Zalety i wady słabości Unii Europejskiej

Podział najwyższych stanowisk w Brukseli ujawnił, jak bardzo Wspólnota jest słaba. Polska ma teraz przynajmniej kilka lat, zanim pociąg integracji znów ruszy do przodu. A wtedy możemy do niego wsiąść już jako pełnoprawny pasażer.

Aktualizacja: 27.07.2019 15:19 Publikacja: 26.07.2019 00:01

Zalety i wady słabości Unii Europejskiej

Foto: PAP/DPA, Marijan Murat

Jeśli nie harakiri, to w każdym razie był to samobój Parlamentu Europejskiego. W nocy z 30 czerwca na 1 lipca Angela Merkel ostateczne zrezygnowała z forsowania na szefa Komisji Europejskiej jednego z kandydatów desygnowanych przez partie, które zdobyły najwięcej posłów w wyborach europarlamentarnych. Zrobiła to jednak nie dlatego, że chciała odbić uprawnienia, które kiedyś należały wyłącznie do kompetencji przywódców państw Unii, tylko po tym, jak eurodeputowani nie byli w stanie zjednoczyć się wokół jednego kandydata. W ten sposób Parlament Europejski, jedyna unijna instytucja pochodząca z bezpośrednich wyborów i przez to mająca niezależną od poparcia stolic narodowych legitymizację, stracił kluczowy instrument wpływania na decyzje Brukseli. Przyszłość pokaże, czy śmierć tzw. procesu spitzenkandidat okaże się tylko pierwszy krokiem w demontowaniu zintegrowanej Unii, powrotem do Europy rządzonej przez koncert wielkich mocarstw.

Zemsta na Timmermansie

Wśród polityków, którzy zostali mianowani na pięć najważniejszych stanowisk w Unii, ani jeden nie pochodzi z Europy Środkowej. Ale mimo to można mówić o sukcesie państw naszego regionu, a nawet krajów zachowujących dystans do pomysłu bliższej integracji. Okazały się one kluczowe w rozgrywce o władzę na szczytach Wspólnoty. Istniejący od wielkiego poszerzenia z 2004 r. układ, w którym tradycyjne partie Europy Zachodniej nadają ton Unii, a krajom naszego regionu nie pozostaje nic innego, jak iść za ich przewodem (parafrazując Jacques'a Chiraca: nie tracić okazji, aby się zamknąć), ostatecznie należy do przeszłości.

Co prawda Manfred Weber, kandydat frakcji chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej (EPP), nie zdobył poparcia innych klubów europarlamentu, ale wynikało to zarówno z braku doświadczenia w rządzeniu, jak i słabszego od oczekiwań wyniku wyborczego jego partii. O losie Bawarczyka przesądziły jednak jego niekończące się wahania w sprawie Viktora Orbána. Fidesz nie został z EPP wyrzucony, ale też nie przywrócono mu w tym klubie pełni uprawnień, używając dziwnej formuły „zawieszenia" jej w prawach członka. To nie spodobało się ani w Europie Środkowej, ani lewicowym eurodeputowanym zwolennikom radykalnego rozprawienia się ze „skrajnie prawicowym populizmem" na Węgrzech czy w Polsce. Kandydatura Webera została ustrzelona.

Ale z lustrzanego powodu większości wśród posłów PE nie mógł też zdobyć kandydat drugiej co do wielkości frakcji – socjalistów. Frans Timmermans i jego ideologiczna krucjata w obronie praworządności była nie do zaakceptowania nie tylko w Budapeszcie, Pradze, Warszawie i Bratysławie, ale także w Rzymie. Żądza zemsty na lewicy ze strony chadeków w Strasburgu dobiła Holendra.

Po nas choćby potop

Przywódcy Unii wzięli więc sprawy we własne ręce, najważniejsze nominacje personalne znów zapadły w tajnych negocjacjach. Demokratyczny proces, który miał przyczynić się do przywrócenia zaufania społeczeństw państw Unii do integracji po ciosie, jakim był brexit, poszedł w zapomnienie. Kandydatura Ursuli von der Leyen, której dokonania jako przełożonej Bundeswehry są negatywnie postrzegane przez 68 proc. jej rodaków, okazała się całkowitym zaskoczeniem nawet dla niemieckich mediów. Nic zresztą dziwnego: podobno sama minister obrony dowiedziała się, że jest rozważana przez kanclerz Merkel na następczynię Jeana-Claude'a Junckera ledwie kilka dni przed oficjalnym ogłoszeniem jej kandydatury. I spędziła kolejne noce na skleceniu programu dla Europy na następne pięć lat.

Ale to nie był jedyny etap samookaleczenia się europarlamentu. Kolejny nastąpił 16 lipca. Kamery uchwyciły moment, w którym von der Leyen nie potrafi ukryć ulgi, ale też zaskoczenia, gdy David Sassoli, nowy przewodniczący Parlamentu, odczytał wyniki głosowania nad jej kandydaturą: 383 głosów za i 327 przeciw przy 22 wstrzymujących. Większość ledwie dziewięciu głosów ponad wymagane 374 i to uzyskana dzięki poparciu PiS, Fideszu, Torysów czy włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd. Nagle ci, którzy od lat byli uważani za główne zagrożenie dla integracji, okazali się bardziej wiarygodnymi partnerami kanclerz Merkel (i stojącego za nowym rozdaniem stanowisk Emmanuela Macrona) od ugrupowań europejskiego mainstreamu. Wystarczy uświadomić sobie, że chadecy, socjaliści, liberałowie i zieloni to w nowym Parlamencie 518 szabel, aby zrozumieć, jak wielu posłów, którzy na co dzień mają na ustach pełno frazesów o zaletach integracji, obraziło się na przywódców Unii i w decydującym momencie było gotowych wepchnąć Wspólnotę w głęboki, instytucjonalny kryzys.

Obietnice i fantazje

W wygłoszonym na kilka godzin przed głosowaniem przemówieniu von der Leyen sypała z rękawa obietnicami. W jej ustach pojawiły się klasyczne postulaty eurofederalistów, które bywalcy Brukseli pamiętają sprzed 10, 20, 30 czy nawet 40 lat. Niemka zapewniała, że jeśli zostanie wybrana, postara się wprowadzić minimalną pensję w całej Unii. Zapowiedziała też, że przynajmniej w niektórych obszarach polityki zagranicznej decyzje będą podejmowane kwalifikowaną większością głosów.

Pojawił się też pewny punkt: stworzenie armii europejskiej i budowy unijnej, dziesięciotysięcznej straży granicznej podległej agencji Frontex. Von der Leyen zapewniła, że Unia w 2050 r. osiągnie neutralność w emisji gazów cieplarnianych. Ale chyba najbardziej kuriozalna była obietnica, że nowa szefowa Komisji Europejskiej uzna de facto prawo europarlamentu do inicjatywy ustawodawczej, co do tej pory było wyłącznym atrybutem unijnej egzekutywy. W takim układzie von der Leyen miałaby przedkładać Radzie UE wszelkie projekty europejskiego prawa, z którymi wystąpiliby deputowani w Strasburgu.

To wszystko jednak czysta fantazja. Zamiast harmonijnej współpracy między nową Komisją Europejską a nowym Parlamentem Europejskim zapowiada się ciągła konfrontacja i paraliż. Świadczą o tym choćby wyniki głosowania nad kandydaturą von der Leyen. Ponieważ od traktatu lizbońskiego ogromna większość prawa europejskiego jest objęta tzw. procesem współdecydowania (zatwierdzić pomysły legislacyjne Komisji Europejskiej musi zarówno Rada UE, jak i europarlament), trudno być optymistą co do postępów w przyjmowaniu nowych, unijnych regulacji.

Pierwszym testem tego procesu będzie wybór przez parlamentarzystów komisarzy, którzy mają dołączyć do ekipy von der Leyen. W polskim rządzie trwa dyskusja, czy wystawić polityka wagi ciężkiej, który jak Konrad Szymański czy Krzysztof Szczerski byłby partnerem dla szefowej Komisji Europejskiej, ale który w Strasburgu może zostać ustrzelony przez deputowanych lewicy i centrum, czy raczej postawić na technokratę, który jak Jadwiga Emilewicz czy Jerzy Kwieciński będzie łatwiejszy do przełknięcia, ale potem już nie będzie dla Polski za bardzo użyteczny. Taka sama refleksja z pewnością toczy się w kilku innych stolicach europejskich. To kolejny słaby prognostyk dla skuteczności nowej Komisji Europejskiej.

Spór o praworządność

W serii wywiadów udzielonych już po wyborze europejskim mediom von der Leyen wyciągnęła zresztą wnioski z wyników głosowania. I przedstawiła program wyraźnie odbiegający od tego, który głosiła przed deputowanymi.

Pytana o kary finansowe dla krajów, które nadal odmawiałyby udziału w systemie obowiązkowego podziału uchodźców, uznała, że to byłaby „ostateczność". Przyznała także, że trzeba w większym stopniu brać pod uwagę „polski punkt widzenia" i uwzględnić przyjęcie przez nasz kraj „półtora miliona mieszkańców Ukrainy, kraju, gdzie toczy się wojna hybrydowa". To jasne sygnały, że pod rządami von der Leyen Bruksela zrezygnuje z części najpoważniejszych inicjatyw idących w kierunku federalizacji Europy, w tym budowy prawdziwie zintegrowanej polityki migracyjnej.

Von der Leyen chce jednak pójść dalej i z powrotem wciągnąć do współdecydowania o losach Unii kraje, które w ostatnich latach były wyraźnie spychane na margines. Ta logika w pierwszej kolejności dotyczy problemu praworządności. Zamiast systemu, w którym niczym namiestnik Rzymu do Warszawy przyjeżdżał z misją kontrolną Frans Timmermans, ma powstać mechanizm dorocznych raportów obejmujących wszystkie kraje Unii.

– Praworządność jest rzeczą fundamentalną, ale nikt nie jest doskonały – podkreśla von der Leyen.

Zaś proszący o zachowanie anonimowości jeden z najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego mówi „Plusowi Minusowi": „takie rozwiązanie jest dla nas w pełni do zaakceptowania, staraliśmy się o nie od dawna".

Rękę do zgody Niemka wyciągnęła także do innego, utrzymującego dystans wobec prób federalizacji Unii, kraju – Włoch. – Będziemy starali się być jak najbardziej elastyczni – powiedziała von der Leyen, odnosząc się do łamania przez Rzym unijnych reguł budżetowych.

Agata Gostyńska-Jakubowska, ekspertka londyńskiego Center for European Reform (CER), przypomina, że była minister obrony kiedyś marzyła o powstaniu „Stanów Zjednoczonych Europy". Ale to już stare dzieje. W wywiadach udzielanych już po wygranym głosowaniu w europarlamencie von der Leyen wolała mówić o atucie, jakim jest „jedność i różnorodność" Europy. Przede wszystkim jednak szefowa europejskiej egzekutywy nie jest polityczną dziewicą, tylko jedną z najbliższych współpracowniczek Angeli Merkel. Od 14 lat pełniła w jej kolejnych gabinetach ważne funkcje ministerialne. Bilansu tych rządów nie można zaś określić jako dążenie do europejskiej federacji. W tym czasie Berlin konsekwentnie odmawiał dokończenia budowy unii bankowej i unijnego systemu zabezpieczenia wkładów w razie bankructwa instytucji finansowych. Ze zdecydowanym „nie" niemieckich władz spotkały się też propozycje prezydenta Francji utworzenia bardziej zintegrowanej unii walutowej z odrębnym ministrem finansów, poważnym budżetem, nawet odrębnym parlamentem. Niemcy miały tu wsparcie ośmiu krajów północnej Europy (tzw. Nowej Hanzy), które w żadnym wypadku nie chcą dopuścić do powstania tego, co nazywają „unią transferową". Podobną politykę Niemka będzie teraz kontynuować w Brukseli.

Von der Leyen, choć krytycznie oceniana jako minister obrony, okazała się też zdecydowaną zwolenniczką wzmocnienia więzi transatlantyckich. To pod jej rządami Niemcy po raz pierwszy wzięły wydatny udział we wzmocnieniu flanki wschodniej NATO, przejmując dowództwo nad batalionem sojuszu na Litwie. Ale jednocześnie nowa szefowa Komisji Europejskiej jak mało kto zdaje sobie sprawę z niedociągnięć Bundeswehry i wie, że powstanie „europejskiej armii" pozostaje na wiele najbliższych lat pomysłem nie do zrealizowania. Ten projekt pójdzie więc za jej kadencji w zapomnienie.

Rok kobiet

Zwycięsko z nowego rozdania stanowisk w Unii wychodzi z pewnością Emmanuel Macron. To on miał zaproponować kanclerz Merkel deal: szef Komisji Europejskiej dla Niemiec, szef Europejskiego Banku Centralnego (EBC) dla Francji. Chodzi o jedyne dwa stanowiska z realną władzą, które były teraz do przejęcia. Sam Macron jest postrzegany z nieufnością przez północne kraje strefy euro za wspomniany już plan budowy „unii transferowej". Co więcej, kandydatka Macrona Christine Lagarde jako szefowa MFW dała się poznać jako zwolenniczka mniej ostrych rygorów budżetowych, niż tego chciał Berlin, szczególnie w odniesieniu do Grecji.

Francuzom nie chodzi już jednak o radykalną przebudowę architektury unii walutowej: stracili złudzenia, że jest to możliwe. Lagarde, z zawodu prawniczka, będzie w zgodnej opinii ekspertów kontynuowała politykę swojego poprzednika Mario Draghiego. Francja, której gospodarka rozwija się w niemrawym tempie (1,5 proc. w tym roku), bo efektów skromnych reform rynkowych prezydenta wciąż nie widać, potrzebuje kontynuacji strategii taniego pieniądza, którą zapewniają rekordowo niskie stopy procentowe EBC i inne instrumenty finansowe. To do pewnego stopnia wspólny cel całej Europy, bo dalszy wzrost bezrobocia we Francji niebezpiecznie zwiększyłby szanse na zdobycie prezydentury przez Marine Le Pen w 2022 r. Zbytnie zaostrzenie warunków kredytowych byłoby też trudne do pogodzenia ze stabilnością finansową Włoch.

Z perspektywy Donalda Tuska, i szerzej polskiej opozycji, szczególnie problematyczny jest wybór na przewodniczącego Rady Europejskiej belgijskiego premiera Charlesa Michela. Poprzednik Tuska też wywodził się bowiem z malutkiej Belgii – jasny sygnał, że chodzi o mało ważne stanowisko, którego duże kraje Unii nie tylko nie muszą kontrolować, ale mogą obsadzić, nie dbając o podstawowe zasady różnorodności geograficznej. To nie przypadek: urząd, który kiedyś miał być zaczątkiem powołania „prezydenta Europy" dziś ma być na tyle słaby, aby nie ograniczał swobody ruchów przywódców państw członkowskich Unii.

Paradoksalnie Parlament Europejski kierował się chyba tą samą logiką, wybierając na swojego przewodniczącego byłego prezentera włoskiej telewizji Davida Sassoli na miejsce innego Włocha, powiązanego z Forza Italia bezbarwnego Antonia Tajaniego.

Z szefem europejskiej dyplomacji jest nieco inaczej. Po kadencjach Catherine Ashton i Federice Mogherini nikt już nie ma złudzeń, że samo powoływanie urzędu wysokiego przedstawiciela UE ds. zagranicznych pozwoli na wykucie przez Wspólnotę jednolitej strategii w relacjach międzynarodowych. Na to potrzebne będą dziesięciolecia.

Mimo wszystko socjalista Josep Borrell jest politykiem wybitnym, który może tam, gdzie mu na to pozwolą państwa członkowskie, zrobić sporo dobrego dla Unii. Dla Hiszpanii to przede wszystkim choćby częściowe rozładowanie napięcia wokół Katalonii, a także wzmocnienie więzi z Ameryką Łacińską (po 30 latach negocjacji Bruksela niedawno zawarła umowę o wolnym handlu z łączącym Brazylię, Argentynę, Urugwaj i Paragwaj Mercosurem).

Do historii 2019 r. ma szansę przejść jako rok kobiet. Na dwóch najważniejszych stanowiskach w Unii po raz pierwszy nie ma mężczyzn. To może być przełom, który otworzy nową epokę równowagi płci na szczytach władzy w Brukseli.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jeśli nie harakiri, to w każdym razie był to samobój Parlamentu Europejskiego. W nocy z 30 czerwca na 1 lipca Angela Merkel ostateczne zrezygnowała z forsowania na szefa Komisji Europejskiej jednego z kandydatów desygnowanych przez partie, które zdobyły najwięcej posłów w wyborach europarlamentarnych. Zrobiła to jednak nie dlatego, że chciała odbić uprawnienia, które kiedyś należały wyłącznie do kompetencji przywódców państw Unii, tylko po tym, jak eurodeputowani nie byli w stanie zjednoczyć się wokół jednego kandydata. W ten sposób Parlament Europejski, jedyna unijna instytucja pochodząca z bezpośrednich wyborów i przez to mająca niezależną od poparcia stolic narodowych legitymizację, stracił kluczowy instrument wpływania na decyzje Brukseli. Przyszłość pokaże, czy śmierć tzw. procesu spitzenkandidat okaże się tylko pierwszy krokiem w demontowaniu zintegrowanej Unii, powrotem do Europy rządzonej przez koncert wielkich mocarstw.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi