Kryzys piątej pory roku

Drogi od karnawałowej zabawy do postnego umartwienia nie jesteśmy w stanie przejść tylko mocą naszego własnego wysiłku czy wewnętrznego „przepracowania" – potrzebujemy wsparcia z zewnątrz. Z Kościoła.

Publikacja: 13.02.2015 00:18

Kryzys piątej pory roku

Foto: 123rf.com

Kiedy zaczynamy się zastanawiać nad tym, czym jest karnawał, zaraz przychodzi nam do głowy następujący po nim Wielki Post, a gdy zestawiamy karnawał i post, od razu wyskakuje jak królik z kapelusza „wojna postu z karnawałem" znana z obrazu Pietera Breughla, ale i twórczości polskich bardów solidarnościowego karnawału – Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego.

Sugestia, że karnawał i post są w stanie wojny, podsuwa czasem pokusę, by widzieć w tym pierwszym sprzeciw wobec religijnego umartwienia. Tak mogą widzieć problem jednak tylko ci, którym dalekie jest chrześcijaństwo.

Ojciec Marek Blaza, jezuita, pisząc swego czasu o karnawale, zastanawiał się wręcz, czy w ogóle możliwa jest przemiana z karnawałowego hulaki w wielkopostnego pokutnika i w jaki sposób chrześcijanie mogliby jej dokonać.

Wyciszyć ciało i duszę

Odpowiedź na to pytanie chyba wydała mu się trudna, bo aby ją znaleźć, odwołał się do nadprzyrodzonych interwencji Boga w Piśmie Świętym i przykładów gwałtownych nawróceń wierzących w dziejach Kościoła: „Oczywiście odwołując się do historii Kościoła, możemy odpowiedzieć, że u Boga nie ma nic niemożliwego albo że w żywotach świętych można znaleźć niemało przykładów nagłych nawróceń. Odpowiadając w ten sposób, być może sami liczymy też na cud nawrócenia naszego serca, który miałby się dokonać w mgnieniu oka. Jednak sami zauważamy, że z zasady taki cud nie dokonuje się automatycznie. Trzeba bowiem nad sobą popracować".

Coś w tym oczywiście jest, jednak każdego roku czas przeznaczony na „nawrócenie" jest nazbyt krótki – błyskawicznie przychodzi Środa Popielcowa, nasze głowy posypywane są popiołem i zwyczajnie nie mamy czasu, by wewnętrznie przepracować tę przemianę.

A warto pamiętać, że nie zawsze tak było. W kalendarzu liturgicznym związanym z nadzwyczajną formą rytu rzymskiego, czyli tzw. mszą trydencką (odprawianą powszechnie jeszcze pół wieku temu, dziś znacznie rzadziej), Wielki Post nie spada na nas jak gilotyna. Trzy niedziele poprzedzające Środę Popielcową określane są w tym kalendarzu mianem Przedpościa. Jak lapidarnie, lecz trafnie określił to przywoływany już o. Marek Blaza, jest to swego rodzaju „przygotowanie do przygotowania". Moglibyśmy powiedzieć, że było to swego rodzaju memento.

Czas Przedpościa nie jest jeszcze czasem postu, ale kapłan nosi już podczas mszy fioletowy ornat, nie śpiewa się Alleluja ani „Chwała na wysokości Bogu" (Gloria), a w czytaniach rozważa się naukę o upadku, czyli grzechu pierworodnym, a także o potopie i powołaniu Abrahama. W polskiej tradycji każda z tych niedziel przedpostnych nosi swoją nazwę i tak odpowiednio są to niedziela starozapustna, mięsopustna i zapustna.

Dopełnieniem Przedpościa jest nabożeństwo 40-godzinne, które trwa od niedzieli do wtorku przed Środą Popielcową. Historycznie jego wprowadzenie było efektem pewnego paradoksu, bo choć Kościół starał się zapewnić wejściu człowieka w czas umartwienia rodzaj otuliny, to zmiana klimatu liturgicznego powodowała nieraz nasilenie intensywności karnawałowej hulanki. Do tego stopnia, że znane były lokalne obyczaje zabaw i obrzucania się popiołem jeszcze w sam Popielec. Nabożeństwo 40-godzinne z adoracją Najświętszego Sakramentu wymyślono, by dodatkowo pomóc wiernym w wyciszeniu ciała i duszy.

Kościół sekularyzuje

W liturgii posoborowej wszystkie te elementy zostały zredukowane do minimum. Dziś mamy natychmiast wejść w czas umartwienia i już. Ale czy gdy ktoś pije, zagrzebany jest po uszy w alkoholizmie, tak po prostu niczym heros może zostawić nałóg? Odpowiedź zgodna z prawdą brzmi: tak bywa bardzo rzadko. Może zatem chodzi o coś innego niż przepracowywanie i wynikającą z naszej woli przemianę z hulaki w mnicha?

Aby zrozumieć istotę karnawału, warto wrócić do jego początków. Badacze kultury wywodzili go często z obrzędów pogańskich, z saturnaliów, kultów płodności i zaklinania duchów.

Prawdopodobnie moglibyśmy wykazać jakiś rodzaj ciągłości pomiędzy tymi antycznymi obyczajami a chrześcijańskim (a ściśle rzecz biorąc, katolickim) karnawałem jako radosnym świętowaniem Bożego Narodzenia. Jednak nie da się pojąć istoty karnawału bez zrozumienia jego miejsca w obyczajowości Kościoła.

Samo słowo „karnawał" pozostaje niejasne i zwykle podaje się jego dwa możliwe etymologiczne wyjaśnienia. Pierwsze dzieli słowo „karnawał" na dwa inne włoskie wyrazy: „caro" (mięso) i „vale" (żegnaj!) – co miałoby wskazywać na koniec karnawału i pustą spiżarnię, jaką po sobie zostawia. Drugie wytłumaczenie ma konotacje pogańskie i odnosi się do carrus navalis, czyli wozu w kształcie łodzi, który prowadził parady antycznych Bachanaliów – świątecznych libacji na cześć Bachusa, wina i płodności.

To, co przede wszystkim jednak różni katolicki karnawał od jego pogańskich odpowiedników, to sekularyzacja, której dokonał w świecie pogańskim przychodzący Kościół. Żywioły i posągi przestały być bogami, a zabawa karnawałowa przestała być formą kultu, bałwochwalstwa, często sakralnie legitymizowanej nieprawości, ale znalazła swoje właściwe miejsce w życiu ludzi.

Zresztą może sekularyzacja to złe słowo – raczej chodzi o odnalezienie realizmu i prawdy o ludzkiej naturze, w którą wpisana jest też zabawa będąca czymś innym niż świętowanie i prawdziwy kult Boga.

Protestanci i jezuici

Jednak pierwsze wzmianki o karnawale nie są antyczne, ale pochodzą z XIII wieku i dotyczą charakteru konsumpcji w okresie poprzedzającym Wielki Post. Jedzono wtedy to, czego często odmawiano sobie w ciągu roku – mięsa, sery, smalec czy jaja. Wedle teorii szukających funkcjonalnego uzasadnienia dla każdej ludzkiej aktywności karnawał miał służyć pozbyciu się nadmiaru zapasów zgromadzonych na zimę.

Z wielu względów trudno taką teorię przyjąć bez oporów – w epokach nieustannego niedostatku pozbywanie się pożywienia w środku zimy nie wydaje się uzasadnione. Bardziej zrozumiałym wyjaśnieniem świętowania karnawału wydaje się przedłużanie radości Bożego Narodzenia lub przesuwanie na coraz wcześniejszą porę ostatków.

