Żołnierze Wyklęci. Samotna walka niezłomnych bohaterów

Podziemie antykomunistyczne w Polsce miało dobrze zorganizowane karne oddziały, wywiad i kontrwywiad, wydawało gazety. Ze swoim przekazem docierało nie tylko do społeczeństwa, ale też do zachodnich dziennikarzy, a nawet ONZ. Nie było w stanie zrobić tylko jednego: wygrać samotnej walki z przeciwnikiem siejącym terror i łamiącym wszelkie zasady.

Aktualizacja: 25.02.2017 14:50 Publikacja: 24.02.2017 23:01

Kadra słynnej V Brygady Wileńskiej, od lewej: podporucznik czasu wojny Henryk Wieliczko „Lufa”, poru

Kadra słynnej V Brygady Wileńskiej, od lewej: podporucznik czasu wojny Henryk Wieliczko „Lufa”, porucznik Marian Pluciński „Mścisław”, major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, wachmistrz Jerzy Lejkowski „Szpagat” i podporucznik Zdzisław Badocha „Żelazny”. Zdjęcie z 1945 r. Z nich tylko Lejkowski przeżył czasy stalinowskie.

Foto: Laski Diffusion/East News

Ciężarówki pojawiły się w mieście około godz. 15. Na pakach uzbrojeni po zęby czerwonoarmiści i garstka cywilów. Obszarpani, zabiedzeni, najpewniej pobici „bandyci z lasu". Wiosną 1945 r. taki widok nie należał w Puławach do rzadkości. Miasto obsadzone było przez czerwonoarmistów i ubeków, którzy mieli polować na polską partyzantkę, a miejscowe więzienie pękało w szwach. I właśnie tam skierowały się dwa studebakery.

Kiedy podjechały pod bramę, z pierwszej ciężarówki wysiadł sowiecki oficer. Podszedł do strażnika, który kątem oka dostrzegł, że pozostali żołnierze rozbiegają się wokół budynku. Wtedy zrozumiał: coś jest nie tak. Chwycił za broń, ale zanim zdążył wystrzelić, dosięgła go kula. Kilka minut później przybysze przejęli kontrolę nad sporą częścią więzienia. Zaczęli wyprowadzać aresztantów, pakować ich na ciężarówki, a do cel wtrącać rozbrojonych ubeków.

Ci, którzy pozostawali jeszcze na wolności, otrząsnęli się po dłuższej chwili. Zabarykadowali się na piętrze i zaczęli strzelać. Było już jednak za późno. Ciężarówki ze 107 więźniami pędziły ku wylotowi z miasta. Naraz jedna z nich zwolniła. Siedzący w szoferce oficer rzucił do Sowietów, którzy patrolowali miasto: „Tam, w więzieniu, Polacy biją naszych, szybko!". Efekt? Kilka minut później czerwonoarmiści otworzyli ogień do... zabarykadowanych ubeków. Nim komuniści zdołali opanować chaos, 44-osobowy oddział majora Mariana Bernaciaka, czyli legendarnego „Orlika", był już w swojej leśnej kryjówce. Partyzanci zrzucali sowieckie mundury i przebrania aresztantów. Mogli odetchnąć, choć zaledwie na krótką chwilę.

Był 24 kwietnia 1945 r. Za sześć dni Adolf Hitler popełni samobójstwo, za dwa tygodnie niemieccy dowódcy pojadą do kwatery głównej Alianckich Sił Ekspedycyjnych w Reims, by podpisać kapitulację kończącą najbardziej krwawą wojnę w dziejach Europy.

Ale w Polsce wojna wcale się nie kończy.

Walka i samoobrona

Podobnych akcji jak ta w Puławach było więcej. Niektóre bardziej skomplikowane, inne zakrojone na szerszą skalę. Jak choćby ta pod Kuryłówką na Podkarpaciu, gdzie oddziały Narodowej Organizacji Wojskowej dowodzone przez „Ojca Jana", czyli majora Franciszka Przysiężniaka, wydały wielogodzinną bitwę NKWD. Bilans – 57 zabitych Sowietów, niektórzy w walce na bagnety. Albo w Kielcach, kiedy to oddział Ruchu Oporu Armii Krajowej pod dowództwem kapitana Antoniego Hedy „Szarego" podstępem zajął więzienie, uwalniając 700 więźniów politycznych.

Historycy opisujący to, co się działo na ziemiach polskich począwszy od 1944 r. aż do połowy lat 50., nie we wszystkim są zgodni. Wielu, jak choćby prof. Krzysztof Szwagrzyk czy dr Leszek Pietrzak, mówi o antykomunistycznym powstaniu. Nie zgadza się z tym dr Sławomir Poleszak z lubelskiego IPN, współautor „Atlasu polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956". – Dowódcy, zwłaszcza ci z nurtu poakowskiego, nawoływali do ograniczenia walki zbrojnej. Świadczą o tym chociażby odezwy pułkownika Jana Rzepeckiego „Prezesa", dowódcy Delegatury Sił Zbrojnych (formacja powołana w maju 1945 r. na rozkaz gen. Władysława Andersa – red.), czy sama koncepcja Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość" jako ruchu społeczno-politycznego, gdzie walka zbrojna miała zostać ograniczona do minimum. Opór trwał, bo władza komunistyczna poddała polskie społeczeństwo represjom. Tyle że nie nazwałbym go powstaniem. To raczej rodzaj samoobrony – przekonuje.

Co do jednego nie ma wątpliwości. Skala owego oporu była znacząca. Doktor Poleszak: – Szacuję, że przez niepodległościowe podziemie przewinęło się niemal 200 tys. osób. Około 20 tys. zasiliło partyzanckie oddziały, walcząc z bronią w ręku. Pozostali tworzyli potężną siatkę terenową, która zajmowała się między innymi wywiadem i alternatywnymi wobec propagandy środkami przekazu.

Tak potężnego przeciwnika komuniści nie mieli w żadnym z krajów włączonych po wojnie do sowieckiego obozu. Na tym jednak nie koniec. – W Rumunii czy państwach bałtyckich organizacje sprzeciwiające się nowej władzy w dużej mierze składały się z osób, które wcześniej kolaborowały z Niemcami. U nas wywodziły się one wprost z antyniemieckiej konspiracji – podkreśla dr Tomasz Łabuszewski z IPN w Warszawie.

Dodajmy jeszcze: konspiracji nie tylko zaprawionej w bojach, ale też najliczniejszej w Europie. Sama Armia Krajowa w szczytowym okresie, latem 1944 r., liczyła prawie 390 tys. żołnierzy (oczywiście wkrótce, głównie na skutek powstania warszawskiego, ta liczba zmniejszyła się znacząco).

– Polskie podziemie antykomunistyczne to prawdziwa mozaika mniejszych i większych organizacji o różnym rodowodzie politycznym i często odmiennej organizacji – zaznacza prof. Jan Żaryn, historyk, który od pięciu lat stoi na czele Społecznego Komitetu Obchodów Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Początki antykomunistycznego oporu sięgają drugiej połowy 1943 r., kiedy to rząd polski na uchodźstwie nakazał powołać organizację NIE. Miała ona kontynuować walkę o niepodległość po wkroczeniu do Polski Armii Czerwonej. Nastąpiło to w styczniu 1944 r. i niemal natychmiast pociągnęło za sobą serię represji, które rosły z każdym miesiącem. „Berlingowcy i NKWD stosują niesłychany terror wobec ludności polskiej. Grabieże, mordy, gwałty. Dnia 7.3 spalono wieś Futy, pow. Ostrów Mazowiecki. Ludność wymordowano. Dzieci i kobiety żywcem rzucano w ogień" – raportował naczelnemu wodzowi w Londynie komendant poakowskiej partyzantki na Białostocczyźnie. Wkrótce do machiny prześladowań wprzęgnięci zostali funkcjonariusze nowo utworzonych organów bezpieczeństwa. Tajna instrukcja Polskiej Partii Robotniczej nakazywała: „Wszystkich tych, którzy działają przeciwko nam, niszczyć (...). W razie przejawów większej i nieuchwytnej działalności AK w danym terenie należy wykonać ogólną pacyfikację".

Największą organizacją, która stanęła przeciw komunistom, było Zrzeszenie „Wolność i Niezawisłość". Powołane 2 września 1945 r. w prostej linii wywodziło się od rozwiązanej kilka miesięcy wcześniej Armii Krajowej. W szczytowym okresie liczyło 60 tys. osób. – Zrzeszeniu podlegały silne oddziały partyzanckie, zwłaszcza na Lubelszczyźnie czy Białostocczyźnie, ale nie była to organizacja wyłącznie wojskowa – wyjaśnia dr Poleszak. – Widać to zwłaszcza, jeśli spojrzymy na jej obszar południowy, gdzie dominowała działalność społeczno-polityczna.

Na walkę zbrojną stawiały Narodowe Zjednoczenie Wojskowe (w jego skład weszli przede wszystkim żołnierze Narodowej Organizacji Wojskowej, ale też pewna grupa akowców) i Narodowe Siły Zbrojne. – Obok tych trzech organizacji na ziemiach polskich działały grupy mniejsze, powołane po rozpadzie AK. Bardzo ważną lokalną strukturą były choćby Konspiracyjne Wojsko Polskie i Ruch Oporu Armii Krajowej – wylicza prof. Żaryn. – Sporą niezależnością cieszyła się też 5. Brygada Wileńska, którą major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka" przeprowadził z Kresów na Pomorze. Miała ona kontakt z WiN, choć nigdy ostatecznie mu się nie podporządkowała.

Historycy podkreślają, że do 1947 r., kiedy to komuniści sfałszowali wybory przy biernej postawie Zachodu, a potem ogłosili amnestię, antykomunistyczna konspiracja miała charakter masowy. – Ale paradoksalnie to przede wszystkim komuniści parli do walki, do konfrontacji – przypomina dr Łabuszewski. – Nie chcieli żadnych porozumień. Ich celem było zniszczenie przeciwnika.

„Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej Ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich. Walczymy za świętą Sprawę, za wolną, niezależną i prawdziwie demokratyczną Polskę" – pisał „Łupaszka" w jednej z ulotek skierowanych do mieszkańców Pomorza. Była wiosna 1946 r., a jego ludzie właśnie zaczynali działalność na nieznanym sobie terenie. Wsparciem dla nich okazali się przesiedleńcy z Kresów, z czasem zdobyli też zaufanie Kaszubów, którzy zaczęli wstępować do ich oddziałów.

– „Łupaszka" nie mógł sobie pozwolić na żadne przejawy braku subordynacji wśród swoich żołnierzy, żadne nadużycia wobec cywilnej ludności – podkreśla Piotr Malinowski ze Stowarzyszenia Historycznego im. 5. Wileńskiej Brygady AK. – Bez przychylności miejscowych po prostu nie przeżyliby. Ludzie dostarczali im informacji o ruchach oddziałów bezpieki, często zapewniali im aprowizację. O tym, że stosunki pomiędzy partyzantami a ludnością były dobre, niech świadczy chociażby fakt, że ludzie „Łupaszki" byli zapraszani na wiejskie wesela.

Ale to nie wszystko. – Oddziały majora Szendzielarza podzielone były na lotne szwadrony. Partyzanci działali w niewielkich grupach liczących 15–30 osób. Rozbrajali posterunki Milicji Obywatelskiej, karali donosicieli (bywało, że publiczną chłostą), dokonywali rekwizycji, ale tylko w instytucjach publicznych – wylicza Malinowski. Jedną z najsłynniejszych tego typu akcji był rajd „Żelaznego". W maju 1946 r. oddział dowodzony przez podporucznika Zdzisława Badochę tylko w ciągu jednego dnia zajął siedem posterunków MO i jedną placówkę Urzędu Bezpieczeństwa. Partyzanci zarekwirowali broń, milicjantów zaś puścili wolno.

Wkrótce za sprawą informacji przekazanej przez BBC o rajdzie miał usłyszeć zachodni świat. – Ludzie „Żelaznego" mieli do dyspozycji ciężarówkę, zwykle jednak partyzanci poruszali się pieszo. Po akcjach musieli odskoczyć nawet na kilkadziesiąt kilometrów. Taki marsz wymagał nie tylko doskonałej kondycji, ale i dyscypliny – zaznacza Malinowski.

W oddziałach „Łupaszki" obowiązywał wojskowy regulamin. Żołnierze składali swoim przełożonym meldunki, nosili polskie mundury, w które często wpięte mieli ryngrafy z Matką Boską.

„Bartek" przyjmuje defiladę

Ryngrafy, zawieszone na szyjach bądź piersi, wyróżniały też żołnierzy dowodzonych przez kapitana Henryka Flame „Bartka". Oddział był największym zgrupowaniem Narodowych Sił Zbrojnych na Śląsku Cieszyńskim. – W szczytowym momencie, wiosną 1946 r., liczył on 330 partyzantów – mówi Ireneusz Pająk, szef Grupy Rekonstrukcji Historycznych Beskidy, a zarazem wiceprezes Okręgu Śląsk Cieszyński Związku Żołnierzy NSZ.

W tym też okresie „Bartek" przeprowadził akcję bez precedensu w państwach świeżo podporządkowanych Związkowi Sowieckiemu. 3 maja zebrał swoich ludzi w kwaterze głównej na Baraniej Górze i powiedział: „Zamanifestujemy naszą wolę służenia ojczyźnie w dniu święta Królowej Polski!". Niedługo potem przez centrum pobliskiej Wisły przeszło defiladowym krokiem 200 żołnierzy podziemia. Jeden z nich po latach wspominał: „Ruszyły oddziały za oddziałami, partyzanci odstawieni, jak na paradę: w mundurach, z przypiętymi orzełkami na mieczu, z ryngrafami z Matką Boską. Wszyscy podnieceni, lecz zdyscyplinowani".

Na ulicach zebrał się tłum ludzi: „To już? Pogonimy komunistów?" – pytali. – W Wiśle znajdowały się posterunki MO i UB, stacjonowały jednostki Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego. Nikt nie odważył się jednak interweniować. Z pobliskiej Milówki milicjanci po prostu uciekli – opowiada Pająk.

Defilada trwała niemal dwie godziny, ale ludzie „Bartka" wodzili komunistów za nos przez dwa lata. – Trzon oddziału stanowili zaprawieni w konspiracji weterani II wojny światowej, pozostali to były miejscowe chłopaki i dziewczyny 22-, 23-, 24-letnie. W okolicy znali każdy kąt, każdą ścieżkę, każdy zagajnik – tłumaczy Pająk.

Podobnie jak w przypadku oddziałów „Łupaszki" trudno tutaj mówić o zbieraninie. – Żołnierze byli różnie ubrani: część miała mundury jeszcze przedwojenne, inni szyte potajemnie przez miejscowych krawców albo pożyczane od wracających do kraju żołnierzy Andersa, jeszcze inni nie mieli ich wcale. Wszyscy jednak musieli się poddać surowej, wojskowej dyscyplinie. Za rozboje czy dezercję groziła kara śmierci – podkreśla szef grupy rekonstrukcyjnej i dodaje: – To była patriotyczna elita, prawdziwi żołnierze.

Podobnych oddziałów jak te „Łupaszki" czy „Bartka" było całe mnóstwo. Według danych, które przytaczają autorzy „Atlasu polskiego podziemia niepodległościowego", w pierwszych miesiącach po wojnie ich liczba zbliżyła się do 350. Działały na wschodzie Polski i w jej centralnej części, na północy i południu, na ziemiach zachodnich, choć akurat tam dużo rzadziej. Do połowy lat 50. antykomunistyczna partyzantka była też aktywna na przedwojennych ziemiach Rzeczypospolitej, teraz wcielonych do ZSRR.

– Oddziały podziemia zwykle miały duże poparcie wśród lokalnej ludności, także dlatego, że to właśnie one zapewniały porządek. Krótko po wojnie bandytyzm stanowił prawdziwą plagę. A milicja, zamiast wypleniać przestępczość, zajęta była walką z partyzantką – tłumaczy dr Poleszak.

Początkowo zwalczaniem zbrojnego podziemia zajmowało się przede wszystkim sowieckie NKWD. Potem pierwsze skrzypce zaczęły grać UB i Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Partyzanci początkowo używali broni z zakonspirowanych magazynów AK, karabinów zdobytych na Niemcach. Potem pojawiło się trochę uzbrojenia sowieckiego: rekwirowanego podczas walk, dostarczanego przez dezerterów z ludowego Wojska Polskiego. – Ale była to głównie broń ręczna, podczas gdy komuniści mieli do dyspozycji artylerię, pojazdy opancerzone, samoloty – wylicza dr Poleszak.

Takiej walki nie sposób było wygrać.

ONZ milczy

29 września 1948 r. w Jedwabnem pojawił się oddział Narodowego Zjednoczenia Wojskowego dowodzony przez podporucznika Stanisława Grabowskiego „Wiarusa". Partyzanci przyjechali zarekwirowanym autobusem, odcięli telefony, zablokowali posterunek milicji i wezwali mieszkańców na rynek. Tam przemówił do nich „Wiarus". Mówił, że nie powinni upadać na duchu i warto, by trwali w oporze przeciwko siłą narzuconej władzy. Bo Żołnierze Wyklęci z komuną walczyli również za pomocą słowa. I często był to oręż potężniejszy niż karabin i granat.

Największe organizacje niepodległościowe miały własne piony propagandy. Wydawały też gazety. WiN miał „Orła Białego" i „Słowo Polskie", NZW – „Walkę" (za okupacji oficjalny organ Stronnictwa Narodowego"), „Tekę", „Oko", „Sygnały", „Wszechpolaka", Konspiracyjne Wojsko Polskie – „W świetle prawdy". Gazety miały różny nakład, zasięg, były wśród nich tygodniki, miesięczniki, ale też ukazujące się nieregularnie periodyki.

– Były drukowane w zakonspirowanych drukarniach pamiętających jeszcze czasy okupacji. Ich twórcy wykorzystywali zgromadzone wówczas zasoby papieru, które starali się uzupełniać choćby poprzez zakupy, co oczywiście wraz z upływem czasu było coraz trudniejsze – wyjaśnia dr Poleszak. Gazety trafiały do konspiratorów, a ci przekazywali je dalej. Każda z nich wędrowała przez dziesiątki, setki, tysiące rąk.

Do tego dochodziły operacje propagandowe, często zakrojone na naprawdę szeroką skalę. Przykładem może być akcja „O" (jak „odpluskwianie"), którą WiN zorganizował w 1946 r., tuż przed referendum ludowym. Po Polsce rozprowadzane były ulotki z informacją o działalności podziemnego wymiaru sprawiedliwości i grafikami zestawiającymi nazwę PPR ze swastyką oraz symbolem sierpa i młota. WiN nawoływał obywateli do głosowania przeciwko reformie rolnej i likwidacji Senatu, ale za utrzymaniem zachodniej granicy kraju.

Inna akcja zrzeszenia nosiła kryptonim „Ż" i miała krzewić patriotyzm wśród żołnierzy ludowego wojska, a co za tym idzie – zniechęcać ich do działań przeciwko podziemiu. WiN szczególnie uaktywnił się również przed wyborami w 1947 r. Przywódcy organizacji wezwali do poparcia Polskiego Stronnictwa Ludowego.

– Działaczom podziemia długo udawało się przełamywać monopol informacyjny komunistów – uważa dr Łabuszewski. Najlepszy dowód? Wyniki wspomnianego już referendum ludowego oraz wyborów do Sejmu. – Komuniści je po prostu przegrali, a porażkę musieli maskować gigantycznymi oszustwami – podkreśla naukowiec.

Działacze niepodległościowego podziemia zdobywali informacje na wiele sposobów. Mieli na przykład swoich agentów w strukturach komunistycznej władzy i bezpieki. Jednym z najbardziej znanych był kapitan Wacław Alchimowicz z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który współpracował z grupą Witolda Pileckiego. Przekazał mnóstwo informacji, w tym o organizacji resortu i ingerencji sił bezpieczeństwa w przebieg wolnych wyborów.

Żołnierze walczący w podziemiu często „na ochotnika" wstępowali do oddziałów „bezpieczeństwa", by poznać ludzi, sposoby szkolenia, taktykę, a w odpowiedniej chwili zdezerterować. Tak działo się np. w NZW. W WiN informacje gromadzili skrzętnie żołnierze z Brygad Wywiadowczych, których rodowód sięgał AK. Zebrany materiał opracowywało Biuro Analiz, trafiał potem na Zachód – WiN miał delegaturę zagraniczną i placówki w kilku państwach.

Rezultaty tej pracy były często zdumiewające. – Struktury wywiadowcze podziemia na bieżąco gromadziły pokaźne informacje na temat skali komunistycznych zbrodni, organizacji nowej władzy, obsady personalnej urzędów, kwestii związanych z przemysłem, gospodarką – wyjaśnia dr Poleszak. Jednym z najbardziej znanych epizodów tej działalności było sporządzenie i przekazanie w połowie 1946 r. memoriału do Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Autorzy w imieniu Komitetu Porozumiewawczego Organizacji Demokratycznych Polski Podziemnej pisali o terrorze, łamaniu praw człowieka, uzależnieniu kraju od ZSRR. Memoriał pozostał jednak bez odpowiedzi.

Ale i komuniści potrafili być w grze wywiadów niezwykle skuteczni. – Proszę pamiętać, że potężną wiedzę zdobywali dzięki amnestiom – zaznacza dr Łabuszewski. W wyniku pierwszej, jeszcze z 1945 r., konspirację opuściło przeszło 30 tys. żołnierzy i działaczy. Część z nich wróciła później do walki. Druga amnestia, z 1947 r., doprowadziła do ujawnienia się 80 tys. ludzi. Wbrew oficjalnym zapewnieniom władzy nie mogli jednak spokojnie żyć. Wielu było zamykanych w aresztach, torturowanych, skazywanych na karę śmierci lub długoletnie więzienia. Inni, jak na przykład „Bartek", ginęli w niejasnych okolicznościach.

Podziemie było coraz silniej inwigilowane. Bezpieka rozbijała kolejne komendy WiN, a jesienią 1947 r. zadała organizacji nokautujący cios. Do aresztu trafił prezes czwartej komendy podpułkownik Łukasz Ciepliński „Pług". Chwilę później powstała piąta komenda, tyle że w pełni kontrolowana przez UB. Celem była dezinformacja służb wywiadowczych USA i Wielkiej Brytanii, z którymi WiN utrzymywał kontakt, a w odpowiednim czasie – zniszczenie resztek struktur największej organizacji niepodległościowej w Polsce.

Operacja o kryptonimie „Cezary" trwała pięć lat. W 1947 r. bezpieka rozbiła też kierownictwo NZW i resztki NSZ. Podziemie antykomunistyczne trwało jeszcze w latach 50., ale w formie coraz bardziej szczątkowej, nastawionej raczej na przetrwanie.

„Wiarus" przemawiający do mieszkańców Jedwabnego jesienią 1948 r. sam chyba nie bardzo wierzył, że komunę uda się pokonać tu i teraz.

W tym czasie, według szacunków MBP, w podziemiu walczyło nieco ponad 1100 żołnierzy.

„Lalek": epilog

Podczas walk z komunistami zginęło niemal 8,7 tys. żołnierzy niepodległościowego podziemia, 5 tys. usłyszało przed sądem wyroki śmierci (ostatecznie egzekucji było o połowę mniej), 21 tys. zmarło w więzieniu. Straty drugiej strony też były niemałe. Zginęło m.in. 12 tys. funkcjonariuszy bezpieki, milicjantów i żołnierzy „ludowego" wojska, tysiąc czerwonoarmistów i żołnierzy NKWD.

– Oczywiście zdarzały się przypadki, że oddziały antykomunistycznej partyzantki schodziły na manowce, żołnierze dopuszczali się przestępstw, a nawet zbrodni. Wbrew komunistycznej propagandzie były to jednak przypadki marginalne, wynikające najczęściej z samowoli poszczególnych dowódców – podkreśla dr Poleszak.

– Z komunistami walczyło z reguły dobrze zorganizowane, karne wojsko. Działacze podziemia liczyli na pomoc aliantów, zakładali, że wkrótce wybuchnie III wojna, która zmieni układ sił. Kalkulacje te jednak się nie sprawdziły – dodaje dr Łabuszewski.

Epilog tej historii rozegrał się 21 października 1963 r. w lubelskiej wsi Majdan Kozic Górnych. Późnym popołudniem grupa operacyjna ZOMO, korzystając ze wskazań miejscowego donosiciela, otoczyła jedną z posesji. Z obejścia wyszedł człowiek, którego wezwali do poddania się. On jednak chwycił za broń. Chwilę później leżał na ziemi martwy. Tak zginął ostatni z ukrywających się żołnierzy antykomunistycznego podziemia. Sierżant Józef Franczak „Lalek" ze zgrupowania oddziałów majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory".

Korzystałem m.in. z „Atlasu polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956" oraz publikacji Adama Dziuroka, Marka Gałęzowskiego, Łukasza Kamińskiego i Filipa Musiała „Od niepodległości do niepodległości. Historia Polski 1918–1989".

Magazyn Plus Minus

 

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Ciężarówki pojawiły się w mieście około godz. 15. Na pakach uzbrojeni po zęby czerwonoarmiści i garstka cywilów. Obszarpani, zabiedzeni, najpewniej pobici „bandyci z lasu". Wiosną 1945 r. taki widok nie należał w Puławach do rzadkości. Miasto obsadzone było przez czerwonoarmistów i ubeków, którzy mieli polować na polską partyzantkę, a miejscowe więzienie pękało w szwach. I właśnie tam skierowały się dwa studebakery.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich