Andrzej Nowak: Rzeczpospolita była monarchią konstytucyjną

Nasi historycy z powodu zrozumiałego resentymentu po rozbiorach snuli wizje Polski niemal do Pacyfiku po mniemanej unii z Moskwą. Niestety, to zupełne mrzonki – mówi Piotrowi Zarembie historyk i autor „Dziejów Polski" Andrzej Nowak.

Publikacja: 31.12.2021 06:00

Andrzej Nowak: Rzeczpospolita była monarchią konstytucyjną

Foto: EAST NEWS, Damian Klamka

Plus Minus: Wyszedł piąty tom pańskich „Dziejów Polski", obejmujący lata 1572–1632. Ile ich jeszcze będzie?

Przewiduję jeszcze siedem. Dwa obejmą pozostałe lata I Rzeczypospolitej. Zamknięciem pierwszego z nich byłby Sejm niemy w 1717 r.,

w pewnym sensie koniec niepodległości. Następny kończyłby się trzecim rozbiorem. Dwa kolejne to czas zaborów – do roku 1918. A potem trzy tomy na II Rzeczpospolitą, drugą wojnę światową i PRL. A czy uda się jeszcze zmieścić coś z III Rzeczypospolitej? Chciałbym.

Co łączy okres przedstawiony w piątym tomie – czas pierwszych trzech królów elekcyjnych: Henryka Walezego, Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy?

Na ogół jest wspominany jako seria triumfów militarnych, może bardziej efektownych niż te ze spokojniejszych czasów ostatnich Jagiellonów: dużo wojen, na ogół zwycięskich, z tak błyskotliwymi sukcesami jak Kircholm, Kłuszyn czy Chocim. Są i klęski, choćby w bitwie nazywanej umownie pod Cecorą. Sygnalizuję tę tematykę podtytułem „Imperium Rzeczypospolitej". To czas największego zasięgu tej politycznej wspólnoty. Ale czy Rzeczpospolita była imperium? To właśnie jest ciekawe pytanie, na które próbuję odpowiedzieć w książce.

A w polityce wewnętrznej?

To czas, kiedy rodzi się praktyka i mentalność magnacka, niszcząca obywatelską wspólnotę. Pierwszym reprezentantem tej mentalności w Koronie okazał się kanclerz Jan Zamoyski. Ten człowiek, niewątpliwie wielkich talentów i zasług, stworzył system, w którym wszystko podporządkowane zostało interesowi partyjnemu. Głową partii był magnat, który chciał za jej pomocą rządzić Rzeczpospolitą. Na pozór schlebiał wolności szlacheckiej, ale manipulował nią,

by stanąć ponad królem i ponad Rzeczpospolitą. On wprowadził do naszej historii ten straszny sposób myślenia, który wyrażają słowa poufnego listu, jaki skierował do Zamoyskiego jego najbliższy współpracownik i teść, Stanisław Tarnowski: „Dopóki w Rzeczypospolitej nie będzie gorzej, nie będzie [nam, czyli naszej partii] lepiej". Oczywiście Zamoyski nie był jedyny. Przed nim na Litwie byli wyniesieni do takiej pozycji przez Zygmunta Augusta Radziwiłłowie, skądinąd nie wszyscy.

Czytaj więcej

Krzysztof Godlewski: Przywróciliśmy ducha wspólnoty

Szczególnie obwinia pan linię kalwińską.

Linia potomków Mikołaja „Rudego", która konsekwentnie trzymała się kalwinizmu, panowie na Birżach, Dubinkach, Kiejdanach, rzeczywiście mieści w sobie kilka postaci, które mogą uchodzić za wzory – nie zawsze pozytywne – radykalnej opozycji. Nie mam jeszcze na myśli jej najbardziej znanych przedstawicieli, jak kojarzeni z „Potopu" Janusz

i Bogusław, ale pokolenie ich ojców: odpowiednio Krzysztofa i Janusza (starszego). Wyznanie było dla nich jednym z narzędzi politycznej walki z królem. Ewangelicy reformowani, który tworzyli w 1572 r. najpotężniejszą obok katolików grupę senatorów, zaczęli w kolejnych dekadach się wykruszać pod naporem sukcesów pokojowej kontrreformacji. Birżańscy Radziwiłłowie byli traktowani jako patroni kalwinów wśród szlachty. W połączeniu z rodowymi ambicjami i niezaspokojoną przez króla Zygmunta III chęcią utrzymania wszystkich najważniejszych urzędów na Litwie, reakcją na poczucie kurczącego się zasięgu ich wyznania stała się „totalna opozycja". Duch magnackiej frondy doprowadzi do szukania zewnętrznego wsparcia, poza Rzeczpospolitą, przeciw własnemu królowi, przeciw senackiej większości – u elektora brandenburskiego, u króla szwedzkiego czy nawet u cara moskiewskiego.

Zamoyski był wysławiany pod niebiosa, choćby przez Pawła Jasienicę. Pan go strąca z pomnika. Ale jest pan też bardziej niż dawni historycy sceptyczny wobec Stefana Batorego, podkreślając, że jego osobowość, metoda rządzenia, umocniły przewagę magnaterii.

Zaletą pisania historii na nowo jest to, że można korzystać z najnowszych badań. Jasienica pisał swój wspaniały esej ponad 50 lat temu. Po nim pojawiły się choćby ustalenia austriackiego historyka Waltera Leitscha, prace profesorów Dzięgielewskiego, Opalińskiego, Urszuli Augustyniak. To one skłoniły mnie do rewizji oceny Zamoyskiego. To nie był szlachetny Rzymianin, który zawsze miał rację, a współobywatele do niego nie dorośli, jak przekonywał jeszcze Bobrzyński czy Szujski. Współczesny pogląd historyków jest inny niż ten sprzed 50 czy 150 lat.

A co pan do tego wnosi od siebie?

Przewodnim motywem mojego cyklu jest wolność. Rzeczpospolita miała konstytucję – tworzyły ją fundamentalne prawa nihil novi z 1505 r. i Artykuły henrykowskie. Była monarchią konstytucyjną. Królowie, którzy tego nie rozumieli i próbowali rządzić jak władcy absolutni, nie mogli osiągnąć trwałych sukcesów. Pochodzący z Siedmiogrodu Batory nie był źle przygotowany do rządów konstytucyjnych, ale nie umiał się porozumiewać z polskimi poddanymi. Nie nauczył się nawet polskiego, rozmawiał z mającymi już swój język Polakami po łacinie. I próbował rządzić rozkazami, nie perswazją.

Miał plany imperialne, ale Rzeczpospolita była w nich tylko przedmiotem, narzędziem jego gry o wolne Węgry. Pewnie była i tak skazana na rywalizację z Moskwą, ale czy na konfrontację z Turcją? Czy z Habsburgami? Nie znając polskiego, król zdał się w polityce wewnętrznej na Zamoyskiego. Wykreował pierwszego magnata. Zamoyski zaczynał od kilkunastu wiosek, kończył jako potentat ziemski – właściciel 7 tys. kilometrów kwadratowych – i faktyczny wicekról. Próbował nagiąć Rzeczpospolitą do woli jednego człowieka. Batory zorientował się wreszcie, że trzeba Zamoyskiego w osobistych ambicjach ograniczyć. Ale było za późno, zaraz potem król umarł. Oddaję mu jego wielkie skądinąd zasługi: bojowe wypróbowanie husarii czy stworzenie drugiego uniwersytetu w Rzeczypospolitej, czyli Akademii Wileńskiej.

Sam pan jednak mówi, że magnaci to nie tylko Zamoyski. To Radziwiłłowie, ale także Sapiehowie, Zbarascy, Ostrogscy. Może ustrój wolności szlacheckiej był skazany na to, żeby stać się fasadą dla oligarchii?

Nie wierzę w automatyzm upadku Polski. Polemizuję ze szkołą krakowską, choć rozumiem, że stańczycy pisali z perspektywy zaborów, klęski 1863 r. Moje pokolenie nie jest pokoleniem klęski. Oczywiście trzeba pytać o zaczątki kryzysu, i w tym tomie opisuję jego pierwsze oznaki. Był on zresztą dostrzegany i wtedy przez najbystrzejszych obserwatorów. Z jednej strony widziano narastające zagrożenia zewnętrzne (Moskwa, Szwecja, Turcja), a z drugiej słabnięcie postaw obywatelskich, tak silnych w wieku XVI w Koronie.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Bez listy Macierewicza mogło nie być lustracji

Dlaczego osłabł wyrażający je ruch egzekucyjny?

Częściowo z powodów naturalnych, wraz z odchodzeniem starszego pokolenia jego liderów, takich jak Mikołaj Sienicki. Zamoyski wykorzystał ten ruch jako trampolinę dla własnej kariery. Postawy magnackie, zakorzenione głęboko wcześniej w Wielkim Księstwie Litewskim, w tamtejszych rodach książęcych, osłabione w starciu z ruchem egzekucyjnym, który pociągnął za sobą także część szlachty ruskiej i litewskiej, wzmocniły się ponownie, kiedy zabrakło Jagiellonów jako „przyrodzonych panów" Litwy. Radziwiłł czy Ostrogski mógł wybieralnego króla lekceważyć, a w każdym razie go nie słuchać. Ten typ myślenia przyszedł do Korony ze wschodu.

Zły Wschód, dobry Zachód?

Po prostu „naturalną bazą" magnaterii były ziemie Wielkiego Księstwa. Poza Zamoyskim magnateria koronna powstaje poprzez „wżenianie się" w rody ze wschodu. Tak było z Lubomirskimi czy Potockimi. Oczywiście wiele z litewsko-ruskich „królewiąt" służyło wiernie Rzeczypospolitej. Np. Lew Sapieha, założyciel potęgi rodu, był znakomitym litewskim mężem stanu. Ale już jego prawnuki pomyślą, że są po prostu właścicielami całej Litwy. Pokusa myślenia o sobie jako o równym królowi, ponad obywatelskim „plebsem" – była przemożna.

Ale nasuwa się pytanie o sensowność samego ustroju. Wolna elekcja fundowała możliwość wojny domowej i przy okazji elekcji Zygmunta III do niej doszło. Wspomina pan o skromnych pomysłach reformatorskich króla Zygmunta – ufundowaniu stałego wojska czy racjonalizacji obrad Sejmu. I konkluduje pan bezradnie: tego nie można było narzucić siłą. A może warto było narzucić?

Wiedziano już wtedy, że coś w mechanizmie zgrzyta, na wielu sejmach pojawiły się pomysły zreformowania wolnej elekcji, ale zawsze ktoś je blokował. Zamoyski raz je zgłasza, raz powstrzymuje. Ale większość obywateli tego nie odczuwała. Owszem, dostrzegano zamieszanie przy powszechnych wyborach, ale uznawano je za cenę wolności. Ten ustrój wydawał się sprawny. Rok 1618 to czas i największego rozrostu terytorialnego Rzeczypospolitej (blisko milion kilometrów kwadratowych), i największego eksportu zboża. Ci, co mieli prawo głosu, mogli być zadowoleni. Jak najmniejszymi środkami, podatkami często przyznawanymi przez sejmy za późno, ale jednak niebezpieczeństwa zewnętrzne jakoś odpierano.

W tym czasie Szwecja wystawia wielkie wojska, a nie ma tam przecież rządów despotycznych, jest monarchią stanową.

Kluczem do zrozumienia nastawienia większości szlachty jest ogrom Rzeczypospolitej. Wojna dociera tylko na peryferie. Tatarzy łupią południowo-wschodnie rubieże, ale regiony północne i zachodnie niebezpieczeństwa nie widzą. Wszędzie w Europie panowały wojny, a taka Wielkopolska czy zachodnia Małopolska zachowywały poczucie bezpieczeństwa. Stąd odruch unikania podatków. To się zmieni podczas pierwszych najazdów szwedzkich na północy, ale wtedy z kolei szlachta małopolska będzie oporna, gdy trzeba było bronić Gdańska czy Torunia. Szwecja, prawda, nie miała systemu despotycznego, ale stawiała sobie za cel podboje. Polska szlachta była pacyfistyczna. No i w Szwecji nie było jednak ani Artykułów henrykowskich, ani żadnej wolności religijnej.

Niechęć szlachty do ponoszenia odpowiedzialności za całe terytorium to argument za silniejszym królem, który panuje nad partykularyzmami. Pan sympatyzuje z Zygmuntem III Wazą, a jednocześnie nie dziwi się pan temu, że on wiele rozgrywek o przeforsowanie swojej woli przegrywał.

Zwieńczeniem tego sporu jest „rokosz Zebrzydowskiego" z 1606 r. Kontynuatorzy Zamoyskiego uderzyli w króla, oskarżając go o absolutystyczne tendencje. Jedni historycy mówią, że wprawdzie król wygrał, ale źle, że nie wzmocnił swojej władzy. Inni żałują, że nie wygrała strona republikańska, nie wzmocniono Sejmu. I są tacy, w tej liczbie profesor Dzięgielewski czy ja, którzy widzą kompromis jako istotę tamtego ustroju.

A nie był to zgniły kompromis zważywszy na skutki?

Kompromis często nie zadowala. Ale może to lepiej, że trzeba się dogadywać, przekonywać? To było coraz trudniejsze, choćby z powodu destrukcyjnego oddziaływania fakcji magnackich czy podziałów religijnych. Zygmunt III jednak rozumiał, że pozostaje mu cierpliwe ucieranie stanowisk. Nauczył się tego przez 44 lata rządów. Do podjęcia gruntownej reformy potrzebne było przekonanie o całkowitej klęsce ustroju. Poczucie zagrożenia pojawiło się dopiero po „potopie".

Ale wtedy też do reformy nie doszło. Jan Kazimierz, syn Zygmunta III, zapomniał o przekonywaniu, próbował zmianę narzucić.

Stąd kolejny rokosz, hetmana Lubomirskiego.

To niecierpliwość Jana Kazimierza i jego żony, planujących zabójstwo głównego oponenta, człowieka bardzo zasłużonego, zniweczyła zamysł reform. Ale nawet po „potopie" myślano: była katastrofa, a jednak z niej cudownie wyszliśmy. Może więc nic nie zmieniajmy. Czas na reformę przyszedł dopiero w ostatnich latach Rzeczypospolitej.

Krytykuje pan Batorego, że używał Polski w grze o Węgry. Wiele przedsięwzięć Zygmunta Wazy wynikało z zamiaru odzyskania tronu szwedzkiego – łącznie z wyprawą na Moskwę. Historycy go nie lubili. Pan mu wybacza.

Zamoyski wytworzył wrażenie, że król chce kupczyć polską koroną, oddać ją Habsburgom, aby utrwalić władzę w Szwecji. Zarazem sam go z Polski wypychał. Zdrady jednak nie da się temu królowi dowieść. A czy sama unia personalna ze Szwecją była czymś fatalnym? Miało z niej wyniknąć wspólne panowanie nad Bałtykiem. Ale luterańska Szwecja pilnowała, co naturalne, swojego interesu – stąd spór o Estonię, w którym nasza szlachta początkowo nie chciała wcale pomóc królowi. Również wyprawa Zygmunta na Moskwę nie była bezsensownym aktem „jezuickiej" polityki. Król obiecywał w paktach konwentach odzyskanie Smoleńszczyzny i słowa dotrzymał. Dalszych podbojów nie chciała sama szlachta.

Owszem, osobną kwestią jest realność wspólnoty politycznej Polski z Moskwą albo ze Szwecją. To pytanie o granice podziałów tożsamościowych, religijnych. Unia polsko-szwedzka nie okazała się realna, podobnie jak szlachetny plan hetmana Żółkiewskiego, aby po bitwie pod Kłuszynem osadzić na tronie moskiewskim królewicza Władysława. Wrogość moskiewskiego prawosławia wobec katolicyzmu i „Lachów" była zbyt głęboka.

Polscy historycy zarzucali Zygmuntowi III, że z powodu swojego katolicyzmu nie pozwolić synowi przejść na prawosławie. Miał w ten sposób zaprzepaścić głębszy związek polsko-rosyjski.

Profesor Wojciech Polak zwrócił uwagę na to, że wysłanie 15-letniego królewicza mogło się zakończyć tragicznie. Poprzedni carowie zostali zamordowani lub uwięzieni przez swoich poddanych, a Władysław miał nie tylko zmienić wyznanie, ale również zrezygnować z polskiego otoczenia. Król powiedział, że jego syn ma prawo do swobodnej decyzji o wyznaniu i powinien ja podjąć jako człowiek pełnoletni. Trudno taką decyzję podważać. Zygmunt III nie miał gwarancji ani jako ojciec, ani jako władca Polski, że moskiewska przygoda królewicza skończy się dobrze. Wystarczyła zmiana nastrojów bojarskiej kliki i królewicz ginie. Co ważniejsze, hetman Żółkiewski chcąc pozyskać Rosjan, rezygnował z odzyskania Smoleńszczyzny – to był błąd, sprzeczny z racją stanu polsko-litewskiego państwa. Nasi historycy z powodu zrozumiałego resentymentu po rozbiorach, snuli wizje Polski niemal do Pacyfiku po mniemanej unii z Moskwą. Niestety, to zupełne mrzonki.

