Co jakiś czas przez media przechodzi hiobowa wiadomość , że w jakiejś instytucji, państwowej firmie lub – o zgrozo – w ministerstwie urzędnicy wydali przy użyciu kart płatniczych bajońskie sumy. Często emocje podgrzewają dodatkowe „pikantne" informacje, że np. kart w inkryminowanej firmie było kilkadziesiąt, a czasami kilkaset, a posiadała je nawet – o zgrozo – sekretarka.
Ogólny przekaz jest mniej więcej taki, że gdyby nie karty, to instytucja, firma czy ministerstwo byłyby wzorem gospodarności i oszczędnego gospodarowania budżetem, a wskutek możliwości płacenia kartami dochodzi do szastania publicznym groszem. Stąd bardzo już prosty wniosek, że gdyby zlikwidować ten instrument bezgotówkowego płacenia, to wszystkie wydatki byłyby racjonalne i uzasadnione, zasady budżetowe przestrzegane, a sam budżet idealnie realizowany.
W kontekście tej nagonki na płatności kartami już słowo „bezgotówkowy" dodaje wieściom specyficznego smaczku: jak nie widać banknotu, to serce nie boli przy płaceniu. Dla kogoś obserwującego proces płatniczy z boku i powierzchownie karta płatnicza to synonim nieograniczonych możliwości konsumpcyjnych. Wystarczy mieć kartę, a strumień pieniędzy płynie w dowolnym natężeniu na dowolny cel.
Przedstawiona wyżej „diagnoza" jest bardzo uproszczona i nieprawdziwa. Karty płatnicze są instrumentem wygodnym w użyciu, szybkim i bezpiecznym, zarówno dla przedsiębiorstw, instytucji sektora publicznego, jak i posiadaczy prywatnych.
Dokonywanie płatności kartą nie generuje samo z siebie żadnych ryzyk w zakresie gospodarki finansowej. Ewentualne nieprawidłowości mogą wynikać z braku precyzyjnych zasad wydatkowania pieniędzy w konkretnej instytucji na poszczególne cele budżetowe. Takie nieprawidłowości mogą wystąpić niezależnie od technicznej formy płatności. Równie dobrze mogą być związane z płatnościami kartą, gotówką, jak i przelewami.