Proces tworzenia prawa to nie zabawa z zapałkami chcących spróbować swoich sił w legislacji”, „Prawo holdingowe? Raczej prawo hakowe”, „Autorzy projektu pokazują, że nie rozumieją fundamentu prawa spółek. Chcą robić z profesjonalnych menedżerów niewolników”, „Rezultatem będzie totalny paraliż decyzyjny w spółkach grup kapitałowych”, „Kuriozum, zlepek nieprzemyślanych zmian”, „Teraz decyzje biznesowe będzie podejmował prokurator”. To tylko niektóre – i wcale nie te najbardziej dosadne – komentarze ekspertów w dziedzinie prawa spółek po lekturze założeń wielkiej reformy prawa holdingowego, upublicznionej w 2020 r.
Niezrażeni profesorską krytyką minister aktywów państwowych Jacek Sasin i jego ówczesny zastępca w MAP Janusz Kowalski dwoili się i troili, zachwalając w mediach forsowane rozwiązania. Przekonywali, że precyzyjne określenie stosunków między spółkami „matkami” i ich „córkami” jest niezbędne, zmian w tym zakresie domaga się sam rynek, sformalizowanie działania holdingów będzie zaś prawem, a nie obowiązkiem przedsiębiorców. I tylko złośliwi zwracali uwagę, że za meblowanie wielkich koncernów zabierają się przedstawiciele resortu z określeniem „aktywa państwowe” w nazwie, a sam Sasin słynie z zamiłowania do Twittera jako środka wydawania poleceń zarządom spółek giełdowych z udziałem Skarbu Państwa.
Właśnie minął rok od wejścia w życie nowelizacji wprowadzającej do polskiego porządku prawo holdingowe. Ile w tym czasie zarejestrowano takich struktur? Wyszukiwarka choćby Internetowego Monitora Sądowego i Gospodarczego pokazuje zero. Według samego Janusza Kowalskiego grup spółek jest 12, w tym Stocznia Gdańska. Innymi słowy w najlepszym razie garstka przedsiębiorców postanowiła skorzystać z dobrodziejstw nowych rozwiązań. Być może rząd dowiedziałby się, że forsuje martwe przepisy, gdyby wcześniej wsłuchał się w głos biznesu. Ale, jak wiemy, przeprowadzanie konsultacji nigdy nie było najmocniejszą stroną tej ekipy.