Trochę przez przypadek i na przekór czasom. Wielu nie mogło uwierzyć, a i dziś sporo jest takich, którym wydaje się, że to jakaś wyreżyserowana zmyła. Spisek Chińczyków, lekarzy, firm farmaceutycznych albo kosmitów. Bo przecież nie może być tak, że śmierć jest realna. Jeszcze niedawno odganialiśmy ją skutecznie kremami i pastylkami, a jeśli ktoś faktycznie umierał, to mówiło się, że „odchodzi".
Jeśli pominąć feralne przypadki katastrof samochodowych albo lotniczych (kto zresztą kiedykolwiek widział katastrofę lotniczą, chyba tylko w telewizji!!!), śmierć jest niezauważalna. Żyjemy, pracujemy, jemy, spacerujemy w świecie ludzi żywych. Jeśli ktoś „odchodzi", to zwykle poza zasięgiem oczu żyjących. Dostaje – dajmy na to – nagłych bóli w klatce piersiowej, więc wzywa się karetkę. Przyjeżdżają faceci w kitlach, robią masaż serca połączony ze sztucznym oddychaniem, czasem użyją defibrylatora, a potem pakują przykrytego prześcieradłem delikwenta do karetki. Ta zaś odjeżdża zawsze na sygnale, co musi oznaczać jedno: w środku wszyscy są żywi. Jaka więc śmierć? O czym my mówimy?
Czytaj więcej
Jako społeczeństwo nie zatrzymaliśmy się, by opłakać największą powojenną tragedię – śmierć ponad 100 tys. osób z powodu pandemii. A zaniechając żałoby, straciliśmy okazję, by celebrować życie.
Niektórzy ciężko chorują, rak, wieńcówka, parkinson, stwardnienie rozsiane. Inne nieszczęścia. Tyle że chorują, a nie umierają. I chorują na dodatek tak wstydliwie, że niemal ich nie widać. Nie wychodzą z domu, dyskretnie odwiedzają lekarza, a gdy jest już naprawdę źle, karetka, faceci w kitlach i znowu szpital. Parawany, zakaz odwiedzin albo zwykła niechęć do zielonych lamperii, typowa dla prawie wszystkich żyjących.
Starość jeszcze, obłędna starość. Zgrzybiała, mętna, nieudana, powolna, męcząca, wyjaławiająca mózg i zwiotczająca mięśnie, obrzydliwa, coraz bardziej powszechna, ale to przecież wciąż forma życia! Nie śmierć.