Najlepszym przykładem takiego polityka jest Matteo Salvini, lider włoskiej Ligi, kibic Orbána i Putina. W październiku jego partia wygrała wybory regionalne w Umbrii, która tradycyjnie była bastionem lewicy. Przed styczniowymi wyborami w innym lewicowym regionie, Emilii-Romanii, wszystko również wskazywało na sukces Ligi. Jednak Salvini te wybory przegrał, głównie dzięki Sardynkom.
Sardynki to spontaniczny ruch ludzi młodych, którzy nie chcą powrotu do faszyzmu. Kiedy w listopadzie Salvini zaczął kampanię wyborczą w stolicy regionu, Bolonii, 32-letni Mattia Sartori zaczął nawoływać swoich rówieśników w mediach społecznościowych do zorganizowania wiecu sprzeciwu. W ciągu kilku dni udało mu się zmobilizować 15 tys. osób. W następnych tygodniach jeszcze większe tłumy skandowały przeciwko Salviniemu w innych włoskich miastach. W Rzymie było ich już 100 tys. i nagle pozycja Salviniego zaczęła się trząść w posadach. Wybory wygrała lewica.
Sardynki to luźny ruch, a nie partia polityczna. Ich program sprowadza się do paru punktów: nie dla ksenofobii, nietolerancji i nierówności. Choć politycy liberalni mocno chwalą Sardynki, te jednak trzymają polityków na dystans i nie chcą się wdawać w codzienne spory polityczne. Nie są ani z lewa, ani z prawa. Są tylko głosem ludzi młodych, którzy nie chcą dopuścić do władzy radykalnych populistów. Są też przejawem nowego typu społecznej presji. Protest powstaje w sposób spontaniczny i błyskawiczny, głównie dzięki mediom społecznościowym. Jego celem jest konkretna sprawa, a nie pakiet ideologiczny. Protest nie ma formalnych liderów, organizacji czy strategii. Jest przez to bardziej wiarygodny i autentyczny, lecz jego efekt – ograniczony.
Podobne protesty widzieliśmy w Polsce w sprawie ustawy antyaborcyjnej czy ACTA. Nie prowadziły one do zmiany rządu, lecz skutecznie wybiły politykom z głowy głupie pomysły. Obecnie w kręgach liberalnych panuje nastrój przygnębienia. Sardynki pokazały jednak, że jest nadzieja. Banalny slogan, że przyszłość jest w rękach ludzi młodych, nabiera znaczenia.
Autor jest profesorem studiów europejskich na Uniwersytecie w Oksfordzie