Pięć lat temu Jarosław Kaczyński ocenił, że Bronisław Komorowski został wybrany na prezydenta „przez nieporozumienie". Chodziło mu o to, iż wyborcy nie mieli wystarczającej wiedzy o zwycięskim kandydacie. Pewnie to prawda, że o ówczesnym wyniku bardziej zadecydowały posmoleńskie okoliczności niż sama osobowość kandydata. Słowa prezesa PiS przeszły do historii politycznej jako bon mot o „przypadkowym prezydencie".
Zakapiory z PiS
Tym razem wygrał protegowany prezesa Kaczyńskiego w osobie młodego Andrzeja Dudy. Miał on w tej kampanii wyborczej dwa podstawowe zadania: być z PiS oraz być miłym. Będąc z PiS, zdobywał w pierwszej turze wyborów mniej więcej te same 5 milionów głosów, co prezes tej partii pięć lat wcześniej. Będąc miłym, miał zdobywać kolejne miliony, odróżniając się od zakapiorów z PiS. I nie w tym rzecz, czy formacja ta jest pełna zakapiorów, ale w tym, że tak to często odbiera opinia publiczna pod wpływem znaczących mediów.
Gorący zwolennicy prawicy zapewne uważają, że wynik wyborów był nieuchronnym wyrokiem losu, dającym zwycięstwo dobra nad złem. Historia jednak poucza, że nie ma takiej prawidłowości. Wyniki mogły być zupełnie różne i całkiem inne od faktycznych. Faworytem był urzędujący prezydent i jego porażka jest sensacją.
Co się więc stało? Oczywiście w sensie formalnym wybory wygrał Andrzej Duda, ale w sensie politycznym – przegrał je Bronisław Komorowski. Kampania tego drugiego powinna się stać modelowym przykładem przegrywania wyborów przez faworyta niejako na własne życzenie. Będą tacy, którzy pozostaną przy mniemaniu, że wszystkie przedwyborcze sondaże były fałszowane, a prezydent nigdy nie miał szans na zdobycie większości głosów wyborczych. Prawdopodobnie było jednak inaczej: prezydent miał mocną pozycję społeczną, a ówczesny pretendent był znany bardziej znawcom polityki niż wielomilionowej opinii publicznej.
Błędy Tuska i Kopacz
Bronisław Komorowski powinien był te wybory wygrać. Kto jak kto, ale działacz przedsierpniowej opozycji, najdłużej zasiadający w Sejmie poseł III RP, minister kilku rządów i marszałek Sejmu, wreszcie urzędujący prezydent miał olbrzymie szanse na zwycięstwo. Popierał go potężny establishment urzędowy, biznesowy i medialny. Chętnie się z nim pokazywali celebryci. Historyczni liderzy lewicy, jeden po drugim, deklarowali poparcie dla niego. Z kolei ludowcy – koalicjanci partii, której był on kandydatem, zapewniali mu głosy Polski powiatowej. I nic!