Marcin Giełzak: Jean-Luc Mélenchon to człowiek, który rozsadzi Francję

Nowy Front Ludowy: trzy słowa, trzy kłamstwa. Unia wszystkich lewic, od socjalistów po komunistów, od zielonych po „niepokornych”, jest próbą odnowienia bloku, który już raz się rozpadł. Pozostaje silnie podzielona wewnętrznie i cały czas nie znajduje sposobu, aby zatrzymać odpływ uboższych wyborców ku dalekiej prawicy.

Publikacja: 09.08.2024 10:00

Raphaël Glucksmann, lider Partii Socjalistycznej, całym sercem wspiera walczącą Ukrainę JOEL SAGET/A

Raphaël Glucksmann, lider Partii Socjalistycznej, całym sercem wspiera walczącą Ukrainę JOEL SAGET/AFP

Foto: JOEL SAGET

Od czasu do czasu trafia się człowiek, który miał nieszczęście urodzić się w niewłaściwej epoce. Napoleon, na przykład, to postać ze starożytności. Dużo bardziej pasowałby do Cezara, Scypiona czy Aleksandra niż do współczesnych mu Karolów, Wilhelmów czy Ferdynandów. Podobny problem mają dwie najbardziej emblematyczne postaci dla dzisiejszej francuskiej lewicy. Wypada się bowiem zgodzić z deputowaną socjalistyczną Hélène Geoffroy, która mówiła niedawno, że są po stronie progresywnej dwie zasadnicze tendencje, między którymi trudno znaleźć kompromis, obydwie uosabiane przez wyrazistego lidera. Określiła je ona mianem „linii Glucksmanna” oraz „linii Mélenchona”.

I tak Raphaël Glucksmann, lider listy Partii Socjalistycznej w wyborach europejskich, to jakby wschodnioeuropejski dysydent z początku lat 90., człowiek, dla którego polityka jest przedłużeniem publicystyki. Nudzą go spory programowe, ożywia się wobec problemów etycznych. W kwestii polityki gospodarczej i społecznej zmienia zdanie często i łatwo, jest pragmatykiem, który chce więcej sprawiedliwości społecznej, ale nie zamierza obalać kapitalizmu. Wyborcę „ludowego” drażni jego „paryżanizm”, wypomina mu się słowa sprzed lat, że bardziej u siebie czuł się w Nowym Jorku niż w Pikardii. Jeśli jednak idzie o wsparcie dla Ukraińców czy Ujgurów, pozostaje nieprzejednany i jest wiarygodny. Wierzy nie tylko w dalsze trwanie, ale i w dziejową misję Unii Europejskiej oraz NATO. Wspierał rewolucję róż w Gruzji, był doradcą prezydenta Micheila Saakaszwilego. Dołączył do ukraińskiego Euromajdanu, był współpracownikiem Witalija Kliczki, później zaś pisał przemówienia dla prezydenta Petra Poroszenki. Ożenił się z ministrą spraw wewnętrznych w rządzie Arsenija Jaceniuka Ekateriną Zguladze.

Tak w Paryżu, jak i w Brukseli działał na rzecz zwiększenia pomocy dla walczącego Kijowa. Ciężka artyleria, rakiety ziemia-powietrze, taktyczne pociski manewrujące, myśliwce; zanim Emmanuel Macron pomyślał o kolejnej wysyłce, Glucksmann już ją publicznie poparł. W tym samym duchu domagał się, aby zamrożone rosyjskie aktywa wartości 200 mld euro w całości przeznaczyć na dozbrojenie Ukrainy. Nie bał się też podpaść Państwu Środka. W czasie gdy prezydent Republiki lawirował między próbą resetu z Pekinem a dyplomacją kanonierek na Morzu Południowochińskim, mowa Glucksmanna była prosta: trzeba być za uciskanymi lub zagrożonymi agresją mieszkańcami Tajwanu, Hongkongu, Tybetu i Xinjiangu, a zatem przeciw reżimowi Xi Jinpinga.

Czytaj więcej

Liz Truss. Teflonowa dama

Szef Francji Niepokornej Jean-Luc Mélenchon, dla którego wzór stanowią kraje Ameryki Łacińskiej

Druga z postaci symboli dzisiejszej francuskiej lewicy, szef Francji Niepokornej (LFI) Jean-Luc Mélenchon, jest właściwie w każdej kwestii biegunowym przeciwieństwem Glucksmanna. O ile tam mieliśmy wychowanego w Paryżu absolwenta najbardziej elitarnych szkół, do tego syna i wnuka znanych filozofów, tutaj mamy dziecko listonosza, które pierwsze lata życia spędziło we francuskim wtedy jeszcze Maroku, a wykształcenie odebrało na uczelni solidnej, ale jednak prowincjonalnej. Dzieje rodziny dzisiejszego przywódcy Francji Niepokornej to dobry przykład asymilacji republikańskiej w starym stylu, znajdującej się na antypodach multikulturalizmu. Dziadek polityka, urodzony w Hiszpanii Antonio Melenchón, gdy osiadł w Algierii Francuskiej, stał się Antoine,em Mélenchonem. Synowi urodzonemu z matki o hiszpańsko-sycylijskim pochodzeniu dano na imię Georges. Choć nie mieli w sobie ani kropli krwi francuskiej, a jedyną Francją, jaką znali, była maghrebska część imperium kolonialnego, stali się Francuzami.

Wnuk ma jednak w sobie coś z Latynosa: jest krewki, wybuchowy, na przemian czarujący i brutalny. Przez swoich przeciwników chętnie jest porównywany do południowoamerykańskich, lewicowych caudillos w stylu Fidela Castro czy Hugona Cháveza. Byli sojusznicy twierdzą zaś, że w partii nie tyle od jego woli, ile wręcz kaprysu zależą kariery współpracowników. Jaskrawym tego przykładem było usunięcie z list wyborczych kandydatów – którzy wcześniej byli mu lojalni przez dwie dekady – za to, że poszli na marsz przeciw antysemityzmowi; decyzję przekazano mailem, nie było od niej odwołania.

Wszystkie te nawiązania do Ameryki Łacińskiej to jednak coś więcej niż tylko złośliwostki. Przywódca Francji Niepokornej nie ukrywa, że rewolucje tzw. boliwaryjskie (od przywódcy Simóna Bolívara) i wytworzona przez nie praktyka rządzenia w krajach, takich jak Wenezuela czy Boliwia, stanowią dla niego ważny punkt odniesienia. Uważa też, że Francja jako państwo, którego posiadłości i obywatele rozrzuceni są po całym świecie, ma prawo, a może i obowiązek odpowiedzieć na to globalne wyzwanie, wymeldowując się z Zachodu i dołączając do Południa. W końcu Republika najdłuższą granicę lądową ma z Brazylią, a „niepokorni” na szefową jej rządu proponowali przewodniczącą Rady Regionalnej Reunionu, skąd bliżej na Madagaskar niż do Paryża.

Choć dziś Mélenchon mówi o tym mniej chętnie, to praktyczną realizacją jego wizji miałby być pomysł wystąpienia ze struktur euroatlantyckich, jakimi są Unia Europejska i NATO, celem przystąpienia do Ruchu Państw Niezaangażowanych, BRICS oraz oczywiście do sojuszu boliwariańskiego powołanego w Hawanie przez Kubę, Wenezuelę i Boliwię. Wolałby więc robić z nimi rewolucję niż parlamentarną politykę z rodzimą lewicą, bo lubi powtarzać, że „rewolucja to Francja uwznioślona”.

Sęk w tym, że z wyżyn, na które chce ją zabrać, wyraźniej widać Gazę niż Kijów, łatwiej zrozumieć rozsadzające ład światowy Rosję oraz Chiny niż próbujące go bronić Stany Zjednoczone i Europę. Podobnie więcej zrozumienia okazuje się Hamasowi, jest to przecież zbrojne, rewolucyjne podziemie. Wreszcie jakoś bliżej stamtąd do zrewoltowanych latynoskich faweli niż do drobnomieszczańskiej codzienności francuskich metropolii. Wydaje się, że lider LFI marzyłby o tym, aby jak jego południowoamerykańscy towarzysze poprowadzić Indian, wyklęty lud ziemi, przeciw uprzywilejowanym, a więc zepsutym, białym.

Paradoksalnie ta ambicja sprawia, że nie jest on, jak tamci, głosem wykluczonej ludności rdzennej, ale przeciwnie: reprezentantem społeczności imigranckiej, w tym również tej jej części, która utożsamia się z politycznym islamem. Niewiele bowiem zostało z dawnego Mélenchona, żarliwego obrońcy laickich wartości Republiki. Dziś on i jego ludzie bronią nie tylko „prawo” kobiet do zakrywania włosów, ale też „prawa” radykalnych imamów głoszących dżihad przeciw Francji w meczetach na jej terenie.

Francja Niepokorna nie wzdryga się przed przemocą, ale Francja wciąż marzy o „republikańskiej lewicy”

Rewolucję trudno robić w białych rękawiczkach. „Niepokorni” nie robią tajemnicy z tego, że uważają przemoc za metodę osiągania celów politycznych. To sympatycy tej partii odpowiadają m.in. za napaści na kandydatów innych stronnictw w toku kampanii wyborczej, za uliczne burdy, niszczenie mienia, walki z policją. Zachowania te były po wielokroć usprawiedliwiane lub choćby relatywizowane przez polityków. Mało tego, nie wahali się oni wziąć na listy wyborcze bojówkarza będącego obiektem zainteresowania nie tylko wymiaru sprawiedliwości, ale nawet służb, które założyły mu kartotekę jako osobie groźnej z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa.

Mélenchoniści nie cofają się też przed groźbami przemocy kierowanymi w stronę polityków innych partii czy też krytycznych dziennikarzy, tworzą i popularyzują teorie spiskowe, a nawet odwołują się do antysemickich haseł i stereotypów. W tym kontekście nie może dziwić, że prezydent Macron zapowiedział, że nigdy nie powierzy misji tworzenia rządu tej partii bez względu na uzyskane przez nią poparcie, ani to, iż partie od centrum po prawicę zapowiadają wotum nieufności względem każdego rządu, w którym byłby choć jeden minister z Francji Niepokornej. Klasa medialno-polityczna coraz częściej też dopuszcza do siebie myśl, że „front republikański”, utworzony przeciw partii Le Pen, niebawem trzeba będzie odwrócić tak, aby chronił status quo od lewej strony. Wielu widzi w nim miejsce także dla „republikańskiej lewicy”, w tym przede wszystkim socjalistów, takich jak wspomniany Glucksmann. Skoro oczekuje się od prawicowców, że odetną się od Zjednoczenia Narodowego, czemu te same zasady nie mają dotyczyć drugiej strony?

Adresaci tych zapytań oczywiście mają świadomość tego, z kim weszli w alians. Glucksmann nawet bardziej niż inni, bo to jego – z uwagi na żydowskie korzenie – wyzywano od „kandydata syjonistycznego”, to na jego plakatach wyborczych malowano gwiazdy Dawida, to jego szczególnie musiały boleć wieści takie, jak ta o pobiciu chłopaka na stacji metra za to, że miał na głowie jarmułkę. Polityk, który zbudował swoją pozycję na ostrzeganiu przed Mélenchonem, teraz musiał uzasadniać sojusz z nim. Robił to, jak i reszta socjalistów, w sposób przewrotny. Podkreślali mianowicie, że „na dziś” zadaniem nadrzędnym jest pokonać Marine Le Pen, a jutro się zobaczy. Tłumaczyli też, że im silniejsza będzie ich pozycja we wspólnym bloku, tym skuteczniej będą mogli tamować pomysły „niepokornych” oraz blokować ich szanse na zdobycie kluczowych stanowisk.

Czytaj więcej

Afrykański kolonializm przybrał nowe szaty

Lewica wpadła w pułapkę Emmanuela Macrona, którą zastawił na Zjednoczenie Narodowe Marine le Pen

Gdyby chcieli być ze swoim elektoratem zupełnie szczerzy, musieliby dodać, że porozumienie wszystkich lewic, czyli Nowy Front Ludowy, było małżeństwem z rozsądku wymuszonym ordynacją wyborczą, które natychmiast po elekcji miałoby zostać rozwiązane. Na swoje nieszczęście jednak blok socjalistów, komunistów, zielonych i „niepokornych” uzyskał zbyt dobry wynik. Niespodziewane zajęcie pierwszego miejsca wśród komitetów, które stanęły niecały miesiąc temu do wyborów, uruchomiło nową dynamikę polityczną. Od zwycięzców oczekiwano przecież, że zgodnie z demokratycznym zwyczajem wskażą kandydata na premiera. Tymczasem stronnictwa, które nie zgadzają się w sprawach tak zasadniczych, jak Ukraina i Palestyna, NATO i Unia Europejska, świeckość państwa i rządy prawa, z istoty rzeczy nie mogą podporządkować się jednemu liderowi.

Mało tego, lewica szybko dostrzegła, że wpadła w pułapkę, którą Macron zastawił na… Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen. Mając najwięcej deputowanych w izbie, ale nadal stanowczo za mało, aby myśleć o większości, nie będą w stanie realizować swojego programu. Nie mogą też korzystać z art. 49–3 konstytucji, który sprawia, że ustawa jest przyjmowania automatycznie, jeśli nie zostanie przegłosowane wotum nieufności dla rządu większością bezwzględną, bo istnieje większość zdolna i skłonna ich obalić.

Koalicjantów nie ma gdzie szukać: dwie trzecie Francuzów zagłosowały na jakąś prawicę, zatem w parlamencie dominują różne jej odcienie, od konserwatywnych liberałów na prawej flance obozu prezydenckiego po nacjonalistów od Le Pen. Potencjalny gabinet będzie miał przeciw sobie także Senat, prezydenta, a być może też Radę Konstytucyjną. Izba niższa jest w stanie wykorzystać swój wpływ na proces legislacyjny, aby spowalniać i utrudniać prace nad projektami ustaw. Szef państwa może odmówić podpisywania dekretów, co dla mniejszościowego rządu jest dużym problemem. Ma też zdolność blokowania wielu kluczowych nominacji personalnych, od szefów resortów „prezydenckich” począwszy. Szczególnie „niepokorni” trudno znosiliby kompromisy w kwestii obsady resortów spraw zagranicznych, sił zbrojnych czy sprawiedliwości. Jest wreszcie wyłączną prerogatywą prezydenta rozwiązać Zgromadzenie Narodowe czy rozpisać referendum, jedno i drugie może działać jak miecz Damoklesa nad głową mniejszościowego rządu.

W obliczu całkiem prawdopodobnego scenariusza, w którym prawica przegłosuje wotum nieufności przeciw rządowi, wyłącznie prezydent może wskazać innego premiera. W takiej sytuacji wydaje się nierealne, aby znowu sięgnął po kogoś z lewicy; prędzej skonstatuje jej niezdolność do kierowania państwem, a szansę da gabinetowi technicznemu albo rozpisze kolejne wybory. Wreszcie niektórzy eksperci oceniają, że Rada Konstytucyjna obsadzona stronnikami Macrona może użyć swoich uprawnień choćby do uznania za sprzeczne z ustawą zasadniczą zmian w podatkach, gdyby te były „konfiskacyjne”, czyli zbyt wysokie. Mówiąc wprost: lewica nie ma dobrego wyjścia. Skompromituje się bez względu na to, czy weźmie władzę, czy też przyzna się, że nie jest w stanie tego zrobić.

Czy Lucie Castets okaże się żeńską wersją Emmanuela Macrona

W tej niełatwej sytuacji sojusznicy z musu doszli do wniosku, że potrzeba im nie premiera, a męczennika. Po kilku tygodniach poszukiwań i przepychanek udało się znaleźć kandydatkę, na którą wszyscy przystali. Jest nią urzędniczka i ekonomistka, 37-letnia Lucie Castets, która na wielu może robić wrażenie żeńskiej wersji Emmanuela Macrona. Jak on, pojawiła się nagle w wielkiej polityce jeszcze przed czterdziestką, ukończyła prestiżową Narodową Szkołę Administracji, błyskawicznie pięła się po szczeblach kariery w administracji, a nawet jak i on terminowała u kandydata na prezydenta z Partii Socjalistycznej. Podobnie jak dawniej szef państwa, umie też zjednywać sobie dziennikarzy, będąc w odpowiednich proporcjach profesjonalna i przystępna.

Jest to zatem kandydatka idealna, wokół której można zbudować legendę kompetentnej, gotowej do pracy na rzecz rozwiązywania problemów zwykłych Francuzów młodej liderki, która nie dostanie swojej szansy przez arogancję i autorytaryzm „republikańskiego monarchy”. Klęska jej misji, odpowiednio zamortyzowana wizerunkowo, sprawi, że przestanie istnieć powód dla dalszego funkcjonowania Nowego Front Ludowego. Naturalnie, tak jak niepowodzenie w utworzeniu rządu i realizacji programu trzeba zrzucić na Macrona, tak i tutaj socjaliści i „niepokorni” będą obwiniać siebie nawzajem.

Zachęcona dobrymi wynikami w wyborach europejskich oraz ostatnich parlamentarnych, a także sukcesem bliskiej ideowo Partii Pracy w Wielkiej Brytanii lewica republikańska spod znaku Partii Socjalistycznej odzyskała pewność siebie. Poza tym może szafować argumentem, że ogromny elektorat negatywny Mélenchona (nawet u socjalistów wynosi on 82 proc., im dalej na prawo, tym bliżej 100 proc.) sprawia, że nigdy nie wygra on tych najważniejszych, czyli prezydenckich wyborów. Jeśli ktoś chce myśleć o realizacji socjalnej agendy, musi postawić na socjalistów.

Kto wie, może to właśnie Castets na tyle spodoba się Francuzom, że otrzyma swoją szansę w wyścigu do Pałacu Elizejskiego? A może Glucksmann, którego ambicje sięgają znacznie dalej niż Parlamentu Europejskiego, zrealizuje swoje marzenie o stanięciu na czele odrodzonej socjaldemokracji?

Można powtórzyć przywołane na początku słowa o dwóch liniach, Glucksmanna i Mélenchona, dodając natychmiast: tylko jedna z nich wiedzie potencjalnie do Pałacu Elizejskiego. Tak czy inaczej, sytuację wyjaśnić mogą wyłącznie powtórzone wybory parlamentarne, które mogą się odbyć za niecały rok, a już na pewno elekcja prezydencka w 2027 r. Dopóki nie odbędzie się jedna lub druga weryfikacja przy urnach, Francją będzie rządzić premier, który podał się do dymisji, oraz blok prezydencki, który przegrał wybory. Lewica republikańska musi teraz przekonać obywateli, że to ona jest najlepszą zaporą przeciw Le Pen, a zarazem najlepszą alternatywą dla pogrążającego siebie i kraj w chaosie obozu Macrona.

Marcin Giełzak (ur. 1987)

Publicysta, pisarz, historyk, współautor podcastu „Dwie lewe ręce” (z Jakubem Dymkiem). Autor książek „Antykomuniści lewicy”, „Crowdfunding”, „Niepodległość i socjalizm” oraz „Wieczna lewica. Myśli i aforyzmy”.

Szef Francji Niepokornej Jean-Luc Mélenchon uważniej śledzi sytuację w Palestynie niż w Kijowie

Szef Francji Niepokornej Jean-Luc Mélenchon uważniej śledzi sytuację w Palestynie niż w Kijowie

Alain JOCARD/AFP

Od czasu do czasu trafia się człowiek, który miał nieszczęście urodzić się w niewłaściwej epoce. Napoleon, na przykład, to postać ze starożytności. Dużo bardziej pasowałby do Cezara, Scypiona czy Aleksandra niż do współczesnych mu Karolów, Wilhelmów czy Ferdynandów. Podobny problem mają dwie najbardziej emblematyczne postaci dla dzisiejszej francuskiej lewicy. Wypada się bowiem zgodzić z deputowaną socjalistyczną Hélène Geoffroy, która mówiła niedawno, że są po stronie progresywnej dwie zasadnicze tendencje, między którymi trudno znaleźć kompromis, obydwie uosabiane przez wyrazistego lidera. Określiła je ona mianem „linii Glucksmanna” oraz „linii Mélenchona”.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka