Zaścianek w drodze do europarlamentu

Nawet jeśli założyć, że poseł krąży po europarlamencie głównie po to, aby tworzyć klimat, nie da się tego robić, nie mówiąc dobrze w żadnym obcym języku. Na tym tle potencjalne reprezentacje naszych głównych formacji rażą zaściankowością.

Publikacja: 22.03.2019 18:00

Zaścianek w drodze do europarlamentu

Foto: Fotorzepa/ Krystian Maj

Odrzucona oferta prof. Zdzisława Krasnodębskiego (PiS, Zjednoczona Prawica) wobec Ewy Kopacz (PO, Koalicja Europejska), aby odbyć debatę w języku angielskim (lub niemieckim), to trochę symboliczny przyczynek do problemu kompetencji w europejskich wyborach.

Oboje są jedynkami w okręgu wielkopolskim, stąd debata między nimi byłaby naturalna. Ale jeśli prof. Krasnodębski chciał zawstydzić formację konkurentki, to wszelkie uogólnienia są tu nie na miejscu. Ogłoszono dopiero co, że angielskiego uczy się pilnie inna była premier – z formacji profesora – Beata Szydło. Wraz z nią robią to minister Beata Kempa (dwójka PiS na Dolnym Śląsku) i wicemarszałek Sejmu Beata Mazurek (dwójka PiS w Lubelskiem). Niedawno minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński, jedynka w Zachodniopomorskiem, nie chciał odpowiadać na pytania po angielsku na konferencji prasowej. Byłoby wręcz perwersją oferować rozmowę w tym języku byłemu ministrowi rolnictwa Krzysztofowi Jurgielowi, dwójce na Podlasiu itd., itp.

Wszyscy królowie nadzy?

Oczywiście, można prowokację Krasnodębskiego rozumieć inaczej, jako przywracanie symetrii w postrzeganiu obu ugrupowań. Trudno zapomnieć sztuczkę dziennikarza Tomasza Lisa, który jako prowadzący program w TVP, posłał przed wyborami europejskimi w 2009 r. ekipę, aby na Wiejskiej egzaminowała z angielskiego napotkanych kandydatów do europarlamentu. Natknięto się na samych prawicowców i jednego ludowca. Spytany w studio, dlaczego nie poproszono na egzamin nikogo z PO czy SLD, Lis, śmiejąc się, objaśnił, że nikogo takiego jego dziennikarze nie spotkali.

Krasnodębski przypomina niniejszym, że wszyscy królowie są nadzy, nie tylko jeden. Nie jest to specjalnie dziwne w państwie, gdzie Donald Tusk już jako kandydat na formalnie najwyższy unijny urząd czuł się w obowiązku zapewniać, że musi dopiero „polish his English", będąc uprzednio przez prawie osiem lat szefem rządu. Oczywiście, braki językowe są czym innym w przypadku sześćdziesięciolatka, czym innym u trzydziestolatka – z powodu polskich zaszłości historycznych. Ale też te braki, do nadrobienia po latach kariery, symbolizują szerszy problem – selekcji kadr wysyłanych do europarlamentu.

Przypatrując się jedynkom na listach PiS, można zauważyć, że ludzie posiadający formalne kompetencje w tematyce europejskiej lub choćby międzynarodowej, to osiem osób na 13. Są to: Anna Fotyga, Karol Karski, Jacek Saryusz-Wolski, Adam Bielan, Witold Waszczykowski, Zdzisław Krasnodębski, Tomasz Poręba, Jadwiga Wiśniewska.

Przy czym w niektórych przypadkach trzeba położyć nacisk na słowo „formalne" – dotyczy to na przykład niektórych dotychczasowych europosłów. Czy Jadwiga Wiśniewska, jedynka ze Śląska, wykorzystała pięć lat swojej kadencji do wejścia w jakąkolwiek tematykę związaną z Europą? Prawie nie wychodziła z polskich stacji radiowych i telewizyjnych, uczestnicząc w międzypartyjnych bijatykach o sprawy krajowe. Czasem ludzie zajmujący się tą tematyka są też na dalszych miejscach (Ryszard Czarnecki w Warszawie, Ryszard Legutko w Małopolsce), ale zatrzęsienia potencjalnych „ekspertów" uzupełniających ogólnopolityczne gwiazdy tam nie widać.

W przypadku Koalicji Europejskiej to także osiem osób na 13 – z tymi samymi zresztą zastrzeżeniami. Są to: Janusz Lewandowski, Radosław Sikorski, Włodzimierz Cimoszewicz (były szef MSZ), Czesław Siekierski, Róża Thun, Jarosław Kalinowski, Jerzy Buzek, Bogusław Liberadzki. Dysproporcji więc właściwie nie ma, choć na listach KE mamy większą liczbę polityków przynajmniej w teorii „europejskich" na dalszych miejscach. Bo na nie, wobec wymogu podzielenia się z koalicjantami, zepchnięto sporą liczbę europosłów Platformy poprzednich kadencji.

Można by zakładać, że takie kwalifikacje dotyczą też niejako z urzędu choćby byłych premierów. Ale czy Ewa Kopacz albo umieszczony za nią na liście wielkopolskiej Leszek Miller to kandydaci na europejskich graczy? Można wątpić. To samo dotyczy po drugiej stronie choćby uczestniczki językowych kursów Beaty Szydło.

Mandat, czyli nagroda

Bliższe przyjrzenie się poszczególnym postaciom, które już miały okazję się sprawdzić, prowadzą do wniosków jeszcze bardziej pesymistycznych. Objaśnia biegły w tej tematyce polityk prawicy: – W Parlamencie Europejskim jest w każdej frakcji miejsce dla paru osób reprezentujących wartości w debatach plenarnych, takich jak lider grupy PiS prof. Legutko. Ale realna praca wymaga stosunkowo wąskiej specjalizacji legislacyjnej, na którą decyduje się niewielu europosłów. Po stronie PiS wskazałbym przede wszystkim Jacka Saryusza-Wolskiego, który nabył biegłości w tematyce zagranicznej, choć do niedawna po drugiej stronie. Dalej walczącego m.in. z Nord Stream prof. Krasnodębskiego i Annę Fotygę, która bez rozgłosu pracowała nad tematyką bezpieczeństwa. Ale po stronie Koalicji Europejskiej jest podobnie. Wyróżniał się Jerzy Buzek (sprawy energetyczne) i prof. Jan Olbrycht, umieszczony notabene na czwartym miejscu w okręgu śląskim (tematyka spójności). Może jeszcze Andrzej Grzyb z PSL (trójka na liście wielkopolskiej KO) obeznany z tematyką środowiska.

A co robi przez pięć lat większość pozostałych? Odpowiada mój rozmówca: – Zajmują się polityką krajową, korzystając z prestiżu europejskiego mandatu, albo spędzają czas w Brukseli i Strasburgu na bezczynności, oszczędzają pieniądze, dobrze, jeśli uprawiają PR. I żeby było jasne, tacy ludzie są w każdej narodowej reprezentacji w europarlamencie. Tylko w naszej, polskiej, jest ich nadprogramowo dużo, i może w każdej kadencji coraz więcej.

W PiS dominuje mechanizm traktowania miejsc w Strasburgu jako partyjnych gratyfikacji. O tym, że jedno z tych miejsc dostanie minister edukacji Anna Zalewska, mówiło się niemal od początku jej pracy w resorcie, zwłaszcza że raz się już tego mandatu zrzekła. Że Beata Szydło tylko pod tym warunkiem nie robiła problemów, kiedy ją usuwano z fotela premiera, też było wiadomo. Krzysztof Jurgiel za to sam nie mógł uwierzyć, że i jemu oferuje się dwójkę na Podlasiu. To osłoda za utratę Ministerstwa Rolnictwa. Tyle że dawny prezydent Białegostoku do europejskich salonów nie pasuje ani się na nich dobrze czuje. Może się jednak czuć lepiej, mając na pięć lat stabilne zabezpieczenie bytu.

Ten masowy exodus czołowych polityków, w tym członków rządu, jest tak znamienny, że opozycja zaczęła go szybko opisywać w kategoriach ucieczki z tonącego okrętu. No bo jeśli wyjeżdżać chce dopiero co zainstalowana rzeczniczka Morawieckiego Joanna Kopcińska, ba, popularna i mająca na koncie sukcesy minister pracy Elżbieta Rafalska, na pierwszy rzut oka trudno tu o logikę. Politycy PiS odpowiadali, że traktują te wybory serio, potrzebują więc najbardziej znanych twarzy. Pojawiły się nawet sugestie, że niektóre z gwiazd po wygranych wyborach mandatu nie obejmą, puszczając następnych z list.

Komentatorzy mnożyli inne spekulacje, według których czasem taki wyjazd to nie nagroda, ale rodzaj zesłania. Sugerowano chociażby, że odejścia niektórych ministrów pozwolą Morawieckiemu zbudować bardziej autorski gabinet. Byłoby tak jednak chyba wtedy, gdyby do Strasburga i Brukseli udało się wyekspediować Zbigniewa Ziobrę. Na dokładkę prezes Jarosław Kaczyński powiedział w radiu RMF, że kandydatury nowych ministrów zaczynają się krystalizować w jego głowie. Nie czas chyba jeszcze na własną ekipę obecnego premiera.

Czasem w tych kategoriach, czyszczenia przedpola Morawieckiemu już nie tylko jako premierowi, ale przyszłemu liderowi obozu, próbowano interpretować wstawienie w ostatniej chwili na listę wpływowego szefa MSW Joachima Brudzińskiego. Prawda wydaje się jednak bardziej prozaiczna. Polityka nie zawsze bywa szachową rozgrywką. Brudziński naprawdę poprosił o możliwość wyjazdu z powodów rodzinnych. Zaskoczyło to i skonsternowało Kaczyńskiego.

Nieufność prezesa

Masowa inwazja pisowskiej starszyzny na listy może prowadzić skądinąd do pojedynczych, ale jednak widowiskowych konfuzji. Oto w Małopolsce dwójkę dostał Ryszard Legutko, europoseł od dwóch kadencji, którego wystąpienia w roli lidera grupy są dumą elektoratu, na dokładkę lubiany przez Kaczyńskiego jako jeden z niewielu lojalnych partyjnych profesorów.

Pozycja to niby bezpieczna, ale nie wtedy, gdy jedynkę ma Szydło, trójkę – Patryk Jaki, a czwórkę – Dominik Raczyński. Legutko nie jest pewny, czy nie zostanie przeskoczony. Pomimo całego autorytetu wśród wyborców nie jest postacią tak malowniczą jak partyjni harcownicy. Gdyby dość pasywny, ale jednak szacowny, znający języki intelektualista został zmiażdżony przez kamienie młyńskie marnego celebrytyzmu z Twittera, byłby to kolejny dowód na niespecjalną merytoryczność tych wyborów.

Warto jednak na koniec zapamiętać jeszcze jedną informację o pisowskich kryteriach. Tak naprawdę prezes PiS uważa posiadanie reprezentacji w europarlamencie za dopust boży. Sądzi, że tam politycy najszybciej ulegają demoralizacji – z powodu wysokich zarobków i braku bezpośredniego nadzoru partyjnej centrali.

To tam kluły się w jego przekonaniu groźne spiski – najpierw twórców ugrupowania Polska Jest Najważniejsza, potem frondy Ziobry. Dlatego woli tam nie posyłać polityków nazbyt młodych ani takich, którzy są przekonani o swojej samodzielnej pozycji. Ideałem byłby tłum partyjnych funkcjonariuszy bez kłopotliwych właściwości, za to z rozlicznymi linkami łączącymi ich z polityką krajową. Oczywiście nie wszyscy kandydaci tacy są. A niektórzy szczególnie tacy nie są – że przypomnimy podebranego drugiej stronie Jacka Saryusza-Wolskiego. Ale nawet on pojął już istotę pisowskiej partyjnej polityki. Stąd jego gromkie pohukiwania na Twitterze o porzuconej w porę targowicy. Takie wypowiedzi jego samego stawiają w dwuznacznym świetle. Ale mają jedną zaletę: podobają się na Nowogrodzkiej.

Jałowe łamańce Schetyny

Po drugiej stronie wszystko jest w teorii inaczej. Kaczyński uwzględnia różne wewnątrzpartyjne geografie. Ale w ostateczności zmaga się głównie z samym sobą, ulegając co najwyżej błaganiom najwierniejszych. Tymczasem lider PO Grzegorz Schetyna musiał negocjować z innymi partiami, i były to negocjacje prawdziwe, może w najmniejszym stopniu w relacjach z upokorzoną, słabnącą Nowoczesną.

Trochę to sobie zrekompensował Schetyna twardą ręką w tasowaniu kandydatów samej Platformy, ale w sumie dowartościował także swoich dawnych oponentów typu Ewy Kopacz. Powygrywał w drobiazgach, umieszczając na warszawskiej dwójce swego najwierniejszego sprzymierzeńca Andrzeja Halickiego czy degradując dawnego wroga w dolnośląskich rozgrywkach Bogdana Zdrojewskiego (który jednak zostanie wynagrodzony przy układaniu list sejmowych).

Trzy klucze nieco zmieniły naturę tej potencjalnej reprezentacji – co do personaliów, ale niekoniecznie co do zasadniczego charakteru. Po pierwsze, wspomniany już klucz koalicyjny, bardzo niedogodny dla wielu platformersów, co zaowocowało frustracjami i obrazami, choćby Michała Boniego. I można pytać, czy – przykładowo – jedynka Koalicji Europejskiej w Lubelskiem dla Krzysztofa Hetmana z PSL, któremu wynagradza się w ten sposób utratę fotela marszałka tamtejszego sejmiku, będzie sprzyjać premiowaniu europejskich kompetencji. Czym on jednak jest gorszy od takich poprzesuwanych na dalsze miejsce lub wręcz zdjętych z list, a kiedyś wystawionych za partyjne zasługi, europosłów PO jak Adam Szejnfeld, Julia Pitera, Barbara Kudrycka czy wspomniany już Bogdan Zdrojewski? Nawet dawny europejski komisarz Janusz Lewandowski zajmował się w ostatnich latach głównie partyjnymi atakami na Twitterze.

Po drugie, do kryterium koalicyjnego doszedł jeszcze zamiar przedstawienia Koalicji Europejskiej jako areopagu mędrców III RP. Stąd obecność na listach wiekowych byłych premierów: Włodzimierza Cimoszewicza (Warszawa), Marka Belki (Łódź) i Leszka Millera (Wielkopolska), którzy skonsumowali najlepsze miejsca przydzielone SLD. Trudno tym ludziom odmówić politycznego doświadczenia, ale można mieć wątpliwość, czy wniosą wiele do prac europejskiego parlamentu. Przypadek równie wiekowego Jerzego Buzka jest inny, warto zauważyć, że on jako jeden z niewielu stał się naprawdę – czy akceptujemy jego naiwnie euroentuzjastyczne poglądy, czy nie – politykiem pracującym w tematyce europejskiej, a nie jedynie przy niej obecnym.

Po trzecie wreszcie, Koalicja Europejska próbuje, inaczej niż PiS, choć na małą skalę, zastosować jeszcze jeden kluczyk: celebrytów niepolitycznych. I znów, mało prawdopodobne, aby piłkarz Tomasz Frankowski (jedynka z Podlasia), lekkoatleta Władysław Kozakiewicz (dalsze miejsce na Dolnym Śląsku), ba, nawet charytatywna działaczka Janina Ochojska (jedynka z Dolnego Śląska), szybko stali się zawodowcami. To samo można w pewnym sensie powiedzieć o Małgorzacie Adamowicz, która dwójkę na Pomorzu zawdzięcza wyłącznie swojemu wdowieństwu.

Kto wie, czym się zajmowali w Strasburgu i Brukseli platformerscy europosłowie poprzednich kadencji: Tadeusz Ross albo Tadeusz Zwiefka? Także byli celebrytami. Jakość tych list nie musi więc być w sumie wiele lepsza niż kompletowanej na zasadzie „bierny, ale wierny" (choć nie w każdym przypadku) drużyny PiS.

Kampania pustych rąk

Zarzut prawicy, że mamy do czynienia z reprezentacją szczególnie niespójną programowo, bardziej pasuje do przyszłych wyborów parlamentarnych. Prawda, że kandydaci Koalicji rozejdą się pewnie w PE po różnych frakcjach, ale w debacie o Unii liczą się dość technokratyczne tożsamości. Zarówno PO i Nowoczesna, jak SLD czy PSL mają program europejski stosunkowo prosty: załatwimy większy budżet pod warunkiem, że będziemy jako Polska bardziej zgodni z linią najbardziej mainstreamowych ugrupowań europejskich: chadecji, socjalistów czy liberałów. To ich emanacją jest Komisja Europejska, jak i główne rządy „narodowe".

Możliwe, że reprezentacja Koalicji będzie miejscami niejednolita, kiedy przyjdzie do głosowań „światopoglądowych" – wbrew twierdzeniom, że ta tematyka jest wyłączona z kompetencji Unii, dochodzi do nich czasem. Ale nawet PSL wysyła do europejskiej centrali polityków o poglądach dość mainstreamowych. Po konserwatywnym skrzydle Platformy ślad zaginął, a na pewno nie widać go na tych listach. Jeśli jest pomysł, aby wynagrodzić dysydentowi z PiS Kazimierzowi Ujazdowskiemu upokorzenie we Wrocławiu, gdzie wycofano go z kandydata na prezydenta, to nie poprzez przedłużenie mu mandatu europosła. Listy Koalicji Europejskiej to miejsce dla ludzi o konwencjonalnych, centrolewicowych przekonaniach ideowych.

Zarazem prostota programowa Koalicji napotyka w kampanii na podobnie mało skomplikowany przekaz PiS. Jego „12 punktów" to głównie iluzja presji na instytucje europejskie. Upraszczając, można by rzec, że o ile opozycja obiecuje większe finansowanie europejskie w następstwie polskiej uległości, to prawica chce je uzyskać poprzez asertywność. Niestety, technicznego scenariusza tej asertywności nie rysuje nawet mgliście. Tym bardziej nie ma pomysłu, jak Unię Europejską reformować, choć ta obecna niezbyt jej się podoba.

I możliwe, że nie jest to nawet straszny dramat. Na usprawiedliwienie pustych rąk obu stron można wskazywać wiele okoliczności łagodzących. Tak naprawdę nikt nie ma całościowego pomysłu na Unię. A mglistość samej jej przyszłości nie zachęca do pisania dalekosiężnych strategii. Z kolei niejasność i prowizoryczność kompetencji Parlamentu Europejskiego nie mobilizuje ambitnych polityków do specjalizowania się w czymkolwiek.

Mamy więc kampanię skoncentrowaną na tematyce krajowej. Dobrze jeszcze, gdy pojawiają się tematy ideowe, bo jednak spór o ideowe oblicze Europy będzie się rozgrywać, już się rozgrywa, w jej instytucjach. Gdy dochodzi do licytacji obietnicami socjalnymi, jest to tylko próba generalna przed jesienną walką o polski Sejm. Tłum polityków nieznających się na Unii, a wysyłanych do niej, zdaje się więc nawet tak bardzo nie szkodzić.

Przynajmniej mówcie po angielsku

Tylko że coś się w tym europarlamencie jednak dzieje. Reprezentanci Koalicji Europejskiej mogą sobie tłumaczyć, że wystarczy dostrajać się do ogólnych trendów panujących w Europejskiej Partii Ludowej (EPP) czy u socjalistów, a to potrafi każdy. Jeśli jednak choć trochę wierzą w możliwość gry w unijnym wnętrzu, powinni tam jechać tacy ludzie, którzy to umieją.

Prawica, cóż, do tej pory traktowała reprezentację w europarlamencie jako coś podrzędnego wobec polityki wewnętrznej. Sprzyjało temu wspomniane już nastawienie Kaczyńskiego, który zbytniego angażowania się w tamtejszą politykę nie lubił. Ale w tej kadencji to PiS czekają największe przetasowania, wobec przewidywanego rozpadu frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Możliwe jest wszystko – od kołatania do EPP (gdzie jednak ludzi Kaczyńskiego specjalnie nie chcą) po układanie się z umiarkowanymi eurosceptykami, choćby włoskimi, spod znaku Mattea Salviniego. Kto ma to jednak robić?

Prawo europejskie może być coraz bardziej skomplikowane, podlegające procesowi alienacji, jednak czasem coś z niego dla Polaków wynika. I warto, aby również Polacy je ogarniali, a może się nim zajmowali. A nawet jeśli założyć, że poseł krąży po europarlamencie głównie po to, aby tworzyć klimat, nie da się tego robić, nie mówiąc dobrze w żadnym obcym języku (wracamy do początku tekstu). Na tym tle potencjalne reprezentacje naszych głównych formacji rażą zaściankowością i przypadkowością.

Odrzucona oferta prof. Zdzisława Krasnodębskiego (PiS, Zjednoczona Prawica) wobec Ewy Kopacz (PO, Koalicja Europejska), aby odbyć debatę w języku angielskim (lub niemieckim), to trochę symboliczny przyczynek do problemu kompetencji w europejskich wyborach.

Oboje są jedynkami w okręgu wielkopolskim, stąd debata między nimi byłaby naturalna. Ale jeśli prof. Krasnodębski chciał zawstydzić formację konkurentki, to wszelkie uogólnienia są tu nie na miejscu. Ogłoszono dopiero co, że angielskiego uczy się pilnie inna była premier – z formacji profesora – Beata Szydło. Wraz z nią robią to minister Beata Kempa (dwójka PiS na Dolnym Śląsku) i wicemarszałek Sejmu Beata Mazurek (dwójka PiS w Lubelskiem). Niedawno minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński, jedynka w Zachodniopomorskiem, nie chciał odpowiadać na pytania po angielsku na konferencji prasowej. Byłoby wręcz perwersją oferować rozmowę w tym języku byłemu ministrowi rolnictwa Krzysztofowi Jurgielowi, dwójce na Podlasiu itd., itp.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi