Zagłębie najemników czyli kolumbijskie psy wojny

Może ich wynająć każdy, kto ich potrzebuje i kogo na to stać. Niekiedy sięgają po nich państwa, czasami prywatne firmy, nieraz wykonują polityczne i krwawe zlecenia. Tak jak na Haiti, gdzie zabili prezydenta kraju.

Publikacja: 06.08.2021 10:00

Popyt na kolumbijskich najemników to dziedzictwo jednej z najdłuższych wojen domowych współczesnych

Popyt na kolumbijskich najemników to dziedzictwo jednej z najdłuższych wojen domowych współczesnych czasów. Przez ponad 50 lat w Kolumbii z różnym natężeniem trwały walki między handlarzami narkotyków, lewicowymi partyzantami spod znaku FARC i ELN (na zdjęciu), wojskiem i prawicowymi bojówkami paramilitarnymi AUC. To z ich szeregów rekrutowano najemników

Foto: Getty Images

W rozmowie z dziennikarzami internetowego magazynu Daily Beast Diego nie chce zdradzać swojego prawdziwego imienia. Weteran kolumbijskich sił specjalnych chce w ten sposób uniknąć potencjalnych problemów u obecnego pracodawcy. Mężczyzna przez osiem lat był zatrudniony w prywatnej firmie ochroniarskiej. „Twoje zadania zależą od prawa państwa, w którym pracujesz, od twojego treningu i od tego, kto jest twoim klientem. Możesz po prostu stać i pilnować rurociągów albo możesz walczyć" – opowiada dziennikarzom. Zapytany, czy on sam jako najemnik kiedykolwiek brał udział w konflikcie zbrojnym, zaczyna się śmiać. „Byłem komandosem, a to przyciąga pewną specyficzną grupę klientów. Wyciągnijcie z tego wnioski" – mówi Diego. Mężczyzna jest jednym z setek Kolumbijczyków, byłych wojskowych, partyzantów i członków paramilitarnych bojówek, którzy od lat świadczą swoje „usługi" prywatnym firmom, rządom albo grupom przestępczym. Można ich spotkać niemal w każdym zakątku globu, od Afganistanu, przez Irak, po Meksyk i Honduras.

Morderstwo na zlecenie

7 lipca około godziny pierwszej w nocy grupa kilkudziesięciu ubranych na czarno i uzbrojonych mężczyzn podeszła pod bramę górującej nad Port-au-Prince rezydencji prezydenta Haiti. Na nagraniach opublikowanych przez „Washington Post" słychać, jak krzyczą oni do strażników po angielsku, by ci położyli się na ziemi i zachowali spokój, bo trwa właśnie operacja DEA (amerykański Urząd ds. Walki z Handlem Narkotykami). Według ustaleń haitańskich śledczych droga od bramy do pałacu była usłana łuskami, co oznacza, że napastnicy oddali wiele strzałów.

To, co działo się po wejściu mężczyzn do budynku, wiadomo m.in. z opowieści żony prezydenta. Martine Moise, która sama została ciężko ranna, opowiada, że jej mąż został przez zamachowców „podziurawiony". Zgodnie z jej zeznaniami atak nastąpił tak szybko, że nie zdążył on nawet „wypowiedzieć ani jednego słowa". Jovenela Moise'a postrzelono łącznie 12 razy. Większość pocisków trafiła w klatkę piersiową. Prezydent miał także ranę w okolicach oka oraz złamaną kość ramienną i kostkę. Znaleziono go leżącego na plecach w zakrwawionej koszuli.

W ciągu doby od zamachu haitańskie służby ustaliły, że uczestniczyło w nim 26 kolumbijskich najemników. 18 z nich zatrzymano, trzech zabito, a kilku innych wciąż jest poszukiwanych. W większości byli to żołnierze – od szeregowego do pułkownika – którzy odeszli z armii w latach 2018–2020. Podczas obławy zabity został również sierżant Duberney Capador. Jak pisze „New York Times", to on miał poinformować kolegów z wojska o tym, że firma ochroniarska szuka ochotników do „misji" na Haiti. W szturmie na pałac prezydencki uczestniczyli też byli komandosi i członkowie specjalnej jednostki antyterrorystycznej AFEUR, specjalizującej się m.in. w odbijaniu zakładników oraz ochronie VIP-ów.

Według śledczych jednym z mózgów całej operacji był mieszkający na Florydzie, a pochodzący z Haiti lekarz z prezydenckimi aspiracjami Christian Sanon. To on za pomocą firmy CTU z Miami miał zwerbować Kolumbijczyków. O zorganizowanie zabójstwa podejrzewany jest także były haitański urzędnik Joseph Felix Badio.

Mimo że od śmierci Moise'a minęło kilka tygodni, wiele kwestii wciąż pozostaje niejasnych. Nie wiadomo, kto dokładnie zastrzelił prezydenta, ani dlaczego zamachowcy nie uciekli, tylko zostali w haitańskiej stolicy i dali się wyłapać. Wciąż nie ustalono także motywu. Rodziny najemników twierdzą, że ich bliscy nie wiedzieli, że chodzi o morderstwo. Na Haiti mieli lecieć w przekonaniu, że mają tylko chronić Sanona i aresztować Moise'a. Władze w Bogocie sądzą z kolei, że prawdziwy cel operacji znali przynajmniej Capador oraz Alejandro Rivera Garcia. Miał im o nim powiedzieć Badio.

O wiele więcej wiadomo o roli Kolumbijczyków rekrutowanych na zlecenie Zjednoczonych Emiratów Arabskich (ZEA). Pierwszych najemników na Bliski Wschód ściągnął w 2011 r. Erik Prince, założyciel owianej złą sławą firmy ochroniarskiej Blackwater. Jak donosił dziennik „New York Times", początkowo strzegli rurociągów oraz statków, którym zagrażali somalijscy piraci. Przygotowywano ich także do dławienia potencjalnych protestów zagranicznych robotników pracujących w Emiratach. W rozmowie z dziennikarzami najemnicy skarżyli się na monotonię takiego życia. Skoszarowani w znajdującej się na pustyni bazie o nazwie Zayed Military City musieli codziennie wstawać o 5.00 rano na ćwiczenia i trening wojskowy. Wszystko zmieniło się w 2015 r., gdy koalicja państw pod wodzą Arabii Saudyjskiej rozpoczęła operację militarną w ogarniętym wojną domową Jemenie. Pewnej nocy ponad 450 Kolumbijczyków ubranych w mundury wojsk ZEA zostało przetransportowanych w okolice portowego miasta Aden, gdzie trwały wówczas ciężkie walki z rebeliantami ruchu Huti.

Południowoamerykańscy najemnicy służą w Emiratach do dzisiaj. Podobnie jak w Meksyku, gdzie od lat z ich usług korzystają największe grupy przestępcze, w tym jeden z najbrutalniejszych karteli Nowa Generacja Jalisco (CJNG). Najemnicy uczyli jego członków technik zabijania i sposobów torturowania. Biorą też podobno udział w walkach z rywalizującymi kartelami oraz siłami rządowymi.

W 2011 r. światowe media obiegła informacja o byłych partyzantach z Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC) walczących po stronie sił pułkownika Muammara Kadafiego w wojnie domowej w Libii. Jak pisał „The Telegraph", antyrządowi rebelianci informowali o świetnie wyszkolonych kobietach snajperach biorących udział w walkach w Misracie. Według ONZ Kolumbijczyków zatrudniali także najwięksi właściciele ziemscy z Hondurasu. Zadanie najemników polegało na pilnowaniu ich posiadłości podczas zamieszek i protestów, jakie przetoczyły się przez kraj po zamachu stanu z 2009 r. Zgodnie z ustaleniami dziennika „Le Figaro" byli kolumbijscy żołnierze pojawili się także w Iraku, krótko po amerykańskiej inwazji. „W Bagdadzie zajmowałem się eskortowaniem ważnych ludzi z lotniska do Zielonej Strefy" – mówił dziennikarzom jeden z nich zatrudniony przez brytyjską firmę wojskową. Dziennik „El Tiempo" donosił z kolei, że z usług najemników do ochrony rurociągów i pracowników rafinerii korzystała także amerykańska firma naftowa Halliburton. – Byli komandosi są docenianym na międzynarodowym rynku ważnym „elementem eksportu" Kolumbii – mówi „Plusowi Minusowi" dr Joanna Gocłowska-Bolek, ekspertka ds. Ameryki Łacińskiej z Uniwersytetu Warszawskiego. Na łamach „Los Angeles Times" dr Sean McFate, były żołnierz i pracownik prywatnej firmy wojskowej, a obecnie analityk ds. bezpieczeństwa z think tanku Atlantic Council, zwracał uwagę, że zajmują oni coraz ważniejszą pozycję na rynku zdominowanym wcześniej przez Amerykanów.

Weterani szukają pracy

Popyt na kolumbijskich najemników to niewątpliwe dziedzictwo jednej z najdłuższych wojen domowych współczesnych czasów. Od 1964 r. przez ponad 50 lat w Kolumbii z różnym natężeniem trwały walki między lewicowymi partyzantami spod znaku FARC i ELN, wojskiem, paramilitarnymi prawicowymi bojówkami AUC oraz handlarzami narkotyków. Krwawy konflikt, w którym wszystkie strony dopuszczały się zbrodni, pozostawił po sobie ponad 260 tys. ofiar śmiertelnych oraz miliony doświadczonych żołnierzy zaprawionych w zabijaniu. Już w latach 90. niektórzy z nich po odejściu ze służby zaczęli zasilać szeregi AUC, stając się de facto pierwszymi najemnikami w najnowszej historii Kolumbii. – Te formacje były wykorzystywane przez lokalnych oligarchów i posiadaczy ziemskich do pilnowania posiadłości i biznesów oraz walki z FARC. Ich członkom płacono za to duże sumy pieniędzy – przypomina w rozmowie z „Plusem Minusem" Carlos Fernando Calatrava, ekspert ds. wojskowości z Katolickiego Uniwersytetu Andrés Bello w Caracas. Dziennikarzom portalu World Political Review jeden z weteranów przyznał, że z czasem w kraju wytworzyła się kultura tzw. paracos, jak nazywano paramilitarnych bojówkarzy. „Wszyscy w niej dorastaliśmy. Po ponad pół wieku konfliktu stało się to normą".

Do „narodzin" kolumbijskich najemników przyczyniło się także amerykańskie zaangażowanie w wojnę. Pod koniec lat 90. Waszyngton zaczął wspierać władze w Bogocie w ich walce z kartelami i lewicową partyzantką. Chcąc uniknąć strat wśród własnych żołnierzy, Stany Zjednoczone zatrudniły do tego zadania prywatne firmy ochroniarskie, w tym mającą swoją siedzibę w Wirginii DynCorp. Jej pracownicy pilotowali samoloty zwiadowcze, trenowali lokalne siły oraz brali udział w walkach. Jak mówi w rozmowie z Daily Beast Adam Isacson, dyrektor think tanku Washington Office on Latin America, początkowo rekrutowały one Amerykanów, Gwatemalczyków i Salwadorczyków. Z czasem w ich szeregach znaleźli się także żołnierze kolumbijscy. Ci ostatni wkrótce zauważyli, że pracując dla sektora prywatnego, mogą zarobić kilka razy więcej. „W pewnym momencie wyszkoleni przez Amerykanów piloci blackhawków zaczęli zostawać najemnikami tuż po ukończeniu treningu" – przypomina Isacson. W ich ślady poszli także byli rebelianci i członkowie partyzantki AUC.

– Kolumbijczycy zaczęli być zatrudniani po 2001 r., ponieważ niektórym państwom zaczęło zależeć na tym, żeby ukryć swoje polityczne zaangażowanie w różne konflikty. Zapotrzebowanie na najemników było związane m.in. z wybuchem wojny w Iraku – zauważa w rozmowie z „Plusem Minusem" Sergio Guzmán, ekspert ds. bezpieczeństwa oraz założyciel firmy Colombia Risk Analysis świadczącej usługi z zakresu analizy ryzyka politycznego. Dość szybko zyskali uznanie w branży. – Po pierwsze, są świetnie wyszkoleni, także przez Amerykanów. Po drugie, zyskali zaufanie właścicieli takich firm, jak Blackwater czy DynCorp, ponieważ przez dekady sprawdzali się w boju. Kolumbijscy żołnierze są bardzo pożądani również z powodu kosztów ich zatrudnienia. Pod względem umiejętności nie ustępują Amerykanom, a są o od nich o wiele tańsi – wylicza Guzmán.

Pozycja Kolumbijczyków na „rynku" jest związana także z ich liczebnością i dostępnością. – Siły zbrojne Kolumbii liczą 220 tys. ludzi. Każdego roku od 10 do 15 tys. żołnierzy odchodzi do cywila z powodu braku możliwości awansu lub po prostu po 20 latach służby. To zjawisko przybrało jeszcze na sile, gdy wraz ze zmianą sytuacji w kraju nie potrzeba już było tak dużo wojska do walki z FARC i ELN. Trudno w jakikolwiek sposób kontrolować taką rzeszę ludzi, tym bardziej że w kraju brakuje programów integracji dla weteranów. W młodym wieku, w pełni sił i chęci do pracy przechodzą na emerytury, które są stosunkowo niskie, a możliwości zatrudnienia np. w sektorze ochrony osób i mienia są w Kolumbii bardzo ograniczone – tłumaczy dr Gocłowska-Bolek.

„Jesteśmy nazywani najemnikami, zdrajcami czy oportunistami. Nic z tych rzeczy. Jesteśmy ludźmi, którzy podejmują decyzje z powodu braku finansowych możliwości w domu" – mówił kilka lat temu gazecie „El Tiempo" emerytowany kolumbijski oficer. Miesięczna emerytura byłych szeregowych i podoficerów wynosi od 325 dol. do 650 dol. Szeregowi w służbie czynnej zarabiają średnio około 500 dol. Dla porównania jako najemnicy są w stanie dostać nawet 4 tys. dol. miesięcznie. „Trzeba zrozumieć, że wielu kolumbijskich żołnierzy i policjantów pochodzi z najbiedniejszych warstw społeczeństwa. Nigdy nie mieli szans edukacyjnych i ekonomicznych. Wielu moich kolegów odchodzi z wojska wcześniej, by zacząć pracę jako najemnicy. Tak wysokie zarobki są dla nich niewyobrażalne" – tłumaczy w rozmowie z Daily Beast Carlos Martinez, który w kolumbijskiej armii przesłużył ponad dziesięć lat.

Najemnicy czy ochroniarze

Po zabójstwie prezydenta Haiti władze w Bogocie stanęły w obliczu poważnego kryzysu wizerunkowego. Po podpisaniu umowy pokojowej z FARC kraj nie chce być już dłużej kojarzony z wojną, zbrodniami i narkotykami. Zaangażowanie Kolumbijczyków w zamach na Moise'a nie pomaga w osiągnięciu tego celu. Dlatego też, niemal natychmiast po wydarzeniach w Port-au-Prince, prezydent Iván Duque potępił „podłe i tchórzliwe" zabójstwo i podkreślił, że Kolumbia nie ma z nim nic wspólnego. Równocześnie Bogota zadeklarowała pomoc w wyjaśnieniu wszystkich okoliczności zamachu. Zdaniem ekspertów to jednak tylko działania doraźne. Władze nie mają pomysłu, jak rozwiązać problem byłych wojskowych, wciąż zasilających szeregi najemników. – Brakuje planów zagospodarowania weteranów, zapewnienia im wyższych emerytur bądź możliwości legalnego zarabiania w krajowym biznesie. Nie ma też pomysłów, jak uporządkować ich sytuację prawną w innych krajach. W 2015 r. podjęto na ten temat rozmowy ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, ale były one niezbyt efektywne – tłumaczy dr Gocłowska-Bolek. Carlos Fernando Calatrava zwraca uwagę, że na przeszkodzie mogą stać problemy, z jakimi boryka się Kolumbia. – Rząd w Bogocie mierzy się obecnie z trzema kryzysami: pandemią Covid-19, jej ekonomicznymi konsekwencjami oraz przeciążeniem systemu socjalnego z powodu ponad 1,5 mln wenezuelskich uchodźców – zauważa ekspert.

Na problem exodusu najlepszych żołnierzy od lat skarżą się także kolumbijscy wojskowi. „Nie mogę konkurować z Abu Dhabi" – narzekał w 2016 r. ówczesny minister obrony Luis Carlos Villegas. Tę kwestię po zamachu na Haiti poruszył także dowódca kolumbijskich sił zbrojnych. – Rekrutacja naszych żołnierzy do innych części świata jako najemników trwa od dawna, ponieważ nie ma prawa, które by tego zakazywało – mówił na konferencji prasowej generał Luis Fernando Navarro. Kłopot w tym, że nawet ono mogłoby nie pomóc. – Istnienie najemników to historyczny fenomen, którego nie da się zlikwidować. Krokiem w dobrą stronę była przyjęta przez ONZ konwencja przeciw rekrutacji, użyciu, finansowaniu i szkoleniu najemników. Trzeba jednak pamiętać, że linia pomiędzy prywatnymi ochroniarzami a najemnikami jest bardzo cienka – podkreśla w rozmowie z „Plusem Minusem" John Marulanda, przewodniczący stowarzyszenia kolumbijskich weteranów Acore.

Prywatne wojny

O prywatnych firmach ochroniarskich zrobiło się na świecie głośno w 2004 r., kiedy czterech pracowników Blackwater, ochraniających konwój z żywnością dla wojska, zostało zamordowanych przez sunnickich rebeliantów w Faludży. Ich zmasakrowane i podpalone zwłoki zawieszono na miejskim moście. Od tego czasu raczkujący jeszcze wówczas rynek rozrósł się do ogromnych rozmiarów. „Co roku w państwach takich jak Rosja, Uganda, Irak, Afganistan czy Kolumbia, powstają nowe prywatne grupy wojskowe. Oferują szerszy zakres usług niż Blackwater, mają większą siłę militarną i są gotowe pracować dla tego, kto da więcej, niekoniecznie mając na uwadze prawa człowieka" – zauważa w rozmowie z agencją Reutersa Sean McFate.

Jak wyliczyli eksperci Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM), prywatne firmy wojskowe działają obecnie w ponad 110 krajach na świecie.

– Przez ostatnią dekadę w tej „branży" panował boom. Wiąże się to m.in. z tym, że Stany Zjednoczone zaczęły zastępować swoje wojska na Bliskim Wschodzie prywatnymi firmami ochroniarskimi, wykorzystując pewne luki w prawie międzynarodowym. Używanie najemników oznacza dla państwa niższe koszty polityczne w przypadku ewentualnych ofiar, a gdy dochodzi do naruszenia praw człowieka, odpowiedzialność prawna spada na bezpośrednich sprawców, a nie dany rząd. Choć firmy, które rekrutują najemników, są legalne i działają w oparciu o przepisy, to nie znaczy, że wszystkie czynności wykonywane przez te osoby są zgodne z prawem – mówi dr Gocłowska-Bolek. Część ekspertów nazywa to zjawisko wojną zastępczą.

Mniejsze ryzyko związane z wykorzystywaniem najemników może zachęcać część państw do częstszego angażowania się w konflikty zbrojne, prowadząc do destabilizacji sytuacji w wielu regionach. Przed tym trendem przestrzegał dwa lata temu sekretarz generalny ONZ António Guterres, odnosząc się wówczas głównie do Afryki, gdzie najemników wysyłają m.in. Rosja i Chiny. – Ameryka Łacińska również jest niestabilnym regionem. Nasze słabe demokracje mogą być zagrożone w podobny sposób, jak miało to miejsce na Haiti. Wcale nie przez wojskowy zamach stanu czy masowe protesty, tylko z powodu grupy ludzi, która za pomocą siły chce ustanowić swój porządek – zauważa Calatrava.

Mówiąc o zabójstwie Moise'a, eksperci wskazują na jeszcze jeden budzący obawy aspekt – grupy najemników najpewniej nie wynajęło państwo czy organizacja przestępcza, tylko prywatne osoby. W rozmowie z „Plusem Minusem" dr Sean McFate przestrzega przed konsekwencjami rozrastania się tego rynku bez jakiejkolwiek kontroli. – Sektor prywatny i superbogacze również zaczynają korzystać z najemników. Jeśli ten trend będzie się utrzymywał, wówczas nawet międzynarodowe firmy czy miliarderzy będą mogli prowadzić wojny bez względu na to, jak bezsensowne czy niebezpieczne by to było. Co gorsza, sami najemnicy z chęci zysku mogą wywoływać albo przedłużać konflikty. To wszystko sprawi, że świat stanie się jeszcze bardziej niebezpieczny – podkreśla. 

W rozmowie z dziennikarzami internetowego magazynu Daily Beast Diego nie chce zdradzać swojego prawdziwego imienia. Weteran kolumbijskich sił specjalnych chce w ten sposób uniknąć potencjalnych problemów u obecnego pracodawcy. Mężczyzna przez osiem lat był zatrudniony w prywatnej firmie ochroniarskiej. „Twoje zadania zależą od prawa państwa, w którym pracujesz, od twojego treningu i od tego, kto jest twoim klientem. Możesz po prostu stać i pilnować rurociągów albo możesz walczyć" – opowiada dziennikarzom. Zapytany, czy on sam jako najemnik kiedykolwiek brał udział w konflikcie zbrojnym, zaczyna się śmiać. „Byłem komandosem, a to przyciąga pewną specyficzną grupę klientów. Wyciągnijcie z tego wnioski" – mówi Diego. Mężczyzna jest jednym z setek Kolumbijczyków, byłych wojskowych, partyzantów i członków paramilitarnych bojówek, którzy od lat świadczą swoje „usługi" prywatnym firmom, rządom albo grupom przestępczym. Można ich spotkać niemal w każdym zakątku globu, od Afganistanu, przez Irak, po Meksyk i Honduras.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi