O. Maciej Zięba: Ratujmy nasze dusze!

Jedna „polskość" przywiązuje większą wagę do sfery symbolicznej, do bardziej tradycyjnie pojmowanej więzi z Kościołem i do pojęcia narodu. Druga, trochę młodsza, zamożniejsza, trochę bardziej wielkomiejska, bardziej prywatyzuje swoją wiarę i w podobny sposób przeżywa patriotyzm. Te dwie „Polski", które siebie nawzajem wykluczają, wspólnie tworzą Rzeczpospolitą. Kocham obie jej piękne twarze. Wstydzę się i obawiam wszelkich przejawów jej brzydszego oblicza.

Aktualizacja: 24.03.2018 21:20 Publikacja: 23.03.2018 23:01

Nieufność przerodzila się w Polsce we wrogość (bchody 86. miesięcznicy smoleńskiej, Warszawa, czerwi

Nieufność przerodzila się w Polsce we wrogość (bchody 86. miesięcznicy smoleńskiej, Warszawa, czerwiec 2017 r. Obywatele RP kontra uczestnicy marszu PiS)

Foto: EAST NEWS, Daniel Gnap

Co postanowisz, niech się ziści

Niechaj się wola Twoja stanie

Ale zbaw mnie od nienawiści

I ocal mnie od pogardy Panie...

Należę do generacji, dla której „Modlitwa o wschodzie słońca" była modlitwą i zasadą działania zanim jeszcze została wykonana. Z takiego sposobu myślenia rodziła się – ponad podziałami – polska opozycja demokratyczna, stała za nim filozofia Solidarności oraz 27 lat nauczania Jana Pawła II. Dlatego z bólem i smutkiem patrzę dzisiaj na zgliszcza tej postawy w polskiej debacie publicznej.

Zapewne każdy, kto opowiada się wyraźnie po „prawej" lub „lewej", konserwatywnej lub postępowej, prorządowej lub proopozycyjnej stronie sporu, będzie z całkowitym przekonaniem dowodził – powołując się na niezliczone nazwiska, fakty i cytaty – że logikę pogardy uruchomił i wprowadził w życie obóz przeciwny. Jako nader pilny obserwator życia publicznego zaryzykuję jednak hipotezę – zrażając do siebie obie strony – że jeżeli przez pogardę rozumiemy, jak definiują to słowniki, „silną niechęć połączoną z poczuciem wyższości", to strona prawicowa częściej demonstrowała ową „silną niechęć", gdy strona lewicowa koncentrowała się na „poczuciu wyższości". To z tej pierwszej strony znacznie częściej padały inwektywy: „zdrada", „hańba" czy „agentura", gdy oponenci bardziej podkreślali „fobie", „prymitywizm" czy „obskurantyzm" swych adwersarzy.

Tę pierwszą bardziej brutalną i przaśną formę pogardy nazwałem „salcesonową", tę drugą – „kawiorową". Ale pogarda, mimo wprowadzenia dystynkcji, jest taka sama. Zawsze pozostanie pogardą.

Chcę to dobitnie podkreślić, by rozwinąć owo rozróżnienie między oboma gatunkami pogardy. „Pogarda salcesonowa" łatwiej nam się bowiem kojarzy z klasyczną definicją tego słowa. Jawnie używa wzgardliwego tonu, z epitetów korzysta jak łomów, pojęć używa jak cepów. To w jej ramach przywołano ostatnio słowa tak haniebne jak „szmalcownictwo" i „parch". A znakiem czasu jest fakt, iż jeszcze niedawno użycie tak plugawych słów powodowałoby ostracyzm i zwichnięcie kariery publicznej ich autorów. Dziś w erze wysoko rozwiniętego przemysłu pogardy stały się kolejnym elementem debaty.

„Pogarda kawiorowa", która jawi się jako mniej obcesowa i prostacka, w istocie niewiele się różni od swojej „salcesonowej" odmiany. Łączy bowiem silną niechęć z poczuciem głębokiej wyższości nad adwersarzami. Jeżeli więc warto się zastanowić nad istniejącymi między nimi różnicami, to dlatego, że gdy „salcesonowa" odmiana pogardy zazwyczaj jest uprawiana świadomie i jest łatwo dostrzegalna, ta druga często bywa nieświadoma i niekiedy rozmywa się w wyszukanym słownictwie. Różnią się one także tym, że ta pierwsza atakuje tylko część elit, a ta druga sporą większość społeczeństwa.

Cud miernych, biernych i przygłupich

Wyrażający pogardę kawiorową są epigonami pokolenia rewolucji'68, która od półwiecza narzuca ton kulturze całego Zachodu (acz ostatnio otrzymała parę ciosów). Dlatego są przekonani o obiektywności oraz uniwersalizmie i naukowości swych poglądów. Stąd też pomysł, ażeby użyć tych samych kryteriów do oceny siebie i swych adwersarzy leży poza obszarem ich refleksji. Dobrze wyeksplikował to przekonanie profesor wielu światowych uniwersytetów Wojciech Sadurski w tekście „Zdrajcy i durnie", opisując polskie podziały: „oni" nas uważają za zdrajców, a my „ich" uznajemy za durniów. Ale przecież wiadomo, że my nie jesteśmy zdrajcami, natomiast oni są naprawdę durniami i „lepiej należeć do kategorii »zbrodniarzy«, którzy wiedzą, że zbrodni nie popełnili, niż do kategorii »idiotów«, którzy są przekonani o swojej mądrości".

Dobre samopoczucie piewcy „pogardy kawiorowej" wzmacniają naukową konfirmacją swoich poglądów. Przykładem tej niezmąconej pogody ducha może być raport „Reforma Kulturowa 2020–2030–2040. Sukces wymaga zmian" całkowicie oderwany od polskich realiów. Głównym hamulcowym postępowych reform okazał się w owym raporcie „Kościół, silna, autorytarna instytucja, ideologicznie i programowo nieprzygotowana do funkcjonowania w demokratycznym kontekście", bo – jak dowodził autor tych słów prof. Radosław Markowski – „wychowankiem kościelnej socjalizacji jest apatyczny obywatel, o sprywatyzowanej mentalności i takiejże zaradności oraz o niskim respekcie dla kultury kontraktu, racjonalnego planowania i poszanowania dobra publicznego". W trochę mniej naukowej konwencji oznaczało to, że Kościół w Polsce masowo produkuje miernych, biernych i przygłupich kombinatorów.

By nie pozostawić takich diagnoz bez repliki zapytam jednak: kto zatem doprowadził do tego skoku cywilizacyjnego w Polsce w ciągu ostatnich 30 lat? Skąd ten „sukces" w tytule wspomnianego raportu? Jak to się stało, że w ciągu tych lat wielokrotnie wzrosła liczba studentów, którzy skutecznie przebijają się na arenie międzynarodowej, że średnia długość życia wzrosła o ponad siedem lat, że dochód narodowy wzrósł ponad dwa razy? Że bezustannie powstają tysiące przedsiębiorstw, a polskie prywatne firmy założone niedawno w garażach i na łóżkach polowych zaczynają się liczyć w Europie? Sprawiły to światłe rządy PO i SLD? Jest li to dziełem paru „oświeconych" profesorów i paru promili wielkomiejskich korpoludków (z szacunkiem dla nich)? A może jednak owe „durnie" i owi „apatyczni, nieracjonalni obywatele" mają swój udział w tych osiągnięciach? Badania religijności polskich przedsiębiorców mówią bowiem, że ponad 87 proc. z nich deklaruje się jako ludzie wierzący. Co koresponduje – w sferze obywatelskiej – z badaniami prowadzonymi przez Instytut Badań Regionalnych, Instytut Socjologii UW oraz CBOS, które jednym zdaniem rekapituluje socjolog prof. Marek Ziółkowski: „od momentu powstania III RP religijność Polaków wyraźnie sprzyja postawom obywatelskim, czynnemu udziałowi w przemianach demokratycznych zachodzących w kraju".

Trzeba rozwiązać naród

Dlatego, gdy w przestrzeni publicznej ujawniają się wątki antysemickie, nacjonalizm i ksenofobia, jestem takimi faktami naprawdę załamany i – na miarę swych możliwości – staram się im przeciwstawiać. Każda forma „salcesonowej" pogardy budzi moje obrzydzenie, oburzenie i protest.

Ale moje obrzydzenie i protest budzi również „kawiorowa pogarda", która prof. Markowskiemu pozwala na opisywanie ludzi bliskich Kościołowi jako chytrych, apatycznych przygłupów, a prof. Sadurskiemu pozwala wyborców PiS nazwać en bloc „aroganckim", „ignoranckim" i „nieoświeconym" „plebsem". Podobnie finezyjnie brzmią analizy poczynione ostatnio przez prof. Janusza A. Majcherka: „Powody poparcia dla PiS są te same co przyczyny zapóźnienia i zacofania, a leżą w sferze obyczajów, nawyków i stylu życia. Zacofani głosują na zacofanych, którzy ich umacniają w przywiązaniu do modelu życia odpowiedzialnego za zacofanie. Oraz odwrotnie: nieprzypadkowo sondaże dają wysoką przewagę kandydatom PO i Nowoczesnej w Warszawie, która kilkakrotnie przewyższa poziomem rozwoju najbiedniejsze regiony, będące bastionami PiS. I nie bez związku z tymi prawidłowościami pozostaje fakt, że mieszkańcy regionów najbardziej zacofanych są najbardziej religijni, zaś warszawiacy najmniej".

Zgodnie z tą błyskotliwą teorią dysproporcja w bogactwie między stolicą Arabii Saudyjskiej a ubogą prowincją Tabuk powinna być wyjaśniona przez powszechne zeświecczenie mieszkańców Rijadu, a w biednym Nowosybirsku cerkwie powinny pękać w szwach w porównaniu z nowobogacką Moskwą. Można też w świetle „koncepcji Majcherka" wytłumaczyć, dlaczego PiS od wielu już lat zyskiwał w sondażach, a Platforma (i od wejścia do Sejmu Nowoczesna) traciła – po prostu poziom zacofania w Polsce z upływem czasu był coraz wyższy, a pobożność coraz bardziej nieoświeconego plebsu wzrastała. W efekcie – zgodnie z „koncepcją Majcherka" – coraz bardziej zacofani głosowali na coraz bardziej zacofanych. Ale jak prof. Majcherek wytłumaczy, że polski PKB od początku transformacji, aż po ostatnie miesiące, rósł znacznie szybciej niż dochód narodowy Czech oraz Węgier? Czyżby narody nad Dunajem i Wełtawą były jeszcze bardziej zacofane od ciemnych plebejskich Polaków?

Oświeceni profesorowie, nie ruszając się zza biurek, mają odpowiedź na wszystko. Nie potrzebują refleksji nad powodem i kontekstem zmian, nie analizują przyczyn „efektu wahadła", który obserwujemy w Polsce i na świecie. Bo i po co? Przecież wiadomo, że jeśli ludzie głosują na zwolenników ich poglądów, to są „oświeceni", a gdy głosują inaczej są „zacofanym plebsem". Przy tak ogromnym zdegustowaniu własnym narodem – zgodnie ze znaną receptą Bertolda Brechta – należałoby go rozwiązać i w jego miejsce wybrać inny.

To nie przepaście

Przed laty napisałem artykuł „Cztery twarze jedna Polska", który próbował opisać nasz kraj w sposób bardziej realistyczny niż dzieląc go na (prawdziwych) durniów oraz (rzekomych) zdrajców, czy też masę „apatycznych tumanów" oraz „twórcze, światłe elity". Owszem istnieją wśród Polaków różnice, które politycy i media od lat uwypuklają i dość skutecznie wzmacniają. Nazywam taki proces – występujący dziś na całym Zachodzie – baktrianizacją społeczeństw. Normalnie bowiem statystyczny rozkład postaw w zbiorze wieloelementowym opisuje krzywa Gaussa (dlatego opisywany przez nią rozkład nazywamy „rozkładem normalnym"). Jej symbolem, jako że ma kształt garbu, może być dromader – wielbłąd jednogarbny. Obecnie postępująca baktrianizacja społeczeństw stara się stworzyć dwie niezależne od siebie rzeczywistości informacji i dezinformacji, newsów i fake newsów, prawdy i postprawdy. W efekcie powstają dzisiaj, nie tylko w Polsce, dwa odrębne światy informacji, ocen i decyzji, które dopiero każdy z osobna, wewnątrz siebie posiadają rozkład normalny.

Dlatego symbolem tego procesu można uczynić baktriana, czyli dwugarbnego wielbłąda.

Jednakże mimo to, że dystans i wrogość pomiędzy różnymi elektoratami politycznymi oraz publicznością coraz bardziej zideologizowanej „czwartej władzy" dziś narasta, to podziały nie są ani tak jednoznaczne, ani tak ostre jak przedstawiają to politycy i media. Stąd wziął się rozgłos badań Macieja Gduli w legendarnym już Miastku, w których dokonano odkrycia, że owo Miastko na Mazowszu zamieszkują nie antropoidy, lecz przedstawiciele homo sapiens. W sposób bardziej wyważony ujmuje to prof. Ziółkowski: „wydaje się, że religijne przekonania i zachowania polskiego społeczeństwa na poziomie masowym są znacznie spokojniejsze, pozbawione ostentacji i przesady niż poglądy niektórych elit politycznych czy medialnych, które częściej zajmują i propagują stanowiska krańcowe".

Różnice te bowiem mają rozkład statystyczny i dzielą je nie przepaście, lecz przejścia o ciągłym charakterze. Istnieje zatem „polskość" przywiązująca większe znaczenie do sfery symbolicznej, do bardziej tradycyjnie pojmowanej więzi z Kościołem katolickim i do pojęcia narodu. W jej myśleniu niekiedy można dostrzec mniej analizy, a więcej intuicji. Zazwyczaj zamieszkuje ona mniejsze miejscowości i jest od tej „polskości" z „drugiego garbu" trochę gorzej wykształcona, trochę starsza i trochę biedniejsza. Jej piękna twarz to okazywana często naturalna dobroć, dystans do podążania owczym pędem za zmiennymi trendami i intuicyjna, głęboka mądrość, których synteza czasem przynosi świętość. Jest w niej też zawarty ofiarny, otwarty na innych, patriotyzm, religijna prostota oraz wierność wartościom. Jej brzydka karykatura to postawa zawiści i ksenofobii polana prostackim, grubiańskim osądem oraz narodowo-religijną megalomanią.

„Polskość" należąca do „drugiego garbu baktriana" jest, średnio rzecz biorąc, trochę młodsza, zamożniejsza, trochę bardziej wielkomiejska, wykształcona i medialna, bardziej prywatyzuje swoją wiarę i w podobny sposób przeżywa patriotyzm. Potrafi być twórcza i dynamiczna, ma poczucie humoru, jest otwarta na Ewangelię, a w trudniejszych momentach sama siebie zaskakuje swoim przywiązaniem do Ojczyzny. To jest jej piękne oblicze. Jej karykaturą jest poczucie wyższości wobec inaczej myślących rodaków połączone z kompleksem niższości wobec Zachodu, używanie, w imię tolerancji, moralnego terroru, nazywanie odmiennych poglądów „ciemnogrodem" oraz „fobiami". Do jej deformacji przynależy także bezmyślne uleganie intelektualnym modom i powtarzanie, często w agresywnej formie, wykutych w salonach stereotypów.

Dla wyjaśnienia dodam, że metaforę „narodowej twarzy", wyrzeźbionej przez odmienną kulturę i historię oraz ekonomię i politykę, która rzecz jasna, ma generalizujący i statystyczny charakter, można stosować do różnych narodów. I trochę inny rodzaj piękna odkryjemy w twarzy galijskiej, rosyjskiej czy angielskiej, jak też różnić się będą od siebie brzydotą gęba brytyjska, rosyjska czy francuska. Podziwiam to, co jest piękne w twarzach różnych nacji, razi mnie, a nawet przeraża to, co bywa w nich szpetne.

Powróćmy jednak do naszego kraju. Obie opisane powyżej „Polski" cechuje wzajemna i dość zrozumiała nieufność. A od chwili, gdy politycy z obu stron i zideologizowane media zaczęły dokonywać nieuczciwego zabiegu porównywania pięknej twarzy swojej „polskości" z karykaturą tej drugiej twarzy (zawsze można znaleźć i nagłośnić ekstremalne, agresywne cytaty i fakty) nieufność przerodziła się we wrogość oraz pogardę. Gwoli prawdy trzeba dodać, że Kościół nie odrobił tej lekcji. Nawoływania o wzajemny szacunek i o odrzucenie języka pogardy były zbyt nieśmiałe, a każde słowo ludzi Kościoła, które było agresywne lub jednostronnie zaangażowane politycznie, umacniając nieufność i wrogość między Polakami, było słowem za dużo.

Nie tak dawno – z pomocą Jana Pawła II – udawało się łączyć to, co dobre w „obu polskich twarzach". Zaowocowało to najpiękniejszym ruchem społecznym w historii świata –Solidarnością. Jeżeli jednak, jak jest to dzisiaj, szpetna forma jednej twarzy konfrontuje się ze szpetną formą drugiej, to rezultatem jest pogarda i pragnienie unicestwienia przeciwnika.

A problem leży w tym, że te „obie Polski", te, które dziś siebie nawzajem wykluczają, wspólnie tworzą Rzeczpospolitą. Kocham obie jej piękne twarze. Wstydzę się i obawiam wszelkich przejawów jej brzydszego oblicza.

Dlatego nadal wierzę, że ważną rolę w procesie wzmacniania tego, co dobre i eliminowania szpetoty może odegrać Kościół w Polsce, w którego misję wpisane jest budowanie solidarności i kultury pojednania. Powinni ją też odgrywać ludzie mediów, nauki, edukacji i sztuki – to oni pomagają diagnozować sytuację społeczną, to oni ustalają standardy w debatach publicznych, popularyzują pożądane wzorce zachowań i pomagają eliminować zachowania naganne.

Pamiętam, jak u początków III Rzeczpospolitej, gdy temat AIDS przestał być tabu, Marek Kotański zaczął organizować sieć domów opieki dla nosicieli wirusa HIV. Zlokalizowane na obrzeżach metropolii lub w mniejszych miejscowościach częstokroć budziły jawną wrogość u stałych mieszkańców. Wobec takich reakcji ogólnopolskie media poczęły się zachłystywać świętym oburzeniem na polski zaścianek, a światli profesorowie zajęli się analizą płytkości i hipokryzji katolicyzmu, w którym miłość bliźniego przejawia się w pisaniu sprayem na murach „AIDS precz z naszego miasta!". Twórca Monaru jednak zamiast dolewać oliwy do ognia, zmienił strategię działania i przed uruchomieniem ośrodka inicjował lokalną debatę: odwiedzał postaci ważne dla lokalnej społeczności, a potem organizował otwarte (najczęściej burzliwe) zebranie z mieszkańcami. I protesty ustały jak nożem uciął. Niestety, światli profesorowie oraz postępowe media niewiele się zmienili od tamtego czasu, a Marka Kotańskiego zabrakło.

Druga zdrada klerków

Przed blisko stu laty Julien Benda w słynnej „Zdradzie klerków" zarzucił intelektualistom zdradę powołania, które winno kierować ich ku bezinteresownemu uprawianiu nauki i sztuki. Już po II wojnie replikował mu Albert Camus, iż klerk nie może być oderwanym od realiów pięknoduchem, bo wraz z wszystkimi ludźmi „znajduje się na galerze epoki" i „podobnie jak inni musi wiosłować". A potem diagnozował: klerk „porusza się dziś pomiędzy dwiema przepaściami, którymi są beztroska i propaganda".

W okresie popularności przeróżnych prądów w sztuce skupionych na jednostce, od surrealizmu po egzystencjalizm, i dwóch totalitaryzmów domagających się zaprzedania im ciałem i duszą, co uwiodło rzesze intelektualistów, była to słuszna diagnoza. Ale kolejne lata stabilności i dobrobytu zaowocowały na Zachodzie rewolucją egotyków. „Maj '68 – pisał Alain Finkielkraut – widział narodziny nowej oligarchii, tych, którzy istnieją tylko dla siebie, dla których ich własne życie staje się jedynym życiowym horyzontem". Obecnie, gdy również w naszej Ojczyźnie całe pokolenie wychowało się w bezpieczeństwie i wzrastającym dobrobycie, owa erupcja egotyzmu dotarła do Polski. A dzisiejszy klerk nie porusza się – jak w czasach Camusa – pomiędzy przepaściami beztroski i propagandy. On wpadł do przepaści beztroskiej propagandy. Dzielenie wspólnoty politycznej (społeczeństwa, narodu) wedle ideologii wyznawanej przez grupę, do której należy, na część oświeconą i nieoświeconą, na moralną i niemoralną, na żyjącą w prawdzie i żyjącą w fałszu, na zdradziecką oraz patriotyczną, zdaje mu się pewną grą, w którą można się bezkarnie bawić i na której można sporo zyskać, nie ponosząc odpowiedzialności.

U polityków jest to grzech powszechnie popełniany: uznanie, że cel uświęca środki, choćby miało to przynieść sukces jedynie na krótką metę. U klerków – artystów, intelektualistów, ludzi mediów – jest to zdrada ich powołania.

Piszę o tym wszystkim z trzech powodów. Primo, bo jest to zjawisko skrajnie niebezpieczne. Klerkowie, a takoż politycy, lukrują rzeczywistość oraz oszukują samych siebie stwierdzeniami o naturalności i nieuchronności konfliktów w pluralistycznym społeczeństwie. Do pewnego stopnia jest to prawda. Jan Paweł II pisze wręcz w swoich encyklikach o niekiedy pozytywnym znaczeniu konfliktów. Problemem jednak pozostaje ich ilość, zasięg oraz głębia. Przekroczenie masy krytycznej – zauważa papież – owocuje zanegowaniem ludzkiej godności u adwersarzy i „przeniesieniem na płaszczyznę wewnętrznej konfrontacji doktryny »wojny totalnej«". A wtedy pogarda zamienia się w nienawiść, która nieuchronnie wymyka się wszelkiej kontroli, spirala nienawiści zaś nie ma widzialnego kresu. W XX wieku społeczności Europy, Azji i Afryki doświadczyły tej prawdy w sposób wyjątkowo krwawy i okrutny.

Secundo, coraz liczniejsze dowody pokazują, że zjawisko narastającej wzajemnej pogardy nie jest całkowicie spontaniczne, lecz jest umiejętnie wspomagane z zewnątrz. Pierwsi alarm podnieśli eksperci USA, demonstrując dowody, że niebagatelna liczba pozornie spontanicznych sporów toczonych z wielką zajadłością przez amerykańskich polityków, klerków oraz media jest inspirowana i wspierana przez cyberspecjalistów z Moskwy. Potem przy rozmaitych konfliktach w kolejnych krajach poczęło wychodzić na jaw, „że inni szatani byli tam czynni". To przywołanie „Chorału" z okresu rabacji galicyjskiej ma uzmysłowić, że takie działania mają w Polsce długą i niedobrą tradycję. Dlatego u progu III Rzeczpospolitej Jan Paweł II przypominał i przestrzegał rodaków przed „samoniszczącą świadomością, postawą i postępowaniem społeczeństwa szlacheckiego w saskich czasach, które wiemy, jaki miały finał".

Tertio, nadzieja, że pojedynczy głos może cokolwiek zmienić w wojnie dwóch odmian pogardy toczonej dziś w Polsce, że choć trochę spowolni logikę eskalacji konfliktu, grzeszyłaby tyleż pychą, co i naiwnością. I wyłączną racją napisania tego tekstu jest przekonanie, że każda forma pogardy jest z gruntu niechrześcijańska i niehumanitarna, że pogarda ma wyłącznie siłę destrukcji, że zawsze niszczy i pogardzanego, i tego, który pogardza. Jest to więc forma mojego SOS, które od „save our souls", czyli „ratujcie nasze dusze", pochodzi.

Ojciec Maciej Zięba jest fizykiem, teologiem i filozofem. W PRL działał w opozycji demokratycznej. W latach 1998–2006 był prowincjałem Polskiej Prowincji Dominikanów. Założyciel i prezes Instytutu Tertio Millennio

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Co postanowisz, niech się ziści

Niechaj się wola Twoja stanie

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Co łączy składkę zdrowotną z wyborami w USA
Plus Minus
Politolog o wyborach prezydenckich: Kandydat PO będzie musiał wtargnąć na pole PiS
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta