25 lipca Senat odrzucił wniosek o rozpisanie w stulecie niepodległości referendum poruszającego różne zagadnienia konstytucyjne. Odkąd w maju 2017 r. prezydent Andrzej Duda zaproponował to referendum, po stronie opozycyjnej dominowały prześmiewcze komentarze, a po stronie koalicyjnej – uniki. Osoba, która popierała referendum, mogła liczyć na uśmiech politowania oraz próby uciszania, a nie na poważne traktowanie i zrozumienie.
Referendalna alergia – zarówno opozycji, jak i koalicji – bywa często komentowana jako niezbity dowód na głupotę tego pomysłu: stronniczość pytań oraz widmo niskiej frekwencji miały świadczyć o porażce PR-owego triku Dudy, chcącego dzięki referendum pokazać się jako niezależny od Jarosława Kaczyńskiego mąż stanu. Stawiam jednak tezę, że cała ta opozycyjno-koalicyjna niechęć wobec pomysłu referendum leży głębiej. Fakt, że opozycja i koalicja razem miotają się między najróżniejszymi, czasem nawet sprzecznymi argumentami przeciw referendum, pokazuje, że tak naprawdę w obu środowiskach ujawnia się paniczny, atawistyczny wręcz lęk przed demokracją bezpośrednią rozumianą na sposób szwajcarski: demokracją, w której każdy obywatel na podstawie swojego spojrzenia, łączącego troskę o dobro indywidualne z troską o dobro wspólne, decyduje o konkretnych sprawach. Ten lęk jest tym bardziej widoczny, że krytyczne słowa nie dotyczyły jedynie samego prezydenta Dudy. Miewały one wydźwięk jawnie antypartycypacyjny, jak np. „obywatel powinien jedynie zatwierdzać gotową konstytucję”.
Dużo bezpieczniej przecież dać obywatelom listek figowy w postaci możliwości decydowania jedynie w takich sprawach jak akcesja do UE. W przeciwnym razie, gdyby na wzór Szwajcarii, w której obywatele decydują m.in. o tym, czy wpisać do konstytucji hasło gospodarki opartej na ekologii i walce z globalnym ociepleniem (odrzucono w 2016 r.), dać polskim obywatelom prawo głosowania o konkretach, upadłyby cenne dla „zawodowych polityków” populistyczne i etatystyczne pomysły. Na przykład takie jak zaakceptowany w 2013 r. głosami zarówno koalicji PO-PSL, jak i opozycyjnego PiS projekt „Przedszkole za złotówkę”, który miał ładną nazwę, ale budził szerokie protesty rodziców i nauczycieli. Jego efektem było bowiem zakazanie prowadzenia w przedszkolach odpłatnych (za ok. 20 zł miesięcznie od dziecka) profesjonalnych zajęć dodatkowych, np. z rytmiki czy angielskiego.
Żeby było jasne, nie sądzę, by prezydent Duda i wcześniej prezydent Bronisław Komorowski chcieli swoimi referendami intencjonalnie wprowadzać demokrację partycypacyjną na wzór Szwajcarii. Zgadzam się, że referenda te były po prostu obliczone na osiągnięcie partykularnego celu w postaci wzrostu notowań w sondażach. Dostrzegam też ułomność pytań zaproponowanych przez Dudę, jak np. pisowską stronniczość widoczną w pytaniu o zapisanie 500+ i obniżonego wieku emerytalnego w konstytucji. Niemniej jednak pytania Komorowskiego i Dudy poprzez ich konkretny charakter były krokiem w stronę wprowadzenia w Polsce normalnej demokracji. Takiej, w której obywatele głosują nie tylko od wielkiego dzwonu, kiedy np. trzeba wejść do UE, ale po prostu decydują o sprawach mających wpływ na ich codzienne życie.
Sprzeczne argumenty
Demokracja bezpośrednia jest w oczach zarówno narodowej prawicy, jak i socjaldemokratyczno-liberalnej opozycji zbyt wielką swawolą, która, świadomie lub nie, nie mieści się w ich wyobrażeniach na temat polityki. Źródłem antyreferendalnych argumentów jest obawa przed przekształcaniem systemu w taki, który oddaje głos subiektywnej decyzji obywatela. Najbardziej znamiennym tego wyrazem tego było to, że przeciwko referendum opowiedzieli się nawet politycy Zjednoczonej Prawicy, wyłamując się z lojalności wobec wywodzącego się z och obozu prezydenta. Tak jakby przeczuwali, że to byłby krok ku „zbyt swobodnej” Szwajcarii.