AKT PIERWSZY – Donosiciel
Trzysta lat temu barokową świątynię wzniósł miejscowy dziedzic jako wotum wdzięczności za uzdrowienie ze śmiertelnej choroby, którego doświadczył przed cudownym obrazem Matki Bożej Łaskawej, wciąż wiszącej nad ołtarzem. Ale nie tylko dlatego to najpilniej strzeżony kościół w Polsce. W środku niebieskie strzałki w ławach pokazują, gdzie może usiąść 31 wiernych; w przedsionku kościelny liczy wchodzące dusze, by w stosownym momencie wywiesić tabliczkę: „Brak wolnych miejsc. Proszę nie wchodzić". Wcześniej używano innej wersji: „Z uwagi na zgłoszenia na policję, musimy przestrzegać limitu osób w świątyni, aby uniknąć wysokich kar. Prosimy o wyrozumiałość". Zmiana narracji wiele mówi. – Ważniejsza od obowiązującego prawa była niechęć wobec donosiciela, który telefonicznie alarmował policję, gdy liczba ludzi sięgała 150! Przez pół roku w Czudcu doszło do dziesięciu interwencji – wylicza podkomisarz Piotr Niemiec z komendy powiatowej w Strzyżowie: dwukrotnie wina nie potwierdziła się, w dwóch przypadkach wciąż prowadzone są czynności wyjaśniające, sześć razy pouczono proboszcza Stanisława Grzyba.
„Gdy ktoś powiadomił policję o przekroczeniu liczby wiernych, proboszcz oskarżył o to mnie" – skarżył się w lokalnych gazetach N.N., choć przecież to on dzwonił pod numer 112, o czym – umiejętnie tonując napięcie – również opowiadał dziennikarzom. Wcześniej spotkał się z księdzem Grzybem i ostrzegał, że łamie prawo i stwarza zagrożenie dla ludzi. Miał być przezeń ignorowany i zastraszany tym, że rodzina N. będzie w przyszłości doświadczać trudności z pogrzebem w Czudcu. Proboszcz pytał go też, czy zdaje sobie sprawę, że walczy z Bogiem i Kościołem. W końcu wyprosił N.N. z kancelarii, więc ten zaczął pisać – ma specjalną teczkę z kopertami podwójnie awizowanymi i opieczętowanymi jako zwrot, bo listy na plebanii nie były odbierane, choć dochowywał w nich wszelkich form grzecznościowych: „Wielebny Księże Proboszczu". Podobnie zwracał się w e-mailach i wiadomościach na Facebooku. Ksiądz Grzyb w odpowiedzi wysłał jedynie oficjalne pismo: „W związku z zachowaniem Pana wobec kapłanów, które nie przystoi dobremu katolikowi, rozważam poinformować o tym moich przełożonych kościelnych".
W Wielkim Poście grzmiał z ambony, choć nie mówił wprost: „Z bólem serca informujemy, że nadal musimy przestrzegać limitu osób w świątyni, bo grożą nam wysokie kary. Są zgłoszenia na policję, do sanepidu oraz mediów. Prosimy o wyrozumiałość i kulturalne zachowanie się wobec służby porządkowej. Nie dajmy się podzielić. (...) Módlmy się o łaskę nawrócenia i uzdrowienia dla tych, którzy utrudniają nam dostęp do świątyni". „Kogo ksiądz proboszcz ma na myśli, prosząc o łaskę nawrócenia i uzdrowienia? Premiera, prezydenta, ministra zdrowia? To przecież oni wydali przepisy w sprawie ograniczeń. Dla mieszkańców Czudca, parafian, takie intencje mszalne to jak wskazanie palcem: to ten donosi na Kościół i proboszcza" – żalił się N.N. Tym bardziej że w czudeckim kościele przez lata był ministrantem, odbierał sakramenty i bywa na mszach, a poprzedniemu proboszczowi redagował pisma!
Sprawa stała się głośna, gdy podczas mszy do N.N. podszedł mężczyzna, „jeszcze międlił w buzi opłatek, bo wracał prosto od komunii. Powiedział: »Jak jeszcze raz będziesz liczył ludzi i policję wzywał, to ci na rynku łeb upi...dolę«. Część osób chyba to słyszała" – opowiadał poszkodowany w gazetach, mimo iż siedzący niedaleko ksiądz Tadeusz zapamiętał to inaczej: przekleństwa i groźby nie padły. Po mszy proboszcz Grzyb, w obecności kościelnego i ministrantów, stwierdził w zakrystii, że N.N. jest sam sobie winien, gdyż wzywa policję. A ksiądz Tadeusz powiedział o nim „faryzeusz", za co ten straszył pozwem – czego ostatecznie nie zrobił. Pojechał jednak na czudecki komisariat i zgłosił zawiadomienie o groźbie utraty życia, chociaż – mówi podkomisarz Niemiec – czynności sprawdzające, czy doszło do przestępstwa, zakończono odmową wszczęcia dochodzenia i sprawa rozeszła się po kościach.
Najwyraźniej inni parafianie również mieli dość zachowania N.N., bo ktoś rozwiesił w Czudcu kartki formatu A4 w biurowych koszulkach, przypięte zszywaczem do drzew i słupów, ze zdjęciem donosiciela z czarnym paskiem na oczach. „Pojechałem na policję, żeby to zgłosić. Jedna z tych ulotek zafoliowana wisiała na drzewie niedaleko komendy. Teraz to dowód rzeczowy" – opowiadał N.N. Na posterunku znów przyjęto zawiadomienie o groźbach karalnych i prowadzono czynności wyjaśniające, które ponownie zakończyły się odstąpieniem od skierowania wniosku do sądu z powodu niewykrycia sprawcy, choć na czudeckim rynku jest zainstalowany monitoring – sprawdzenie go nic nie wniosło do sprawy. Po ulotkach zresztą nie ma już śladu: zostały ogłoszenia o pracy w gospodarstwie ogrodniczym, malowaniu elewacji, sprzedaży chryzantem i psiej karmy. Pozostał też niesmak.