Do XIII wieku libacje karnawałowe odbywały się prawdopodobnie po prostu w domach, za zamkniętymi drzwiami. Dopiero od XIII stulecia pojawią się świadectwa publicznego ucztowania i zabaw. Od XIV do XVI stulecia karnawał był także czasem alegorycznych przedstawień z upersonifikowanymi postaciami karnawału i Wielkiego Postu, ze zwierzętami symbolizującymi ludzkie przywary i grzechy, jak obżarstwo, rozpasanie, lenistwo czy zawiść. Zatem było to coś więcej niż tylko zabawa – przekazywanie ludowi poprzez środki komiczne kulturowych wskazówek dobrego i złego życia.

Charakterystyczne, że rozkwit „piątej pory roku" (jak nazywa się karnawał w Kolonii) zakończył się razem ze zmierzchem katolickiej kultury christianitas. Karnawałowi kres położyli surowi protestanci, gardzący zabawami i ludycznością, jako symbolem upadku człowieczej natury. To oni silnie ugruntowali w nas przekonanie, że trzeba nad sobą popracować, a nie bawić się.

Sporo z tej indywidualistycznej etyki samozaparcia przejęli potem jezuici, którzy wzięli udział w charakterystycznym dla nowoczesności procesie porzucania obyczaju i rytuału jako religijnych instytucji społecznych wspierających wiarę. Potem swoje dołożyli wnukowie reformatorów – wyzbyci emocji racjonalistyczni myśliciele, władcy oświecenia, utylitaryści, romantycy...

Droga do zatracenia

Bez dostrzeżenia różnicy pomiędzy katolicyzmem i protestantyzmem pozostaje nam tylko zdziwienie, że Kościół katolicki nigdy jednoznacznie nie potępił karnawału, tego czasu uciechy.

Współcześnie zdziwienie to nie jest obce ani wierzącym, ani niewierzącym, którzy w religijności katolickiej widzą jedynie rodzaj ucisku moralnego i etycznego, wręcz purytanizmu zawsze niechętnego temu, co daje pociechę ciału, zmysłom i emocjom. Przyjmują oni aksjomat, że zatracenie się w zabawie jest dziś miarą dobrej rozrywki. A skoro tak, to zadają pytanie: jak wierzący człowiek może się zatracić w karnawałowej zabawie, skoro nawet ta ma miejsce w perspektywie świętości?

I tu właśnie tkwi błąd. Bo czy zatracenie faktycznie jest warunkiem dostąpienia radości wynikającej z zabawy? Czy może nie przypomina ono bardziej demonicznego transu pogańskich libacji? Może pragnienie zatracenia się w zabawie jest tylko poszukiwaniem ucieczki od problemów życia, przed rozpaczą?

Zatracanie się to nie jest radość i dobry odpoczynek, a tym bardziej wydłużona radość z Narodzenia Pańskiego. Intuicyjnie wyczuwamy, że w przypadku karnawału doszło do zasadniczego przetworzenia dawniejszej kultury – odegnano z niej księcia tego świata, ale dodano radość natury ludzkiej, która w śpiewie i tańcu podoba się Bogu także wtedy, gdy nie jest aktywnością stricte pobożną.

Smutek bachanaliów

Częste jest jednak postrzeganie karnawału jako reliktu świata pogańskiego, którego Kościół mimo starań nie zdołał okiełznać, choć usilnie do tego zmierzał i teoretycznie czynił to – wplatając w roczny cykl obyczaju okołoliturgicznego. Opinia ta prowadzi do przekonania, że średniowieczna tolerancja wobec karnawału była rodzajem hipokryzji – próbą pozostawienia w ramach sacrum spraw, które w żaden sposób uświęcone być nie mogły. Tak rozumiana chrystianizacja pogańskiego święta byłaby rzeczywiście niczym więcej niż moralizowaniem nad upadkiem obyczajów i zaklinaniem rzeczywistości, że sprawy mają się zupełnie dobrze.