Odnosi się pan z sympatią do kontrreformacji, w tym do faktu, że Zygmunt III pracował na rzecz odzyskania przewagi przez katolików. Znów podejście rzadkie wśród historyków.

Jezuici zdobywali szlachtę dla katolicyzmu przede wszystkim swoim sprawnym szkolnictwem, które notabene przyjmowało także protestantów czy prawosławnych, i gwarantowało naukę na najwyższym poziomie – za darmo. Trudno nie podziwiać pracowitości pokolenia Piotra Skargi czy Jakuba Wujka. Król z kolei miał faktycznie jedno narzędzie swojej władzy: nominacje. Ale Zygmunt III nie mianował samych katolików na urzędy, to mit. Chciał raczej równoważyć zbyt potężne fakcje magnackie. Był osobiście gorliwym katolikiem, ale nie dyktatorem sumień, bo nie pozwalały na to polskie realia, które szanował. To jego stryj wytępił katolików w Szwecji.

Ale w XIX wieku historycy szwedzcy, a za nimi niemieccy, ukształtowali obraz Zygmunta jako katolickiego fanatyka, wpływając tym obrazem także na ówczesnych historyków polskich.

A antyprotestanckie tumulty? Polski Sejm nie zdobył się na twarde prawo przeciw nim.

Na 44 lata panowania Zygmunta III Wazy była ich faktycznie znikoma ilość. Statystycznie – jedno rocznie. Niewiele jak na milion kilometrów kwadratowych i tyle, co nic na tle innych krajów. A przede wszystkim nie były to tylko akty agresji katolików przeciw protestantom. W Toruniu, w Gdańsku czy w Rydze to protestanci atakują klasztory czy zabijają księży. Zapewne tumultów wywoływanych przez stronę katolicką było więcej – w proporcji ok. 3:2. Napastnikami byli najczęściej studenci, młodzież skłonna do zachowań gwałtownych, i miejski plebs; po stronie protestanckiej także uczniowie protestanckich gimnazjów, które nadal w tej epoce kwitły, choć było ich mniej. Stereotyp, który przyjęliśmy od czasów piszącego pod dyktando Katarzyny II i Fryderyka II oświecenia jest inny. Symbolem zacofania jest w nim fanatyczna szlachta z czubami na głowach, gotowa bigosować innowierców. On ma może coś wspólnego z połową wieku XVIII, ale nie z czasami Zygmunta III.

Czytaj więcej

Słobodzianek: Teatr ma wzruszać, śmieszyć i prowokować do myślenia

Czy Polska protestancka nie byłaby skuteczniejsza w budowie wspólnoty politycznej?

W Prusach protestancka szlachta buntowała się przeciw władzy, odwołując się do Rzeczypospolitej. Świat luterański na pewno mniej sprzyjał wolnościom obywatelskim niż katolicyzm. Luter był zwolennikiem oddania całej władzy książętom.

Ale w Polsce szlachta była częściej kalwińska.

Kalwin był potwornym despotą religijnym, najwięcej „czarownic" spalono w Genewie i okolicach. Ale zgoda, w Polsce kalwinizm miał sprzyjać republikanizmowi. Kalwin odwoływał się do rzymskiej tradycji. A skoro atakował władzę papieża, był odbierany jako „wolnościowy". Tyle że w Polsce szlachta spełniła w XVI wieku większość postulatów ekonomicznych wymierzonych w przywileje Kościoła katolickiego. Zarazem polska pokojowa kontrreformacja również odwoływała się do symboli rzymskich i republikańskich. Tego uczyła jezuicka szkoła. Nieprzypadkowo w XVI–XVII wieku to tradycja Rzeczypospolitej stała się podstawą ideologii monarchomachów, czyli zabójców królów, „rewolucjonistów".

Warto wspomnieć też epizod Henryka Walezego. Spędził w Polsce ledwie kilka miesięcy. Ale jak dowodzi najlepszy znawca historii Francji tego czasu, James Collins z Georgetown, to z Rzeczypospolitej Henryk wywiózł do swojej ojczyzny wolnościowe wzorce. Jako jedyny król przed rewolucją francuską zwołał dwukrotnie Stany Generalne. To miała być recepta także na podziały religijne we Francji. Skończył skądinąd panowanie przedwcześnie, zamordowany przez katolickiego mnicha.

Jaka byłaby Polska protestancka?

Zapewne byłaby całkiem innym krajem. Pewnie prowadziłaby wojnę przeciw Habsburgom. Od konfliktu z Moskwą i tak byśmy się zapewne nie uchronili. A czy rozwijałaby się lepiej kulturalnie? Reformacja ma wielkie zasługi w rozwoju języka polskiego, który za jej przyczyną stał się szybciej językiem życia publicznego. Wielu polskich poetów to ewangelicy reformowani. Ale w wieku XVII to protestanci byli gotowi grać z wrogami zewnętrznymi Polski na szkodę Rzeczypospolitej. Już Krzysztof Radziwiłł czy Marcin Broniewski są tego smutnymi przykładami.

A może ta gra z wrogami to był ich protest przeciw polityce prohabsburskiej?

Zygmunt III Waza nie szedł w habsburskim rydwanie. Habsburgowie byli skądinąd najmniej dokuczliwym sąsiadem. Zygmuntowi udało się rozbić ich antypolski sojusz z Moskwą. A potem to Wiedeń potrafił pomagać Polsce, choćby w czasie „potopu" szwedzkiego.

Przeciwstawia się pan mocno modnemu sloganowi „polskiego kolonializmu na wschodzie". Ostatnio spopularyzowała go noblistka Olga Tokarczuk.

Ale to jest też slogan nacjonalistycznej historiografii ukraińskiej, z Mychajłą Hruszewskim na czele. Dziś nie wszyscy ukraińscy badacze idą za nim i sami dowodzą, że wschodnie pustki kolonizowała szlachta ruska, wyzyskując pracę ruskich chłopów. Profesor Zbigniew Anusik zestawił największych właścicieli ziemskich na wschodzie na początku XVII wieku. Dopiero na siódmym miejscu widzimy na tej liście „etnicznego Polaka" – Lubomirskiego, wżenionego w prawosławny ród ruskich książąt Zbaraskich. Wcześniej są sami panowie ruscy. Prawda, niektórzy zmieniali wyznanie z prawosławnego na katolickie, jak Jeremi Wiśniowiecki. Ale czy czuli się Polakami? Wątpię. A że taką ahistoryczną wizję przejmują niektórzy Polacy dzisiejsi? To już wynika z importowanych kompleksów.

Mniej uwagi poświęcił pan w tym tomie relacjom społeczno-gospodarczej, kondycji chłopów. Dopiero na końcu pojawia się podsumowanie stanowych relacji, odwołując się do wsi związanej z pana rodziną: do Świlczy.

Szerzej opisałem stworzenie systemu gospodarki folwarcznej w tomie czwartym. Tam też zestawiałem sytuację polskich chłopów z kondycją ludności wiejskiej w innych krajach. Teraz piszę o tym mniej, bo niewiele się zmieniło w ciągu tych 60 lat. Zmiana zasadnicza nastąpi w następnym okresie, zwłaszcza po roku 1648. Cała gospodarka się załamuje, życie chłopów również. Modna dziś „ludowa historia Polski" stara się opisać ich życie jako jednostajne pasmo klęsk i nieszczęść.

I objaśnia je wyłącznie przyczynami wewnętrznymi: „bo to polska szlachta zła była". Najpoważniejsi badacze historii społeczno-gospodarczej uważają tymczasem za decydujący czynnik zmian na gorsze falę wojen pustoszących polskie ziemie w połowie XVII w.

Autorzy „ludowej historii" nie są poważnymi badaczami? Powołują się na źródła.

To są ideologiczne czytanki pisane pod tezę. Wskazanie czynnika zewnętrznego jako decydującego dla zwiększania eksploatacji ludności wiejskiej wcale nie jest wybielaniem Polski. Może nawet zwiększa ciężar oskarżenia. Rzeczpospolita nie była w stanie skutecznie uchronić swoich obywateli, poddanych, przed najazdem. To spowodowało w latach 1648–1660 większe straty niż te z drugiej wojny światowej. Nie polska mentalność czy szlachecka kultura była tu decydująca, otoczenie geopolityczne też ma swoje znaczenie.

Adam Leszczyński w „Ludowej historii Polski" nazywa pana „apologetą" w stosunku do polskiej historii i uznaje za swego czołowego antagonistę. Nie widzi pan pożytków z tego typu publikacji? Pokazują polskie dzieje z innej perspektywy. Upominają się o zapomnianych bohaterów.

Dobrze, kiedy historia jest przedmiotem sporów. Ale książki tego nurtu, łącznie z najlepszą, Leszczyńskiego, świadomie pomijają wielką część historycznej rzeczywistości, by wykazać swą oskarżycielską tezę. To powinna być historia ludu, w całej jej skomplikowaniu, a nie tylko historia ucisku. Aspektem życia chłopów, całkowicie tam pomijanym, jest np. ich życie duchowe, w tym religijne. To świetnie przebadał historyk z PAN Tomasz Wiślicz. Tego nie da się sprowadzić do dziejów wyzysku wsi przez plebana.

A studia nad aktywnością ekonomiczną chłopów na rynku lokalnym? Tego dotyczy fundamentalna praca Mateusza Wyżgi (całkowicie zlekceważona przez „ludowych historyków"). Schemat chłopa przywiązanego do ziemi to zbyt wielkie uproszczenie. Doceniam „historię ludową" za to, że zwraca uwagę na istotny temat. Ale jej jednostronność budzi moje wątpliwości. Mam nadzieję, że w styczniu spotkam się na kawie z prof. Leszczyńskim, by o tym także porozmawiać.

Czy to tylko kwestia jednostronnego doboru źródeł czy także sporu o ocenę polskiej historii, samej więc polskości?

To znamienne, ale prof. Leszczyński napisał wcześniej książkę o tym, dlaczego Polacy nienawidzą Polski. Kolejna książka przyniosła poniekąd odpowiedź na to pytanie. Dlaczego mamy się wstydzić tej historii? Bo to historia wyzysku. Nic więcej tam nie ma.

Czytaj więcej

Brylski kontra Gliński. Złowróżbny konflikt

Zawsze były dwa nurty spojrzenia na polskość. Jacek Kaczmarski, wielki polski patriota, na płycie „Sarmatia" drwi sobie z pychy i sobiepaństwa szlachty. To było obecne w polskiej literaturze co najmniej od Piotra Skargi.

Odpowiem jak jezuita: pytaniem. A czy w moich książkach nie ma krytycyzmu? Tylko warto go łączyć z przekonaniem, że coś nas wiąże z tym dziedzictwem. Dla mnie to jest przede wszystkim kultura, która dała mi choćby mój język. Nie porzucałbym tego w imię odpłaty za niesprawiedliwości. To szkodliwe dla wspólnoty: obecnej i wielopokoleniowej. To nie była tylko „wspólnota" chłopskich pleców z batem. Dlatego właśnie odwołałem się do rodzinnej wsi Nowaków. Moi przodkowie stawali się na progu XX w. z własnego wyboru świadomymi Polakami. Wybrali polskość jako coś wspaniałego. Setki tysięcy takich chłopów broniło Polski w 1920 r., a nie poszło wtedy z bolszewikami na Polskę. Potem bronili ponownie w 1939 r., w AK, BCh i NSZ, a wreszcie w Solidarności – bo robotnicy też przeważnie przyszli do fabryk ze wsi. Jeśli słyszę, że powinniśmy nienawidzić polskości, reaguję krytycznie. To sprzeczne z wyborem mojej rodziny i większości XX-wiecznych Polaków. No i jest to spojrzenie ahistoryczne. Równie bezsensowe jak apologia, którą wyśmiewał Kaczmarski w „Sarmatii".

Andrzej Nowak

Profesor historii związany z Uniwersytetem Jagiellońskim, autor kilkudziesięciu opracowań i książek, w tym „Dziejów Polski", których piąty tom ukazał się w 2021 r. w wydawnictwie Biały Kruk

Plus Minus: Wyszedł piąty tom pańskich „Dziejów Polski", obejmujący lata 1572–1632. Ile ich jeszcze będzie?

Przewiduję jeszcze siedem. Dwa obejmą pozostałe lata I Rzeczypospolitej. Zamknięciem pierwszego z nich byłby Sejm niemy w 1717 r.,

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi