„Kiedy tak podróżował wzdłuż i wszerz swej wielorodnej ojczyzny – pisze Roth w jednym z opowiadań o hrabim – uderzały go przede wszystkim owe specyficzne znaki, które w nieodmiennie ten sam, a jednak różnobarwny sposób powtarzały się na wszystkich stacjach, na wszystkich kioskach, budynkach publicznych, szkołach i kościołach we wszystkich krajach cesarstwa. Żandarmi nosili wszędzie podobne kapelusze z piórami lub też takie same gliniastożółte hełmy ze złoconym czubem i błyszczącym, podwójnym orłem habsburskim; drewniane drzwi c.k. trafiki były zawsze pomalowane w czarno-żółte, skośne pasy; urzędnicy skarbowi mieli wszędzie takie same zielone (niemal rozkwitające) porte-épées przy lśniących szablach; w każdym garnizonie oficerowie piechoty nosili na deptaku niebieskie bluzy mundurowe i czarne spodnie wyjściowe, kawalerzyści takie same czerwone spodnie, a artylerzyści identyczne kawowobrunatne kubraki, wszędzie, w całym ogromnym i wielobarwnym cesarstwie każdego wieczora równocześnie z wybiciem na zegarach kościelnych dziewiątej trąbiono capstrzyk, składający się z pogodnie brzmiących pytań i smętnych odpowiedzi. Wszędzie istniały takie same kawiarnie z okopconymi sklepieniami i mrocznymi niszami, w których przesiadywali szachiści, niczym przedziwne ptaszyska, kawiarnie z bufetami pełnymi kolorowych butelek i błyszczących szklanic, które obsługiwały złotowłose i biuściaste kasjerki. W niemal wszystkich kawiarniach cesarstwa snuł się na nieco już zesztywniałych nogach i chwiejny w kolanach kasujący kasjer, z serwetą na ręce, z bokobrodami, odległa, pokorna kopia Jego Wysokości, dostojnego bokobrodego pana, do którego należały wszystkie kraje Korony, wszyscy żandarmi, urzędnicy skarbowi, wszystkie trafiki, koleje, szlabany, wszystkie narody. A w każdym kraju śpiewano inne pieśni, chłopi ubrani byli w inne stroje, mówiono innymi, nieraz zupełnie różnymi językami. Co zaś hrabiego szczególnie rozrzewniało, to owe odświętne i równocześnie wesołe czarno-żółte barwy, które, budząc zaufanie, przebłyskiwały spośród innych kolorów; jak również to uroczyste i pogodne »Boże, zachowaj«, zadomowione w pieśniach wszystkich ludów".
To pierwszy paradoks panowania Franciszka Józefa i pierwsze wytłumaczenie nostalgii, jakie budzi: świat, o jakim czytamy powyżej, jest światem politycznego i teologicznego ideału: jedności w różnorodności. Austro-Węgry niezliczonych ludów, języków i alfabetów, rządzonych jednym prawem, łagodzonym zarazem – na najwyższym szczeblu – łaską monarszą, są najbliższe idei Europy. Europy nieskończenie różnorodnej, barwnej i wiernej swoim korzeniom, której tekturową namiastkę próbuje budować garstka przestraszonych biurokratów – ale nie uda im się, choćby pękli, bo odcięli się od korzeni, bo brakuje im poloru, wierności i wielkoduszności. Miał ją Cesarz, o którym w wieloksięgu Vincenza „Na wysokiej połoninie" tak mówi huculski wójt z Żabiego:
„Przecie są tacy, co mówią, że ruski car najlepszy, bo prawosławny, to znaczy twardy i straśnie mocny, a inni, że Francuz, bo choć miękki, sama delikacja, a ja mówię – nasz cesarz najlepszy, ani twardy, ani miękki, bo nam dowierza, daje nam borgi, daje nam konstytucję, to znaczy spokój. I tak mówi, pisze czarno na białym, złotem na srebrze: Ludzie, bądźcie sobie, jak sami chcecie! Czy wy wiary Bożej czy ludzkiej, ludzkiej czy pańskiej, chrzczonej czy żydowskiej, łacińskiej czy unickiej, tureckiej czy bośniackiej, madziarskiej, ormiańskiej czy cygańskiej: jako wam się podoba, to i mnie się podoba".
Drugi paradoks? Że choć nic nie wiemy o tym, by był intelektualistą, mistykiem, geniuszem, zabawiającym się w ukryciu muzyką i algebrą – stał się figurą Króla, ostatniego w spospoliciałej Europie. Osiemdziesięcioletni, nadal wstawał o piątej rano, by po prywatnej mszy i skromnym śniadaniu o szóstej zasiąść przy biurku, w trzcinowym fotelu, by rządzić swoimi ludami. Nie był malowanym gadżetem: ułaskawiał i skazywał, odwoływał premierów i wypowiadał wojny, pędził na czele konnicy – i dwa razy w tygodniu przyjmował na audiencjach przybyszów ze wszystkich krańców monarchii (przyjął ich ponad 40 tysięcy – tyle przynajmniej zachowało się podań, na których po minucie posłuchania kreślił piórem swoją nieodwołalną decyzję).
Był sobą stokroć bardziej, niż potrafiłby to zrobić sterowany przez mody i pieniądze copywriter od Pepsi: nieszczęśliwy w małżeństwie, owdowiały po zamachu włoskiego szaleńca na cesarzową, samotny po samobójczej śmierci jednego z synów, „pocieszał się po męsku dubeltówką i polowaniem na jelenie w Ischlu albo po prostu filiżanką kawy z rogalikiem, które podawała mu skromna i wierna konkubina. (...) W wolnych chwilach przechadzał się po parku schönbruńskim, dając się widzieć poprzez sztachety ogrodu wiernym poddanym i ciekawym dzieciom".