Jakiś czas temu amerykański portal ThoughtCo. wyodrębnił pięć stereotypowych ról dla czarnoskórych aktorów w Ameryce. Pierwsza to dobroduszny Murzyn o magicznych zdolnościach, znany choćby z „Zielonej mili". Druga to czarny przyjaciel głównego bohatera. Ostatnio był widziany w „Diabeł ubiera się u Prady". Numer trzy: bandzior albo narkotykowy dealer (arcywzorem będzie tu Denzel Washington w „Dniu próby"). Czwarty typ to roszczeniowa laska, która żyje na koszt bogatego faceta („Basketball Wives"). I wreszcie niezawodna pomoc domowa i służba – np. Morgan Freeman, który za rolę szofera w „Wożąc panią Daisy" prawie dostał Oscara. Nie trzeba dodawać, że są to zazwyczaj postaci drugoplanowe, które jedynie asystują białym bohaterom w pokonywaniu perypetii.
Ten ironiczny żart dobrze oddaje krytyczne nastawienie afroamerykańskich środowisk do przemysłu filmowego, by wspomnieć choćby lawinę negatywnych komentarzy po gali oscarowej w 2016 roku, kiedy nominacji dla czarnych twórców było jak na lekarstwo. Co prawda, w 2014 roku wiele nagród zdobył zacny „Zniewolony", chyba najsłabszy film w karierze znakomitego reżysera Steve'a McQueena. Jednak po pamiętnej krytyce sprzed roku, która odbiła się echem na całym świecie, skruszona Akademia Filmowa nagrodziła główną statuetką „Moonlight" – film opowiadający o homoseksualizmie skrywanym w czarnych społecznościach. Szczęście, że był to dobry film.
O ile opinie o dyskryminacji w Hollywood mogą mieć uzasadnienie, to w amerykańskiej telewizji sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Afroamerykańska widownia może przebierać tu od kilku lat do woli. Badania pokazują, że choć czarnoskórzy stanowią 13 procent społeczeństwa, to jednak są grupą, która najliczniej ogląda telewizję. Zdarza się nawet, że stanowią ponad połowę widowni niektórych programów. Jednocześnie czarni są najsilniejszą kulturowo grupą w USA. Widać to po muzyce, ale ostatnio także po telewizji. Wielu krytyków i badaczy dopatruje się w tym szerszego, różnie określanego zjawiska – czasem nową falą afroamerykańskich seriali, kiedy indziej czarnoskórym zwrotem w telewizji. Mniejsza o nazewnictwo. Zjawisko jest zauważalne, a na dodatek niezwykle ciekawe. Przeróżni filmowcy – czarni, ale też i biali – sięgają po tematy związane z dyskryminacją i napięciami na tle rasowym. Co więcej, wybierają rozmaite gatunki i formaty, od policyjnego kryminału, poprzez musical, aż po sitcom. A wszystkie te seriale zadają fundamentalne pytanie: Co to znaczy być dzisiaj czarnym w Ameryce?
Powtórka z „Korzeni"
Oczywiście seriale robione z udziałem czarnoskórych aktorów i z myślą o czarnej widowni wcześniej też w USA powstawały. Do historii telewizji przeszły choćby sitcomy z lat 70., m.in. „Good Times" czy „The Jeffersons". A także „Bill Cosby Show" z przełomu lat 80. i 90., choć akurat o tym aktorze wielu wolałoby dzisiaj zapomnieć z powodu oskarżeń o molestowanie seksualne, którego miał się dopuszczać na planie. Trudno jednak zaprzeczyć jego ówczesnej popularności. Polubili go nawet polscy widzowie, kiedy na początku lat 90. emitowano cykl w TVP 1. Jeszcze wcześniej, bo w latach 80., w polskiej telewizji puszczano też słynne „Korzenie" („Roots") o zniewolonym afrykańskim chłopcu Kunta Kinte. Nie obeszło się bez propagandowej otoczki komunistycznej, o złym imperializmie wyzyskującym niewolników.
Co ciekawe, w 2016 r. amerykański History Channel zrealizował remake „Korzeni", ale kto oglądał pierwszą wersję, ten może sobie nową darować. Rozczarowuje wtórnością wobec oryginału i gdyby nie jakość HD, w zasadzie trudno byłoby odróżnić obydwie serie.