Ta próba głębokiej unijnej ingerencji może budzić obawy, bo część z ustrojowych konstrukcji, które UE próbuje zmienić, nie tylko stanowi fundament i istotę państwowości unijnych krajów, ale w integracyjnej rzeczywistości wprost personifikuje suwerenność. W Polsce takim przykładem jest art. 8 Konstytucji RP. Czytamy w nim, że Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej, a co więcej, że stosuje się ją bezpośrednio, chyba że sama stanowi inaczej. Jeśli TSUE rozpoczyna w tym obszarze walkę o podporządkowanie przepisów konstytucyjnych prawu unijnemu, w przypadku konfliktu – jurydycznie - oznacza to żądanie pierwszeństwa dla prawa UE, ale systemowo chodzi o ustąpienie suwerenności Polski przed władztwem integracyjnym. Hierarchiczna nadrzędność i pierwszeństwo stosowania Konstytucji RP jest bowiem pochodną i prawnym przejawem suwerenności państwowej. Oznacza istnienie Polski.
Tym bardziej, że w ujęciu politycznym, suwerenność państwa członkowskiego to dziś wcale nie absolutna niezależność na wzór tej przypisanej państwom jeszcze 100 lat temu. Przynajmniej na wewnętrznym forum unijnym. Przystępując do UE i wplątując się w skomplikowany system podejmowania unijnych decyzji, państwo członkowskie suwerenność w rozumieniu absolutnym utraciło. Wpadło w różne związki i zależności, a jego porządek prawny jest zbiorem różnych reżimów normatywnych posiadających nie zawsze państwowych twórców. A obowiązuje lub przynajmniej jest stosowany na państwowym forum. Przy państwie została suwerenność szczątkowa, ograniczona do społecznych materii o jakich decyduje (jeszcze) samodzielnie. Jedynym przejawem zachowanej państwowości jest równoważąca władztwo integracyjne formalna możliwość wystąpienia z UE. Podkreślam – formalna, bo jak trudne jest to faktycznie pokazuje nam sytuacja Wielkiej Brytanii.
Dlatego wewnątrzunijny spór z organami UE o zakres unijnych kompetencji i prawo do ostatecznego definiowanie granic ich przyznania, to właśnie walka o suwerenność kraju jako państwa członkowskiego. I dotyczy to nie tylko Polski. Nie jesteśmy w UE żadnym Czarnym Piotrusiem. Tak o suwerenność walczą także inne kraje. W sumie prawie od początku europejskiej integracji, to one – głównie rękoma swoich sądów lub trybunałów konstytucyjnych – pilnują granic przekazania. Nie pozwalają unijnym organom na tym polu na wypowiadanie ostatniego słowa. To konstytucja, a więc obywatele, powinni decydować, jak ma wyglądać ustrój państwa. To nie TSUE a państwo powinno ostatecznie wskazywać na co się zgodziło w traktatach. W końcu UE funkcjonuje tylko na zasadzie kompetencji przyznanych jej przez państwa członkowskie, w tym w oparciu o pakiet kompetencji państwowych – dawnych uprawnień państwa – przekazanych na poziom integracyjny. Nie może być tak, że wyposażając organ integracyjny w swoje dawne uprawnienia władcze, państwo traci kontrolę nad ich zakresem, a organ unijny sam je dalej rozwija i rozciąga. Tym bardziej, kiedy idąc ta drogą organ ten uzurpuje sobie władzę w takich obszarach, dla których – co widać jednoznacznie – potrzebowałby nowego traktatowego upoważnienia. W ten sposób państwo nie tylko utraciłoby swoją polityczną niezależność, ale nawet suwerenną państwowość.
Dlatego wbrew tym krzykom o konieczności ustępstw, nie można poddać się presji. Żądanie ustąpienia w sprawach ustrojowych, gdzie UE nie ma prawa działać, w zamian za środki finansowe, to zwykła przemoc i szantaż. Poddanie się mu nie będzie tylko jednostkową przegraną. To będzie oznaczać, że UE – jak komputer Skynet w filmie „Terminator” - zbudowała narzędzia do zdominowania swoich twórców, a więc faktyczny upadek państwowości. I jeśli opozycja myśli, że po wyborach - wygranych dzięki temu unijnemu szantażowi – wszystko wróci na dawne miejsce, to się grubo myli. Chyba, że chodzi jej o to, by być tylko administratorem Polski jako unijnych peryferiów. A to już inna historia.
Autor jest profesorem UKSW, wiceprezesem Trybunału Konstytucyjnego.