Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie mam lekkiej satysfakcji z tak mizernej frekwencji w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Czuję pewną niestosowność tego stwierdzenia, bo choć prawo wyborcze mam od niedawna, to biorę udział we wszystkich głosowaniach. Nawet nie dlatego, że uważam to za – używając górnolotnego hasła – „obywatelski obowiązek”, lecz z czystej pragmatyki: jeśli jestem pytany o zdanie, to korzystam z okazji, żeby zabrać stanowisko.
Wybory do Parlamentu Europejskiego: Niska frekwencja nie powinna dziwić
Nie dziwię się jednak, że w niedzielę do urn poszła tak niewielka część uprawnionych do głosowania wyborców – frekwencja wyniosła ledwo 40,7 proc. Jak można bowiem oczekiwać od obywateli, by poważnie potraktowali wybory, których nawet sami politycy nie biorą na serio?
Czytaj więcej
Donald Tusk dostał – według badania exit poll – to, co chciał. Pierwsze od dekady pełne zwycięstwo nad Jarosławem Kaczyńskim. I dominację nad Trzecią Drogą oraz Lewicą. Strategia na totalną polaryzację się opłaciła.
Tłumaczy się nam – po obu stronach sceny politycznej – że Parlament Europejski to bardzo ważna instytucja, gdzie zabiega się o polskie interesy. Jedni rozumieją je tak, drudzy inaczej, niemniej każdy deklaruje, że Bruksela to miejsce walki o nasze sprawy. Trudno w to jednak uwierzyć, jeśli listy wyborcze dobitnie odzwierciedlają słowa eksministra kultury (i kandydata w wyborach) Bartłomieja Sienkiewicza, który stwierdził kiedyś, że europarlament to „cmentarzysko politycznych słoni”.
Nikt mnie nie przekona, że Jacek Kurski, autor najczarniejszej propagandy w dziejach III RP, wylewającej się swego czasu codziennie o 19.30 z TVP 1, jedzie do Brukseli, bo będzie skutecznie zabiegał o cokolwiek poza własną sowitą pensją. Po stronie obecnego rządu listy również nie były zachęcające, o czym zaświadcza brukselski exodus kilku ważnych ministrów (dlaczego zostawiają kanał realnego wpływu na państwo po pół roku urzędowania?) czy takie skompromitowane postaci jak Hanna Gronkiewicz-Waltz.