Jest 31 sierpnia 2003 roku. Małym oplem agilą jadę z Warszawy do Brukseli objąć placówkę „Rzeczpospolitej”. Negocjacje już się skończyły, traktat akcesyjny został podpisany, ale Polska jeszcze przez kilka miesięcy będzie poza Unią Europejską. I jeszcze przez ponad cztery lata poza strefą Schengen, co odczuwam, zatrzymując się do kontroli na przejściu w Świecku. Wtedy nie budzi to we mnie żadnych emocji – to przecież normalne, że na granicy musimy stanąć w kolejce i pokazać paszport. Gdy w 2020 roku, po wybuchu pandemii, wracają kontrole na granicach wewnątrz UE, wszyscy dziwią się, jakby to był koniec świata.
Polski kompleks nowicjusza w Brukseli
Gdy myślę o 20 latach Polski w UE, nie mogę oddzielić tego od moich osobistych doświadczeń. Bo prawie dokładnie pokrywa się to z moim pobytem w Brukseli jako unijnej korespondentki „Rzeczpospolitej”. Gdy wyjeżdżałam, o poruszaniu się po brukselskich korytarzach miałam równie słabe pojęcie jak polscy politycy i inni decydenci. Nie mieliśmy sieci kontaktów, nie znaliśmy nieoficjalnych kodów dostępu do unijnych instytucji i mieliśmy, ja też, ciągle kompleks nowicjusza z Europy Wschodniej.
Pamiętam moje pierwsze briefingi w tymczasowej siedzibie Komisji Europejskiej w budynku Breydel. Ciasna, pełna szumu sala prasowa, w której prym wiedli francuscy dziennikarze starej daty: bardziej komentujący i pouczający niż zadający pytania. Rzecznicy prasowi komisarzy, owszem, mili, ale – poza rzecznikiem komisarza ds. rozszerzenia UE – nieuważający polskich dziennikarzy za interesujących rozmówców. Panowało przekonanie, że to nie w Warszawie dzieją się rzeczy istotne z unijnego punktu widzenia, że to nie Polska ma decydujący wpływ na kierunek rozwoju UE. Po co zatem tracić czas na zacieśnianie więzów z polskimi dziennikarzami?
Czytaj więcej
Popatrzmy na Serbię, Ukrainę czy Białoruś, by nabrać pokory i uznać, że wcale nie musiało się wydarzyć to, co się wydarzyło. Tymczasem Polska jest dziś wymieniana jako kraj, który skutecznie przeprowadził transformację, potrafił mądrze wykorzystać swoje członkostwo w UE. Wiele krajów byłego bloku wschodniego poradziło sobie znacznie gorzej niż my.
Nie pamiętam, w którym momencie, ale dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że pod tymi oficjalnymi kanałami informacji istnieje typowa dla Brukseli podziemna sieć łącząca nieformalne grupy dziennikarzy z unijnymi źródłami informacji – wysokiej rangi urzędnikami, dyplomatami czy nawet komisarzami. Grupy takie są organizowane oddolnie, przez samych dziennikarzy, i gromadzą najważniejsze media. Tworzone są na zasadzie różnorodności geograficznej. Chodzi o to, żeby w jednej grupie było po jednym dziennikarzu na kraj – wtedy nie ma konkurencji – i żeby to były kraje interesujące z punktu widzenia rozmówcy. Żeby miał poczucie, że w jednej rozmowie przekazuje treści – zazwyczaj nieoficjalnie – które będą wpływały na rzeczywistość w ważnych dla UE krajach.