tej tezy nie da się zweryfikować, ale trudno jej nie postawić: poza Alexem Fergusonem żaden z trenerów nie przeprowadziłby klubu przez chude lata w sposób aż tak bezbolesny – bez mistrzostw kraju wprawdzie, ale z nieprzerwanym od 1996 r. prawem gry w Champions League. Oszczędzający i wychodzący z długów Arsenal zawsze kończył rozgrywki ligowe na trzecim, czwartym lub nawet drugim miejscu.

Restaurator

Cena była jednak wysoka. Opisywany wcześniej jako futbolowy romantyk Arsene Wenger stopniowo gorzkniał. Rozmowy z nim zawierały coraz więcej smutnych refleksji na temat futbolu, który traci duszę. Przy linii bocznej stawał się nerwowy, za krytykowanie decyzji sędziów bywał odsyłany na trybuny, z prowokującym go nieustannie Jose Mourinho (trener Chelsea nazwał go „podglądaczem", zarzucając rzekomą obsesję na punkcie swojej drużyny) wdał się nawet w przepychankę. Media również były dla niego bezlitosne – nie bez racji zresztą podważając politykę transferową, w której Francuz sprowadzał do klubu kolejnych ofensywnych pomocników, zamiast znaleźć następcę Petita czy Vieiry, czyli piłkarzy, którzy potrafili nie tylko grać do przodu, ale przede wszystkim ochraniać defensywę. „Wenger się skończył" – pisano, kreując wizerunek nieszkodliwego dziwaka czy coraz bardziej odklejonego od rzeczywistości starszego pana, który z uporem trwa przy wczorajszych ideach, nie zauważając, jak świat idzie do przodu. Co w tej wizji wydawało się najbardziej przykre: u źródeł zmiany świata były także jego pomysły, tyle że inni trenerzy potrafili je twórczo rozwinąć, on zaś pozostawał w punkcie wyjścia.

W ostatnich latach można jednak odnieść wrażenie, że dawny rewolucjonista również stanął po stronie restauracji. Nowy stadion został zbudowany i zaczął na siebie zarabiać, a Arsene Wenger sięgnął głębiej do kieszeni: w klubie pojawili się np. Mesut Ozil z Realu i Alexis Sanchez z Barcelony, za których zapłacono po kilkadziesiąt milionów funtów. Średnia wieku drużyny wzrosła – także za sprawą doświadczonego bramkarza Petra Cecha, który pozbawił miejsca w składzie Polaka Wojciecha Szczęsnego. Skreślony już przez dziennikarzy trener Arsenalu w dwóch kolejnych sezonach sięgnął po Puchar Anglii, a ostatnie rozgrywki Premier League skończył jako wicemistrz – kolejny raz zostawiając w pobitym polu największych rywali z miasta i kraju, a ustępując jedynie sensacyjnemu triumfatorowi z Leicester. Rozegrany przed tygodniem mecz z Chelsea, zakończony zwycięstwem 3:0 i przypieczętowany cudownym golem Ozila, przypominał najlepsze lata Arsenalu.

Kiedy patrzyłem w to sobotnie popołudnie, jak cieszy go gra podopiecznych, przypomniał mi się oglądany niedawno występ Paula McCartneya: niby wiadomo, że dawny Beatles nie zmieni historii muzyki po raz kolejny, ale jego nowe płyty wciąż urzekają prostotą pięknych melodii, a koncerty stanowią nadzwyczajny popis profesjonalizmu. Ich uczestnicy budzą się rano szczęśliwi, jak kibice idący na mecz Arsenalu.

Kim więc jest Arsene Wenger? Romantykiem, który z czasem stał się pozytywistą? Rewolucjonistą, który przeszedł na stronę arystokracji (jeden z kolegów po fachu, Mircea Lucescu, widzi w nim właśnie arystokratę, wytworne na ogół maniery i słownictwo zestawiając z wytwornym stylem gry; on sam dystansuje się od tego porównania, przypominając, że arystokratom we Francji ścinano głowy)? Neurotyczną osobowością, której emocje, aż nazbyt wyraźnie okazywane przy linii bocznej i na konferencjach prasowych, udzielają się zawodnikom (Arsenal, co tu kryć, przoduje w statystykach czerwonych kartek, a starcia Wengera z trenerami rywali nie ograniczają się do Fergusona i Mourinho)? Symbolem i świadkiem zmian, jakie dokonały się w ciągu ostatnich dekad nie tylko w piłce nożnej („Obraz społeczeństwa zmienił się z wertykalnego na horyzontalny – opowiadał Wenger w 2015 r. – Dawniej trener mógł powiedzieć: »Chłopaki, zrobimy to i to«. Teraz musi umieć przekonywać. Piłkarze są bogaci, czują się poinformowani i mają swoje poglądy, niekoniecznie zgodne z moimi – takim ludziom nie można wydać polecenia, trzeba ich naprawdę nakłonić")? W jednym z licznych tekstów, jakie z okazji jego jubileuszu publikowała brytyjska prasa, porównywano dwudziestolecie Francuza w Arsenalu z historią dwudziestoletniego małżeństwa, w której naturalnie mieszają się chwile radości i frustracji, wiary i zwątpienia. „Dziękujemy za wspomnienia, czas na zmiany" – wołają czasem fani z Londynu w kierunku ławki, na której siada francuski „mąż". Równie często jednak błagają, by został jak najdłużej.

W ubiegłorocznej rozmowie z „L'Equipe", poświęconej zresztą w ogromnej mierze kwestiom jego poglądów na świat i życie, a nie tylko na piłkę, sam mówił, że piękno sportu polega na tym, iż wszyscy chcą wygrać, ale wygrywa tylko jeden. I cytował własnego dziadka, który mawiał, że nie rozumie, o co chodzi, bo skoro w biegu na 100 metrów jeden przebiega dystans w 10,1 sekundy, a drugi w 10,2, oznacza to, że obaj byli bardzo szybcy. „To niebezpieczne dla sportu: żyjemy w epoce, która gloryfikuje tylko zwycięzcę" – podsumowywał Wenger, być może nawiązując do jednej ze szpil wbitych mu przez Mourinho, który nazwał go swego czasu „specjalistą od klęsk". A w innym miejscu dodawał, że piękno tak chętnie oglądanego przezeń w Japonii sumo polega na tym, że po skończonej walce zwycięzca potrafi oddać hołd pokonanemu i nigdy nie celebruje radości tak, by ten drugi poczuł się poniżony.

Filozof

Ma 67 lat i boi się przejścia na emeryturę. Mówi, że – w odróżnieniu od Alexa Fergusona, pasjonata win i wyścigów konnych – nie ma poza futbolem żadnych zainteresowań (trochę się kryguje, bo np. jego wiedza o polityce jest imponująca). Straconego czasu nie szuka: deklaruje, że skoro przeszłość budzi nostalgię, a przyszłość jest niepewna, prawdziwie szczęśliwy może być tylko w teraźniejszości. Do końca jego kontraktu z Arsenalem pozostał jednak tylko rok i w dużej mierze od wyników tegorocznych będzie zależało, czy strony zechcą ją przedłużyć. To, że jego następca nie wytrwa na stanowisku równie długo, jest więcej niż pewne: w angielskiej ekstraklasie szkoleniowcy zmieniają się średnio co 13 miesięcy. W tym sensie Francuz jest ostatnim, co tak poloneza wodzi (metafora taneczna jak najbardziej na miejscu: John Cross twierdzi, że Wenger świetnie tańczy).

Wątpiący weń zawodnicy tamtego Arsenalu sprzed 20 lat w jednym się nie pomylili: czasami rzeczywiście przypomina profesora. Chociażby wtedy, gdy mówi, że przede wszystkim czuje się wychowawcą umożliwiającym swoim podopiecznym odkrycie tego, co w nich piękne. Albo wtedy, gdy wykłada filozofię sportu zespołowego. „Jest coś magicznego w tym, jak ludzie jednoczą się, by wyrazić wspólną ideę – mówi. – Człowiek jest nieszczęśliwy wtedy, kiedy musi się zmagać z wszystkimi problemami samotnie – szczególnie we współczesnym społeczeństwie. Sport zespołowy zaś ma tę wartość, że wyprzedza czas. Możesz wystawić 11 piłkarzy z 11 krajów i sprawić, by działali wspólnie. Dzisiejszy sport pokazuje więc, czym będzie jutrzejszy świat. Możemy dzielić cudowne emocje z ludźmi, których języka nie znamy i z którymi nie możemy porozmawiać".

Może czas Arsene'a Wengera minął i swoich dawnych sukcesów nigdy już nie powtórzy. Ale gdy czytam takie zdania, myślę, że może trener Arsenalu nadal wyprzedza epokę.

Autor jest dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego", autorem książki i bloga „Futbol jest okrutny"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Na liście przebojów Trójki królowała Urszula z piosenką „Niebo dla ciebie", a na liście „Billboardu" – zespół Los Del Rio z „Macareną". W US Open Steffi Graf biła Monikę Seles, a Pete Sampras – Michaela Changa. Amerykanie rozpoczynali operację „Desert Strike", a talibowie zajmowali Kabul. Pobyt Michaela Jacksona w Warszawie unieśmiertelniło spotkanie z ówczesnym ministrem finansów Grzegorzem Kołodką. Prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a premierem – Włodzimierz Cimoszewicz. Wisławie Szymborskiej przyznano Nagrodę Nobla.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
teatr
Mięśniacy, cheerleaderki i wszyscy pozostali. Recenzja „Heathers” w Teatrze Syrena