W pierwszych tygodniach po wyborach parlamentarnych we Francji, które odbyły się 7 lipca, prezydent Emmanuel Macron liczył, że uda mu się rozbić jedność bloku lewicy, czyli Nowego Frontu Ludowego. Miał nadzieję, że w szczególności umiarkowana Partia Socjalistyczna zerwie alians z radykalną Francją Niepokorną Jeana-Luca Melenchona i pomoże zbudować większość przychylną Pałacowi Elizejskiemu. Prezydent czekał na taki ruch przez cały okres igrzysk olimpijskich w Paryżu. Doprowadził do tego, że okres ukształtowania się nowego rządu – już siedem tygodni – okazał się najdłuższy od II wojny światowej.
Ale Macron się przeliczył. Socjaliści nie chcą być utożsamiani z przywódcą, któremu ufa już ledwie 28 proc. Francuzów. Pamiętają, jak w 2016 roku zdradził ich ówczesnego lidera i prezydenta François Hollande’a, tworząc centrowy ruch, który niemal całkowicie zniszczył umiarkowaną lewicę. I nie chcą drugi raz ryzykować anihilacji.
Czytaj więcej
Nowy Front Ludowy: trzy słowa, trzy kłamstwa. Unia wszystkich lewic, od socjalistów po komunistów, od zielonych po „niepokornych”, jest próbą odnowienia bloku, który już raz się rozpadł. Pozostaje silnie podzielona wewnętrznie i cały czas nie znajduje sposobu, aby zatrzymać odpływ uboższych wyborców ku dalekiej prawicy.
W tej sytuacji klucz do rozwiązania kryzysu politycznego znalazł się w rękach Marine Le Pen. A to dlatego, że centrowy blok Ensemble prezydenta Macrona nawet z resztką umiarkowanej prawicy (gaullistowskimi republikanami) może zgromadzić ledwie 209 deputowanych, dalece mniej, niż wynosi większość (289) w 577-osobowym zgromadzeniu.
Marine Le Pen może tolerować Michela Barniera, ale bez entuzjazmu
W ostatnim czasie Marine Le Pen otrzymywała więc telefony z Pałacu Elizejskiego z prośbą o ocenę kolejnych kandydatów. Utrąciła, rzecz jasna, byłego socjalistycznego premiera Bernarda Cazeneuve'a, ale także mocno konserwatywnego przewodniczącego regionu Hauts-de-France Xaviera Bertranda. Startująca od lat z tego regionu Le Pen miała z nim na pieńku.