W koleiny takiego myślenia wpada choćby modny myśliciel włoski Giorgio Agamben, przyjmując, że w katolicyzmie istnieje radykalny rozdział pomiędzy sacrum i profanum, a zatem każde wkroczenie Kościoła w przestrzeń karnawału kończy zabawę. A ta, by była prawdziwa, musi być jak u pogan – zatraceniem.

Tymczasem rozdział sacrum i profanum nie jest wcale katolicki (a na pewno nie był bliski katolickiemu średniowieczu). Czym innym jest bowiem katolickie rozróżnienie na to, co naturalne i nadprzyrodzone. Karnawał będący naturalnym wyrazem ludzkiego życia nie jest przeciwieństwem łaski – nie niszczy jej tak, jak profanum miałoby niszczyć sacrum.

Te dwie socjologiczne kategorie swoje źródło mają w dualizmie protestanckich ortodoksów, dla których upadła ludzka natura i jej wytwory (profanum) zostały trwale przeciwstawione Bogu (sacrum). Gdy uciecha karnawału zostaje pozbawiona odniesień do bałwochwalstwa, staje się po prostu elementem cyklu życia, porządku stworzenia, w którym to, co naturalne, poszukuje tego, co nadprzyrodzone, ale w sposób właściwy dla darowanego mu czasu.

Tego jednak Giorgio Agamben nie przyjmuje do wiadomości – akceptacja takiego spojrzenia musiałaby oznaczać także zgodę, że w pewnych formach zabawy zawarte jest zło. Zło zaś prowadzi do niewygodnego pytania o jego inspiratora.

Rzecz jasna nie da się zaprzeczyć, że swego rodzaju napięcie pomiędzy karnawałem i postem niewątpliwie istniało, podobnie jak istniało pomiędzy Kościołem a karczmą. Spory te były jednak zamknięte w jednym obiegu czasu normowanym przez obyczaj, a w szerszych jeszcze ramach przez obrzędy roku liturgicznego, za pomocą których katolickość obejmuje to, co przyrodzone i naturalne, ze świętym, niebiańskim, pełnym łaski.

Dziś, zwykle dwa dni po Popielcu zapominamy o Wielkim Poście rozrywani wirtualną obyczajowością naszej zmierzchającej nowoczesności. Nikt z nas nie śpiewa już tak dosadnie: „A jak już przejdzie lato i przyjdzie święty Michał, ale to ci nie zaśpiewam, ale chociaż byś ty zdychał".

Zanik obyczaju kościelnego i intensywności Wielkiego Postu każe zapytać, czy nie oglądamy też końca karnawału, który nie staje się już niczym więcej jak konsumpcją, demonem pożerania bez granic. Nie ma już dziś kaznodziei, który rzuciłby anatemę na grajka, ale nie ma też takiego, który wyegzorcyzmowałby powracający smutek bachanaliów.

I tak bokiem nam wychodzi ponuractwo protestanckiej etyki pracy, która dała światu niewolniczy smutek kapitału i korporacji, wprzęgła nas w kierat, na który w kulturze potrafimy odpowiedzieć już tylko rozpaczliwym poszukiwaniem zatracenia, rozrywki, która nas... rozrywa.

Zanik napięcia pomiędzy postem i karnawałem, zanik chrześcijańskiego porządku różnych sfer życia skutkuje tym, że w samym Kościele dochodzi do pomieszania, w którym uprzyjemnia się praktyki pobożnościowe, wprowadza do nich elementy zabawy, a z drugiej strony sakralizuje się w życiu to, co wiąże się z przyjemnością.

Iść za kulturą wiary

Nie oznacza to jednak, że traci znaczenie pytanie o. Blazy, które można zredukować do kwestii „jak przeżyć Środę Popielcową". Co zrobić z tym, że do Środy Popielcowej hulamy, a potem już tylko nosimy popiół na głowach? Czy możliwa jest taka błyskawiczna przemiana człowieka z dnia na dzień?

Odpowiedzią może być refleksja Josepha Ratzingera, która podsuwa nam to, co w życiu Kościoła było niegdyś oczywistością, ale zostało zanegowane najpierw przez ruchy reformacyjne, a potem przez szeroki prąd nowoczesności.

Otóż religia to nie tylko wysiłek własnej woli, to także (a może przede wszystkim) poddanie się temu, co przychodzi z zewnątrz, temu, co podaje Kościół i obyczaj religijny. Nie mamy się zatem miotać duchowo w przededniu Środy Popielcowej, ale pójść za kulturą wiary – nie my wyznaczmy jej miarę, ale to ona ma nas prowadzić.

Joseph Ratzinger w kilku akapitach, które poświęcił karnawałowi, wspaniale rozbija próby przeciwstawienia pobożności karnawałowi. „Wydaje się być rzeczą problematyczną traktować karnawał jako przedmiot rozważania teologicznego, ponieważ właściwie obchody karnawałowe w sposób najwyżej bardzo pośredni tylko wiążą się z rokiem kościelnym. Ale czy w tym względzie nie ulegamy trochę swoistej schizofrenii? Z jednej bowiem strony radzi jesteśmy, że karnawał przyjął się właśnie w krajach katolickich, z drugiej zaś strony omijamy dyskusję o nim z punktu widzenia teologicznego. Czy karnawał należy więc do spraw, których z chrześcijańskiego punktu widzenia nie należy aprobować, z punktu widzenia zaś ludzkiego należy je jednak tolerować, bo zakazać się ich nie da? Wówczas jednak należałoby zapytać: w jakim stopniu chrześcijaństwo jest ludzkie?".

I dalej kardynał odpowiada na to pytanie: wyegzorcyzmowane pogańskie obyczaje, poddane wcześniej władzy demonów, gwałtu i rzeczywistego smutku wynikającego z łączenia zabawy i praktyk przeciwnych naturze, w chrześcijaństwie stają się eksplozją radości, zabawy, uciechy i pociechy, czasem autoironii mówiącej wśród śmiechu słowa prawdy, bliskie słowom kaznodziei wielkopostnego. W ten sposób oddemonizowany karnawał mógł się powołać na słowa Starego Testamentu: „Jest czas płaczu i czas śmiechu" (Ekl 3, 4).

Zatem to, co dla Agambena jest rodzajem niespójności wewnątrz katolicyzmu, jego „sztuczności", dla Ratzingera stało się elementem właściwego postrzegania i rozumienia zasad działania świata stworzonego przez dobrego Boga.

Swoją teologiczną miniaturę poświęconą karnawałowi kardynał Ratzinger zamknął klamrą odnoszącą się do współczesności. Wyegzorcyzmowany karnawał zdziera z ludzkich twarzy demoniczne maski, ale dziś karnawał jest znów niszczony przez smutek, który wywołują nowi pogańscy bogowie chcący zawładnąć karnawałem – to „mamona wraz ze swoimi sprzymierzeńcami".

Chrześcijanie mają walczyć nie przeciw zabawie, ale o dobrą zabawę, czyli mają się sprzeciwiać zatraceniu, zniewoleniu czy zabawie jako substytucie pełnego życia. Ratzinger: „Walka z demonami i śmiech ze śmiejącymi się idą w parze; chrześcijanin nie musi być człowiekiem rozdwojonym, ponieważ wiara chrześcijańska jest prawdziwie ludzka".

Drogi od zabawy do umartwienia nie jesteśmy więc w stanie przejść tylko mocą naszego własnego wysiłku czy „przepracowania" – potrzebujemy wsparcia z zewnątrz. Niestety, w czasach nowoczesnych wiarę zepchnięto do sfery prywatnej – religia nie jest już wspierana przez żadną z silnych instytucji naszego życia. Nie budzimy się zdjęci paniką, gdy zaśpimy na niedzielną sumę, ale owszem, na czoło występuje nam zimny pot, gdy korporacyjny zegar wskazuje 8.05, a my stoimy w korku.

Praca, wypoczynek i świętowanie straciły swe naturalne i chrześcijańskie znaczenie, zostały wtopione w liczne logiki czasu i obyczaju związanego z życiem w korporacji, na Facebooku, w supermarkecie, wtopione w rozmaite obowiązki społeczne zapewniające, przynajmniej w naszym mniemaniu, cywilizacyjne przetrwanie.

By jednak bez problemu przejść z karnawału w post, potrzebujemy wsparcia z zewnątrz: trzeba stać się uczestnikiem śpiewu i tańca „silnie angażującego władze duchowe i cielesne, więc dla kogoś, kto chciałby je wyłącznie konsumować, nic z siebie nie dając [...] mogłyby być [one] rozczarowaniem" – jak pisał Piotr Kaznowski w tekście „Muzyka naszych korzeni" w kwartalniku „Christianitas".

Tęsknoty święte i doczesne

Zanurzenie człowieka w kulturze tradycyjnej sprawiało niegdyś, że zarówno karnawał, jak i post stawały się sposobem wyrazu uczuć, przeżyć, ale i tęsknot – doczesnych i świętych. Taniec nie był tylko hulanką i rozrywką, a śpiew podczas liturgii tylko estetyczną oprawą sakramentu, chodziło raczej o „medium przekształcania i wyrażania emocji towarzyszących wszystkim okolicznościom życia, tak że [miały] wielką wartość nie tylko ludyczną, ale i konsolacyjną" (to znów Kaznowski).

Zatem nie chodzi tylko o to, czy my sami popracujemy wewnętrznie nad sobą, ale przede wszystkim o to, jaka kultura nas – poniekąd z zewnątrz – kształtuje. Ta, w której żyjemy, już właściwie nie rozróżnia ani karnawału, ani postu. Tak jak w czasach przedchrześcijańskich efektem jest smutek. Nie wynika z tego żadna z przyczyn wielkiej radości ani intensywna, zdrowa pobożność, ani dobra zabawa. W efekcie nie potrafimy się ani modlić, ani tańczyć.

Autor jest historykiem idei, redaktorem portalu Christianitas.org

Kiedy zaczynamy się zastanawiać nad tym, czym jest karnawał, zaraz przychodzi nam do głowy następujący po nim Wielki Post, a gdy zestawiamy karnawał i post, od razu wyskakuje jak królik z kapelusza „wojna postu z karnawałem" znana z obrazu Pietera Breughla, ale i twórczości polskich bardów solidarnościowego karnawału – Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego.

Sugestia, że karnawał i post są w stanie wojny, podsuwa czasem pokusę, by widzieć w tym pierwszym sprzeciw wobec religijnego umartwienia. Tak mogą widzieć problem jednak tylko ci, którym dalekie jest chrześcijaństwo.

Ojciec Marek Blaza, jezuita, pisząc swego czasu o karnawale, zastanawiał się wręcz, czy w ogóle możliwa jest przemiana z karnawałowego hulaki w wielkopostnego pokutnika i w jaki sposób chrześcijanie mogliby jej dokonać.

Wyciszyć ciało i duszę

Odpowiedź na to pytanie chyba wydała mu się trudna, bo aby ją znaleźć, odwołał się do nadprzyrodzonych interwencji Boga w Piśmie Świętym i przykładów gwałtownych nawróceń wierzących w dziejach Kościoła: „Oczywiście odwołując się do historii Kościoła, możemy odpowiedzieć, że u Boga nie ma nic niemożliwego albo że w żywotach świętych można znaleźć niemało przykładów nagłych nawróceń. Odpowiadając w ten sposób, być może sami liczymy też na cud nawrócenia naszego serca, który miałby się dokonać w mgnieniu oka. Jednak sami zauważamy, że z zasady taki cud nie dokonuje się automatycznie. Trzeba bowiem nad sobą popracować".

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków