Ale wtedy też do reformy nie doszło. Jan Kazimierz, syn Zygmunta III, zapomniał o przekonywaniu, próbował zmianę narzucić.
Stąd kolejny rokosz, hetmana Lubomirskiego.
To niecierpliwość Jana Kazimierza i jego żony, planujących zabójstwo głównego oponenta, człowieka bardzo zasłużonego, zniweczyła zamysł reform. Ale nawet po „potopie" myślano: była katastrofa, a jednak z niej cudownie wyszliśmy. Może więc nic nie zmieniajmy. Czas na reformę przyszedł dopiero w ostatnich latach Rzeczypospolitej.
Krytykuje pan Batorego, że używał Polski w grze o Węgry. Wiele przedsięwzięć Zygmunta Wazy wynikało z zamiaru odzyskania tronu szwedzkiego – łącznie z wyprawą na Moskwę. Historycy go nie lubili. Pan mu wybacza.
Zamoyski wytworzył wrażenie, że król chce kupczyć polską koroną, oddać ją Habsburgom, aby utrwalić władzę w Szwecji. Zarazem sam go z Polski wypychał. Zdrady jednak nie da się temu królowi dowieść. A czy sama unia personalna ze Szwecją była czymś fatalnym? Miało z niej wyniknąć wspólne panowanie nad Bałtykiem. Ale luterańska Szwecja pilnowała, co naturalne, swojego interesu – stąd spór o Estonię, w którym nasza szlachta początkowo nie chciała wcale pomóc królowi. Również wyprawa Zygmunta na Moskwę nie była bezsensownym aktem „jezuickiej" polityki. Król obiecywał w paktach konwentach odzyskanie Smoleńszczyzny i słowa dotrzymał. Dalszych podbojów nie chciała sama szlachta.
Owszem, osobną kwestią jest realność wspólnoty politycznej Polski z Moskwą albo ze Szwecją. To pytanie o granice podziałów tożsamościowych, religijnych. Unia polsko-szwedzka nie okazała się realna, podobnie jak szlachetny plan hetmana Żółkiewskiego, aby po bitwie pod Kłuszynem osadzić na tronie moskiewskim królewicza Władysława. Wrogość moskiewskiego prawosławia wobec katolicyzmu i „Lachów" była zbyt głęboka.
Polscy historycy zarzucali Zygmuntowi III, że z powodu swojego katolicyzmu nie pozwolić synowi przejść na prawosławie. Miał w ten sposób zaprzepaścić głębszy związek polsko-rosyjski.
Profesor Wojciech Polak zwrócił uwagę na to, że wysłanie 15-letniego królewicza mogło się zakończyć tragicznie. Poprzedni carowie zostali zamordowani lub uwięzieni przez swoich poddanych, a Władysław miał nie tylko zmienić wyznanie, ale również zrezygnować z polskiego otoczenia. Król powiedział, że jego syn ma prawo do swobodnej decyzji o wyznaniu i powinien ja podjąć jako człowiek pełnoletni. Trudno taką decyzję podważać. Zygmunt III nie miał gwarancji ani jako ojciec, ani jako władca Polski, że moskiewska przygoda królewicza skończy się dobrze. Wystarczyła zmiana nastrojów bojarskiej kliki i królewicz ginie. Co ważniejsze, hetman Żółkiewski chcąc pozyskać Rosjan, rezygnował z odzyskania Smoleńszczyzny – to był błąd, sprzeczny z racją stanu polsko-litewskiego państwa. Nasi historycy z powodu zrozumiałego resentymentu po rozbiorach, snuli wizje Polski niemal do Pacyfiku po mniemanej unii z Moskwą. Niestety, to zupełne mrzonki.
Odnosi się pan z sympatią do kontrreformacji, w tym do faktu, że Zygmunt III pracował na rzecz odzyskania przewagi przez katolików. Znów podejście rzadkie wśród historyków.
Jezuici zdobywali szlachtę dla katolicyzmu przede wszystkim swoim sprawnym szkolnictwem, które notabene przyjmowało także protestantów czy prawosławnych, i gwarantowało naukę na najwyższym poziomie – za darmo. Trudno nie podziwiać pracowitości pokolenia Piotra Skargi czy Jakuba Wujka. Król z kolei miał faktycznie jedno narzędzie swojej władzy: nominacje. Ale Zygmunt III nie mianował samych katolików na urzędy, to mit. Chciał raczej równoważyć zbyt potężne fakcje magnackie. Był osobiście gorliwym katolikiem, ale nie dyktatorem sumień, bo nie pozwalały na to polskie realia, które szanował. To jego stryj wytępił katolików w Szwecji.
Ale w XIX wieku historycy szwedzcy, a za nimi niemieccy, ukształtowali obraz Zygmunta jako katolickiego fanatyka, wpływając tym obrazem także na ówczesnych historyków polskich.
A antyprotestanckie tumulty? Polski Sejm nie zdobył się na twarde prawo przeciw nim.
Na 44 lata panowania Zygmunta III Wazy była ich faktycznie znikoma ilość. Statystycznie – jedno rocznie. Niewiele jak na milion kilometrów kwadratowych i tyle, co nic na tle innych krajów. A przede wszystkim nie były to tylko akty agresji katolików przeciw protestantom. W Toruniu, w Gdańsku czy w Rydze to protestanci atakują klasztory czy zabijają księży. Zapewne tumultów wywoływanych przez stronę katolicką było więcej – w proporcji ok. 3:2. Napastnikami byli najczęściej studenci, młodzież skłonna do zachowań gwałtownych, i miejski plebs; po stronie protestanckiej także uczniowie protestanckich gimnazjów, które nadal w tej epoce kwitły, choć było ich mniej. Stereotyp, który przyjęliśmy od czasów piszącego pod dyktando Katarzyny II i Fryderyka II oświecenia jest inny. Symbolem zacofania jest w nim fanatyczna szlachta z czubami na głowach, gotowa bigosować innowierców. On ma może coś wspólnego z połową wieku XVIII, ale nie z czasami Zygmunta III.
Czy Polska protestancka nie byłaby skuteczniejsza w budowie wspólnoty politycznej?
W Prusach protestancka szlachta buntowała się przeciw władzy, odwołując się do Rzeczypospolitej. Świat luterański na pewno mniej sprzyjał wolnościom obywatelskim niż katolicyzm. Luter był zwolennikiem oddania całej władzy książętom.
Ale w Polsce szlachta była częściej kalwińska.
Kalwin był potwornym despotą religijnym, najwięcej „czarownic" spalono w Genewie i okolicach. Ale zgoda, w Polsce kalwinizm miał sprzyjać republikanizmowi. Kalwin odwoływał się do rzymskiej tradycji. A skoro atakował władzę papieża, był odbierany jako „wolnościowy". Tyle że w Polsce szlachta spełniła w XVI wieku większość postulatów ekonomicznych wymierzonych w przywileje Kościoła katolickiego. Zarazem polska pokojowa kontrreformacja również odwoływała się do symboli rzymskich i republikańskich. Tego uczyła jezuicka szkoła. Nieprzypadkowo w XVI–XVII wieku to tradycja Rzeczypospolitej stała się podstawą ideologii monarchomachów, czyli zabójców królów, „rewolucjonistów".
Warto wspomnieć też epizod Henryka Walezego. Spędził w Polsce ledwie kilka miesięcy. Ale jak dowodzi najlepszy znawca historii Francji tego czasu, James Collins z Georgetown, to z Rzeczypospolitej Henryk wywiózł do swojej ojczyzny wolnościowe wzorce. Jako jedyny król przed rewolucją francuską zwołał dwukrotnie Stany Generalne. To miała być recepta także na podziały religijne we Francji. Skończył skądinąd panowanie przedwcześnie, zamordowany przez katolickiego mnicha.
Jaka byłaby Polska protestancka?
Zapewne byłaby całkiem innym krajem. Pewnie prowadziłaby wojnę przeciw Habsburgom. Od konfliktu z Moskwą i tak byśmy się zapewne nie uchronili. A czy rozwijałaby się lepiej kulturalnie? Reformacja ma wielkie zasługi w rozwoju języka polskiego, który za jej przyczyną stał się szybciej językiem życia publicznego. Wielu polskich poetów to ewangelicy reformowani. Ale w wieku XVII to protestanci byli gotowi grać z wrogami zewnętrznymi Polski na szkodę Rzeczypospolitej. Już Krzysztof Radziwiłł czy Marcin Broniewski są tego smutnymi przykładami.
A może ta gra z wrogami to był ich protest przeciw polityce prohabsburskiej?
Zygmunt III Waza nie szedł w habsburskim rydwanie. Habsburgowie byli skądinąd najmniej dokuczliwym sąsiadem. Zygmuntowi udało się rozbić ich antypolski sojusz z Moskwą. A potem to Wiedeń potrafił pomagać Polsce, choćby w czasie „potopu" szwedzkiego.
Przeciwstawia się pan mocno modnemu sloganowi „polskiego kolonializmu na wschodzie". Ostatnio spopularyzowała go noblistka Olga Tokarczuk.
Ale to jest też slogan nacjonalistycznej historiografii ukraińskiej, z Mychajłą Hruszewskim na czele. Dziś nie wszyscy ukraińscy badacze idą za nim i sami dowodzą, że wschodnie pustki kolonizowała szlachta ruska, wyzyskując pracę ruskich chłopów. Profesor Zbigniew Anusik zestawił największych właścicieli ziemskich na wschodzie na początku XVII wieku. Dopiero na siódmym miejscu widzimy na tej liście „etnicznego Polaka" – Lubomirskiego, wżenionego w prawosławny ród ruskich książąt Zbaraskich. Wcześniej są sami panowie ruscy. Prawda, niektórzy zmieniali wyznanie z prawosławnego na katolickie, jak Jeremi Wiśniowiecki. Ale czy czuli się Polakami? Wątpię. A że taką ahistoryczną wizję przejmują niektórzy Polacy dzisiejsi? To już wynika z importowanych kompleksów.
Mniej uwagi poświęcił pan w tym tomie relacjom społeczno-gospodarczej, kondycji chłopów. Dopiero na końcu pojawia się podsumowanie stanowych relacji, odwołując się do wsi związanej z pana rodziną: do Świlczy.
Szerzej opisałem stworzenie systemu gospodarki folwarcznej w tomie czwartym. Tam też zestawiałem sytuację polskich chłopów z kondycją ludności wiejskiej w innych krajach. Teraz piszę o tym mniej, bo niewiele się zmieniło w ciągu tych 60 lat. Zmiana zasadnicza nastąpi w następnym okresie, zwłaszcza po roku 1648. Cała gospodarka się załamuje, życie chłopów również. Modna dziś „ludowa historia Polski" stara się opisać ich życie jako jednostajne pasmo klęsk i nieszczęść.
I objaśnia je wyłącznie przyczynami wewnętrznymi: „bo to polska szlachta zła była". Najpoważniejsi badacze historii społeczno-gospodarczej uważają tymczasem za decydujący czynnik zmian na gorsze falę wojen pustoszących polskie ziemie w połowie XVII w.
Autorzy „ludowej historii" nie są poważnymi badaczami? Powołują się na źródła.
To są ideologiczne czytanki pisane pod tezę. Wskazanie czynnika zewnętrznego jako decydującego dla zwiększania eksploatacji ludności wiejskiej wcale nie jest wybielaniem Polski. Może nawet zwiększa ciężar oskarżenia. Rzeczpospolita nie była w stanie skutecznie uchronić swoich obywateli, poddanych, przed najazdem. To spowodowało w latach 1648–1660 większe straty niż te z drugiej wojny światowej. Nie polska mentalność czy szlachecka kultura była tu decydująca, otoczenie geopolityczne też ma swoje znaczenie.
Adam Leszczyński w „Ludowej historii Polski" nazywa pana „apologetą" w stosunku do polskiej historii i uznaje za swego czołowego antagonistę. Nie widzi pan pożytków z tego typu publikacji? Pokazują polskie dzieje z innej perspektywy. Upominają się o zapomnianych bohaterów.
Dobrze, kiedy historia jest przedmiotem sporów. Ale książki tego nurtu, łącznie z najlepszą, Leszczyńskiego, świadomie pomijają wielką część historycznej rzeczywistości, by wykazać swą oskarżycielską tezę. To powinna być historia ludu, w całej jej skomplikowaniu, a nie tylko historia ucisku. Aspektem życia chłopów, całkowicie tam pomijanym, jest np. ich życie duchowe, w tym religijne. To świetnie przebadał historyk z PAN Tomasz Wiślicz. Tego nie da się sprowadzić do dziejów wyzysku wsi przez plebana.
A studia nad aktywnością ekonomiczną chłopów na rynku lokalnym? Tego dotyczy fundamentalna praca Mateusza Wyżgi (całkowicie zlekceważona przez „ludowych historyków"). Schemat chłopa przywiązanego do ziemi to zbyt wielkie uproszczenie. Doceniam „historię ludową" za to, że zwraca uwagę na istotny temat. Ale jej jednostronność budzi moje wątpliwości. Mam nadzieję, że w styczniu spotkam się na kawie z prof. Leszczyńskim, by o tym także porozmawiać.
Czy to tylko kwestia jednostronnego doboru źródeł czy także sporu o ocenę polskiej historii, samej więc polskości?
To znamienne, ale prof. Leszczyński napisał wcześniej książkę o tym, dlaczego Polacy nienawidzą Polski. Kolejna książka przyniosła poniekąd odpowiedź na to pytanie. Dlaczego mamy się wstydzić tej historii? Bo to historia wyzysku. Nic więcej tam nie ma.
Brylski kontra Gliński. Złowróżbny konflikt
Mam nadzieję nie dożyć momentu, kiedy sama opowieść o polskiej tradycji, polskich bohaterach, o Polsce po prostu, będzie wyklinana w środowiskach twórców jako anachroniczna i obskurancka. No i kojarzona z przeklętym PiS, z którym wojowanie jest pierwszą powinnością. Na razie tak nie jest.
Zawsze były dwa nurty spojrzenia na polskość. Jacek Kaczmarski, wielki polski patriota, na płycie „Sarmatia" drwi sobie z pychy i sobiepaństwa szlachty. To było obecne w polskiej literaturze co najmniej od Piotra Skargi.
Odpowiem jak jezuita: pytaniem. A czy w moich książkach nie ma krytycyzmu? Tylko warto go łączyć z przekonaniem, że coś nas wiąże z tym dziedzictwem. Dla mnie to jest przede wszystkim kultura, która dała mi choćby mój język. Nie porzucałbym tego w imię odpłaty za niesprawiedliwości. To szkodliwe dla wspólnoty: obecnej i wielopokoleniowej. To nie była tylko „wspólnota" chłopskich pleców z batem. Dlatego właśnie odwołałem się do rodzinnej wsi Nowaków. Moi przodkowie stawali się na progu XX w. z własnego wyboru świadomymi Polakami. Wybrali polskość jako coś wspaniałego. Setki tysięcy takich chłopów broniło Polski w 1920 r., a nie poszło wtedy z bolszewikami na Polskę. Potem bronili ponownie w 1939 r., w AK, BCh i NSZ, a wreszcie w Solidarności – bo robotnicy też przeważnie przyszli do fabryk ze wsi. Jeśli słyszę, że powinniśmy nienawidzić polskości, reaguję krytycznie. To sprzeczne z wyborem mojej rodziny i większości XX-wiecznych Polaków. No i jest to spojrzenie ahistoryczne. Równie bezsensowe jak apologia, którą wyśmiewał Kaczmarski w „Sarmatii".
Andrzej Nowak
Profesor historii związany z Uniwersytetem Jagiellońskim, autor kilkudziesięciu opracowań i książek, w tym „Dziejów Polski", których piąty tom ukazał się w 2021 r. w wydawnictwie Biały Kruk