Jeśli nie harakiri, to w każdym razie był to samobój Parlamentu Europejskiego. W nocy z 30 czerwca na 1 lipca Angela Merkel ostateczne zrezygnowała z forsowania na szefa Komisji Europejskiej jednego z kandydatów desygnowanych przez partie, które zdobyły najwięcej posłów w wyborach europarlamentarnych. Zrobiła to jednak nie dlatego, że chciała odbić uprawnienia, które kiedyś należały wyłącznie do kompetencji przywódców państw Unii, tylko po tym, jak eurodeputowani nie byli w stanie zjednoczyć się wokół jednego kandydata. W ten sposób Parlament Europejski, jedyna unijna instytucja pochodząca z bezpośrednich wyborów i przez to mająca niezależną od poparcia stolic narodowych legitymizację, stracił kluczowy instrument wpływania na decyzje Brukseli. Przyszłość pokaże, czy śmierć tzw. procesu spitzenkandidat okaże się tylko pierwszy krokiem w demontowaniu zintegrowanej Unii, powrotem do Europy rządzonej przez koncert wielkich mocarstw.
Zemsta na Timmermansie
Wśród polityków, którzy zostali mianowani na pięć najważniejszych stanowisk w Unii, ani jeden nie pochodzi z Europy Środkowej. Ale mimo to można mówić o sukcesie państw naszego regionu, a nawet krajów zachowujących dystans do pomysłu bliższej integracji. Okazały się one kluczowe w rozgrywce o władzę na szczytach Wspólnoty. Istniejący od wielkiego poszerzenia z 2004 r. układ, w którym tradycyjne partie Europy Zachodniej nadają ton Unii, a krajom naszego regionu nie pozostaje nic innego, jak iść za ich przewodem (parafrazując Jacques'a Chiraca: nie tracić okazji, aby się zamknąć), ostatecznie należy do przeszłości.
Co prawda Manfred Weber, kandydat frakcji chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej (EPP), nie zdobył poparcia innych klubów europarlamentu, ale wynikało to zarówno z braku doświadczenia w rządzeniu, jak i słabszego od oczekiwań wyniku wyborczego jego partii. O losie Bawarczyka przesądziły jednak jego niekończące się wahania w sprawie Viktora Orbána. Fidesz nie został z EPP wyrzucony, ale też nie przywrócono mu w tym klubie pełni uprawnień, używając dziwnej formuły „zawieszenia" jej w prawach członka. To nie spodobało się ani w Europie Środkowej, ani lewicowym eurodeputowanym zwolennikom radykalnego rozprawienia się ze „skrajnie prawicowym populizmem" na Węgrzech czy w Polsce. Kandydatura Webera została ustrzelona.
Ale z lustrzanego powodu większości wśród posłów PE nie mógł też zdobyć kandydat drugiej co do wielkości frakcji – socjalistów. Frans Timmermans i jego ideologiczna krucjata w obronie praworządności była nie do zaakceptowania nie tylko w Budapeszcie, Pradze, Warszawie i Bratysławie, ale także w Rzymie. Żądza zemsty na lewicy ze strony chadeków w Strasburgu dobiła Holendra.
Po nas choćby potop
Przywódcy Unii wzięli więc sprawy we własne ręce, najważniejsze nominacje personalne znów zapadły w tajnych negocjacjach. Demokratyczny proces, który miał przyczynić się do przywrócenia zaufania społeczeństw państw Unii do integracji po ciosie, jakim był brexit, poszedł w zapomnienie. Kandydatura Ursuli von der Leyen, której dokonania jako przełożonej Bundeswehry są negatywnie postrzegane przez 68 proc. jej rodaków, okazała się całkowitym zaskoczeniem nawet dla niemieckich mediów. Nic zresztą dziwnego: podobno sama minister obrony dowiedziała się, że jest rozważana przez kanclerz Merkel na następczynię Jeana-Claude'a Junckera ledwie kilka dni przed oficjalnym ogłoszeniem jej kandydatury. I spędziła kolejne noce na skleceniu programu dla Europy na następne pięć lat.