Wbrew temu, co pisze Ryszard Bugaj, troska o zdrowie finansów publicznych nie jest ideologiczną fanaberią. Wręcz przeciwnie, to wyraz odpowiedzialności za trwały i szybki wzrost gospodarki, czyli także naszych dochodów. Kraje, które trzymają w ryzach swoje wydatki, mogą nakładać niskie podatki, a w efekcie rozwijają się przeciętnie szybciej od gospodarek, w których politycy próbują sztucznie pobudzić rozwój, zwiększając wydatki, szczególnie socjalne, lub obniżając podatki, którym nie towarzyszy adekwatna redukcja wydatków.
Hurraoptymizm Bugaja
Większość ugrupowań startujących do parlamentu ściga się w stylu greckich populistów o to, które bardziej powiększy deficyt finansów publicznych, mamiąc wyborców, że to wzmocni tempo wzrostu polskiej gospodarki i trwale podwyższy ich dochody. Bugaj także twierdzi, że „umiarkowana stymulacja popytu wydaje się celowa", przy czym jego rozumienie umiaru jest doprawdy zdumiewające. Pisze bowiem, że proponowane przez PiS zwiększenie wydatków publicznych i obniżenie podatków w okresie czteroletniej kadencji o ok. 220 mld zł nie jest szaleństwem, tylko rozsądnym postulatem.
Nawet przyjmując hurraoptymistyczne założenia Bugaja o tym, że polska gospodarka będzie w najbliższych latach rosła w tempie ok. 4 proc., a uszczelnienie systemu podatkowego pozwoliłoby uzyskać dodatkowo ok. 100 mld zł, to i tak realizacja tego populistycznego rozdawnictwa znacząco zwiększyłaby dług publiczny w relacji do PKB. Wraz ze wzrostem gospodarczym rosną bowiem nie tylko dochody, ale i wydatki publiczne, z których większość w Polsce jest sztywna. Poprawa ściągalności podatków, głównie VAT, jest oczywiście pożądana, ale to, że dodatkowe wpływy z tego tytułu w okresie całej kadencji wyniosą ponad 200 mld zł, jak szacuje PiS, lub skromniejsze 100 mld zł, szacowane przez Bugaja, jest – delikatnie mówiąc – mało prawdopodobne. To klasyczne dzielenie skóry na niedźwiedziu.
Dodatkowe wpływy z tytułu lepszej ściągalności podatków, jeśli się pojawią, powinny przede wszystkim zmniejszać chroniczny deficyt finansów publicznych i narastanie długu publicznego, a nie finansować dodatkowe wydatki, z których część będzie szkodzić gospodarce, osłabiając bodźce do pracy.
Dopiero w tym roku zdjęto z Polski procedurę nadmiernego deficytu, który jednak wciąż jest wysoki. Polska gospodarka jest obecnie generalnie zrównoważona, a głównym motorem jej wzrostu jest popyt krajowy. W takich warunkach nie powinniśmy w ogóle mieć deficytu finansów publicznych, ale wręcz pewną nadwyżkę. To wzmocniłoby stabilność tempa wzrostu polskiej gospodarki i jednocześnie zwiększyłoby naszą odporność na poważne wstrząsy, jakie mogą wystąpić w gospodarce światowej.