Przed wyborami we Francji wybuchła wrzawa charakterystyczna dla nowej pokryzysowej polityki: rosyjskie trolle, kłamliwi politycy, sprzedajni dziennikarze, postprawda, postdemokracja, postpaństwa i dżihad... Jednym słowem – apokalipsa. Wiele mediów, zwłaszcza tych sprzed ery Facebooka, przekonuje, że w globalnej polityce dzieje się coś przerażającego. Coś, co bez mała zagraża całej zachodniej cywilizacji lub ludzkości w ogóle. Ale czy rzeczywiście? Może to jest właśnie normą. Historia i ogólna wiedza o polityce sugerują raczej, że nienormalne było to, co nas spotkało w niepełnym dwudziestoleciu pomiędzy upadkiem komunizmu a kryzysem finansowym (lata 1989–2008), kiedy wyczerpały się dawne paradygmaty i polityczny spór działał niejako na jałowym biegu. Podobno o coś tam się jeszcze wtedy wadziliśmy – zwłaszcza w Polsce i byłym bloku wschodnim – ale zasadniczo nikomu na niczym nie zależało na tyle, by wciągać szerokie masy w zażarte polityczne batalie. Teraz powoli pojawiają się nowe podziały. Wraz z nimi wraca polityka masowa.
„Globaliści" kontra „patrioci"
Choć czasy się zmieniają, polityka ma to do siebie, że działa praktycznie ciągle tak samo. Za wybitnym polskim myślicielem Kazimierzem Kelles-Krauzem można powiedzieć, że nawet jeśli historia ma jakiś ogólny kształt, to jest to raczej spirala niż linia prosta. W różnych kontekstach powielają się bowiem zaskakująco podobne formacje ideowe. Nawet wizja końca historii – idealnej formuły współistnienia, która unieważnia spory polityczne – też nie jest niczym nowym. Wraca co jakiś czas od koncepcji trzeciego okresu dziejów Joachima z Fiore, poprzez nowoczesne państwo Hegla, aż po wizję zglobalizowanego świata Fukuyamy.
Każda taka koncepcja była dotąd oznaką, że pewien sposób myślenia o polityce osiąga dojrzałość, a potem będzie już tylko chylił się ku upadkowi. Jak w koncepcji rewolucji naukowych Thomasa Kuhna, paradygmat polityczny osiąga dojrzałość, tworzy śmiałe teorie wszystkiego, a potem wobec coraz większej liczby małych złośliwych sprzeczności rozpada się na kawałki i jest zastępowany przez inny.
Zachodni świat w epoce powojennej miał w największym skrócie być coraz bardziej zglobalizowany (wolnorynkowy), coraz bardziej demokratyczny i coraz bardziej wolny (liberalny). Po upadku komunizmu wydawało się, że ta triada będzie rządzić polityką zachodnią – a w końcu i globalną – w nieskończoność. Szybko się jednak okazało, że na pewnym etapie interesy wolnych rynków, demokratycznych społeczeństw oraz wyemancypowanych wolnych jednostek stają się coraz bardziej sprzeczne. W tej sytuacji trzeba wybierać. Niektórzy, jak chcący dziś prewencyjnie cenzurować media społecznościowe niemiecki minister sprawiedliwości Heiko Maas, opowiadają się za poskromieniem medialnej demokratyzacji, by ratować liberalny i wolnorynkowy ład. Wtóruje zaś im znany amerykański komentator Fareed Zakaria, który zupełnie wprost dowodzi, że liberalną wolność i stabilny rozwój można zachować tylko uszczuplając sferę kontroli demokratycznej, a zwiększając obszar kontroli niewybieralnych ponadnarodowych ciał regulacyjnych.
To właśnie na walce z taką globalistyczną wizją nowoczesności zbił kapitał polityczny Donald Trump. Na podobne antyelitarystyczne hasła można też natrafić łatwo w retoryce Marine Le Pen, która mówi, że nadszedł czas konfrontacji „globalistów" z „patriotami". Oboje stawiają na żywiołową demokrację, schładzają zaś liberalizm i globalizm.