Królewiec? To będzie Rosja!

Kim byli osadnicy? Dziwną mieszanką odszczepieńców imperium. W Królewcu osadzano głównie Ukraińców z politycznie niepewnych terenów, Polaków z Białorusi, Żydów, Cyganów, byłych przestępców, żołnierzy. Niedorżnięte rodziny własowców.

Aktualizacja: 19.11.2017 21:13 Publikacja: 18.11.2017 23:01

Königsberg zniszczony po sowieckich nalotach.

Königsberg zniszczony po sowieckich nalotach.

Foto: AFP

Poranek, 10 kwietnia 1945 roku. Gdzieś w powietrzu czaiła się zmiana. Słońce ledwie prześwitywało przez chmury czarnego dymu i strzępiące się nad miastem płomienie. Łuna była więc podwójna, od słońca i od płomieni. Dużo niżej, między ścianami zawalonego budynku, u wejścia do bunkra sterczało drzewce z kawałkiem białego płótna. Ktoś je wywiesił dzień wcześniej, krótko przed dziesiątą. W przeczuciu albo na znak końca.

W istocie, był to finał trzydniowego epizodu obrony twierdzy Königsberg. Niemcy poprosili Sowietów o przyjęcie kapitulacji. Sowieci ją przyjęli. Coś się kończyło. Coś miało się zacząć. Gdzie byłem tego dnia? Gdzie ty byłeś? Gdzie byliśmy wszyscy? Moja babka, młoda jeszcze kobieta o przekrwionych oczach, w brudnym szynelu, obryzganych błotem walonkach, z uczepionym spódnicy umazanym dzieckiem i jedną walizką. Nieogolony i pijany wojną dziadek w zielonej rubaszce, z żółtymi od machorki, pomarszczonymi przez wojnę palcami. Ich bliscy, towarzysze broni, przyjaciele, żywi, martwi i nijacy. Gdzie byliśmy? Czy przeczuwaliśmy nadejście apokalipsy? Jej ciche, zdradzieckie kroki?

O tej porze roku w Prusach zazwyczaj gościła już wiosna. W miejskich parkach zieleniła się zwykle trawa, wierzby uginały się od ciężkich jak małe kociaki bazi, pomiędzy rzadkimi kępkami perzu jaśniały przebłyski fioletowych i białych krokusów. Tak było zawsze. Ludzie zdążyli się przyzwyczaić, czekali początku wiosny jak dobrego znaku, odrodzenia, triumfu życia. W czterdziestym piątym mogło być podobnie, ale oblężenie zamieniło miasto w częściowo już wypalony, miejscami tlący się jeszcze grobowiec. W tym piekle było nieskończenie szaro. Popielaty jak ze spalonych filcowych koców popiół zasłaniał strzępy rozrzuconej pod nogami ziemi. Szkielety drzew pokrywała tłusta, czarna maź. W wybitych oknach powiewały resztki nadpalonych firanek. Ludzie? Ludzi nie było albo chowali się w wydrążonych w ziemi norach bunkrów. Nad wszystkim unosił się słodkawy, pachnący obrzydliwe spalonym ludzkim ciałem dym.

Ocean ruin

To był poranek po kapitulacji. Mimo obustronnych rozkazów o przerwaniu ognia w zakamarkach płonącego miasta padały jeszcze pojedyncze strzały. W czeluściach ruin słychać było szlochy lub głośne krzyki krzywdzonych ludzi. W niebo strzelały szkarłatne flary pożarów. Z wież kościołów sypały się snopy czerwonych iskier. Miasto wciąż płonęło. Brudne od błota ręce żołnierzy wyciągały ze schronów ludzi. Ktoś stawiał kogoś pod ścianą. Ktoś pociągał za spust. Krzyk i strzał, a na granitowym bruku tylko rozlewająca się kałuża dymiącej, wątrobianej krwi. Niemieccy żołnierze leżeli w dziwnych pozach na poboczach dróg. Ci, którzy przeżyli, siedzieli w cieniu sowieckich pepesz. Ich ziemiste twarze wyrażały jedynie zwierzęcy strach. Jakieś ludzkie uczucia? Nienawiść? Beznadzieja? Nawet tego już w nich nie było. Nad dachami domów gęsty dym niósł drobiny spalonych mundurów. Białe niegdyś gmachy admiralicji były ledwie widoczne. Załomy czerwonych murów zamku świeciły przestrzelinami. Płonęła Albertyna, uniwersytet królewiecki, który dał ludzkości światło filozofii Kanta. Płonęła katedra – świadek krucjat i reformacji. Domy, w większości zburzone, w niektórych tylko częściach starówki miały ścianę czy dwie. Tu i ówdzie niepokojąco prześwitywała polichromia rozbitych przez moździerze łazienek i pokojów. Na kilku cegłach i fragmencie tynku wciąż wisiały nadpalone obrazy i krucyfiksy z fragmentami zasmuconej twarzy Chrystusa. Wszędzie królował pył.

Sowieci przyjęli kapitulację. Ostatni obrońcy miasta ukrywali się w centralnym schronie dowództwa, w kilkunastu skrytych głęboko pod ziemią pomieszczeniach. Z arsenałem, ale bez szans na wodę, prowiant czy leki. W części bunkra zamienionej na szpital konały setki zaśmierdłych ludzi. Rosjanie w obawie pułapki bali się zejść pod ziemię. Wypalili więc niektóre z komór miotaczami ognia. Dowództwo zwiedziło bunkier wiele godzin po kapitulacji. Część pomieszczeń przetrwała w stanie nienaruszonym. Biurka, krzesła i stalowe szafy. Już puste. Wszędzie walały się resztki map i papierów, choć te naprawdę ważne dokumenty spalono jeszcze przed poddaniem miasta. Königsberg był czysty. Niemcy bez broni. Dopiero teraz można było wyjść spokojnie na dymiące szczyty ruin i objąć wzrokiem całą zniszczoną stolicę Prus. Była już ich, sowiecka. Patrzyli z dumą na swoje dzieło. Gniazdo Hohenzollernów. Jądro obmierzłego prusactwa. Tu rodziły się ciężkozbrojne zagony od stuleci pustoszące wschód Europy. Właśnie stąd brało się zło.

A teraz? Dymy i nieskończony ocean ruin. Czerwoni generałowie mieli wreszcie poczucie, że miasto jest w ich rękach. Ale czy naprawdę wiedzieli, co zdobyli? Jakiego dokonali wyłomu w historii? Jak odmienili oblicze tego kraju? Teraz tylko ruiny. Wcześniej miasto było twierdzą. Tak chciał Adolf Hitler. Osobiście obiecał, że nie odda go Sowietom. I nie oddał. Miasta broniły armie. Armie ludzi, armat, haubic, czołgów, karabinów, rusznic i moździerzy. I atakowały armie. Jeszcze większe, jeszcze potężniejsze, jeszcze bardziej zdeterminowane. Z jednej strony heroiczny opór wczorajszych zbrodniarzy. Z drugiej zacięta nienawiść przyszłych bohaterów.

Naziści i Sowieci. Z trupimi główkami i gwiazdami na czapkach. „Jeden czort", jak mawiał mój dziadek. Wszystko się wymieszało. Kto napastnik, kto obrońca? Kto syty, kto głodny? Kto dobry, kto zły? Kto życia wart, kto śmierci? W Königsbergu to już nie było ważne. Wszyscy byli dziećmi historii, która pomieszała znaczenia. A ich krew była równie czerwona, równie spieniona i równie nic niewarta.

Najpierw, w sierpniu 1944 roku, Königsberg nawiedziły armie bombowców. Takich nalotów nikt żywy nie pamiętał. Wojskowi nazywali je pieszczotliwie dywanowymi, bo przykrywały miasto gęstym dywanem czarnego pyłu i dymu. A co pod nim? Płonące jak chatki z zapałek domy i kościoły. Niekończąca się pajęczyna pożarów i rumowisk. Lotnicy zazwyczaj tego nie widzą. Patrzą przed siebie, w kierunku odległych lotnisk. Leciały więc na Prusy – jak obiecywał Churchill – tysiące obciążonych bombami lancasterów. Zrzucały swój ładunek i wracały do brytyjskich baz. Luftwaffe Königsbergu bronić nie mogła, bo w tym czasie w Prusach żadnych samolotów już nie było. Miasto pozostało więc bezbronne. Płonęły gotyckie kamienice, gigantyczny dach katedry, kościoły, muzea, biblioteki, szkoły. Płonął zamek pruskich królów. Po każdym nocnym nalocie poranek odsłaniał dymiące wnętrzności miasta. Inne były ulice, inne domy, inna statystyka istnienia i zagłady. Za każdym razem mapa Königsbergu musiała być rysowana od nowa.

Zwycięstwo Sowietów z początkiem 1945 roku wydawało się nieuniknione. Nikt, poza zagubionym w chorobliwych rojeniach umysłu wodzem, nie miał wątpliwości, że apokalipsa, jak glinianonogi Golem, idzie pożreć Prusy. Broniło ich pół miliona żołnierzy. Marszałek Wasilewski dysponował siłą pięciokrotnie większą. Sowiecka armia pędziła w swoich szeregach siedmiotysięczne stado dział i czołgów. Niemcy mieli ich tylko pięćset. Na pruskim niebie królowało sowieckie lotnictwo. Pięć tysięcy samolotów z czerwoną gwiazdą przeciw czterystu z czarnymi krzyżami.

Krwawy exodus

Ofensywa ruszyła w styczniu, a jej błyskawiczny postęp uzmysłowił niemieckim dowódcom, że będzie się można bronić tylko w największych miastach. Ludzie uciekali z mniej chronionych terenów i szukali opieki wojska. Powoli stawało się jasne, że miasta twierdze będą nie tylko punktami oporu żołnierzy, ale również śmiertelnymi pułapkami dla mieszkańców. Zaczął się exodus. Ludzie pakowali toboły, brali, co najpotrzebniejsze, i próbowali uciekać. Czas pędził. Sowiecki kordon wokół Prus stawał się coraz szczelniejszy. Jedyną drogą ucieczki z Festung Königsberg było morze. Uciekało półtora miliona ludzi. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy do portu Pillau, lądem, koleją i drogami chronionymi jeszcze przez niemieckie patrole, ale pod ciągłym sowieckim ostrzałem. Krasnoarmiejcy byli kilka, kilkanaście kilometrów od szlaków tej ucieczki. Już na początku ofensywy przerwali łączność z Pillau, ale Niemcy dzięki heroicznemu wysiłkowi zdołali drogę odbić. To właśnie tym podziurawionym traktem, zdezelowanymi samochodami, furmankami i pieszo uciekało pół miliona ludzi. Byle dalej od stolicy, byle do Pillau, a stamtąd na statki. I do Rostoku, Lubeki, bliżej Berlina, by czekać na cud. Jedni wybierali Pillau, inni uciekali w kierunku Gdańska. Był styczeń. Zima była mroźna. Zalew Wiślany zamarznięty. Droga do wolnego świata szkliła się zwodniczo grubym lodem. Wystarczyła odrobina odwagi. Jakieś ciepłe ciuchy i buty. Buty być musiały, bo wędrówka po lodzie wymagała solidnego obuwia. Pierwsi weszli na zalew mieszkańcy wiosek na wschód od Königsbergu. Wielu z nich było rybakami, wody się nie bali, obcowali z nią na co dzień. Fala uciekinierów z miasta ruszyła w końcu stycznia, kiedy Sowieci odcięli na krótki moment drogę na północ. Wtedy lody zalewu zaroiły się ludźmi. Tylko niektórym udało się wynająć sanie. Większa część milionowej migracji odbyła się na piechotę.

Z lotu ptaka wyglądali jak gruby wijący się wąż albo gargantuiczna wędrówka owadów. Żadnego dźwięku, chrzęstu czy szelestu, tylko skrzydła i chitynowe pancerze pobłyskiwały w ciągłym ruchu. Z bliska, w oderwaniu od tej niebiańskiej perspektywy, byli tylko masą zabiedzonych, wystraszonych ludzi. Zewsząd dobiegał jednostajny płacz. Płakały niesione przez kobiety niemowlęta. Płakały matki i babki, starcy i dzieci. Tylko niektóre z kobiet miały na głowach czapki i wełniane chusty i szaliki. Wiele marzło w modnych kapeluszach i szykownych beretach. Mało kto szedł w porządnych zimowych kamaszach. Ostre lodowe krawędzie i grudy rozrywały delikatną skórę letnich butów. Ludzie zatrzymywali się, okręcali stopy szmatami i szli dalej. W tobołach taszczyli, co najcenniejsze. Dolary, złoto, rodzinne fotografie. Dorobek życia został w Königsbergu.

Umundurowane drużyny Hitlerjugend i kobiet z Das Deutsche Frauenwerk próbowały bezskutecznie zapanować nad tą masą ludzi. Dzieci gubiły matki, matki dzieci, zdarzały się pobicia i kradzieże. Równolegle z pochodem ludzi przez zalew w stronę mierzei wyruszyły konwoje ciężarówek. Wiozły stosy urzędowych papierów, ale przede wszystkim rannych, ewakuowanych ze szpitali. Lód był gruby tego roku. Bezpieczny. Opony ciężarówek znajdowały w nim bezpieczne oparcie. Byle do mierzei... Byle bliżej Gdańska. Byle do Berlina.

I wtedy nadlecieli Sowieci. Niebo było czyste pod koniec stycznia. Bezchmurne. Z lotu ptaka konwoje i wężowiska migrujących ludzi stanowiły doskonały cel. Zaczęło się polowanie. Posypały bomby. Jedna, druga, dziesiąta i setna. Uderzały bez przerwy, na oślep, bezustannie. Każda wyzwalała wodną fontannę. Lód pękał na długości kilkudziesięciu metrów, kra się podnosiła, a przerażone ludzkie robactwo zsuwało w morską czeluść. Ludzie się rozpierzchali. Biegli na oślep we wszystkie strony, licząc na łut szczęścia, na ratunek, którego nie było, bo być nie mogło. Myśliwce nie traciły czasu. Szybkie, zwrotne i głodne krwi krążyły wokół tego ludzkiego stada jak wilki. Potem odlatywały, a w miejscu, gdzie chwilę wcześniej wił się wąż ruchomej chityny, lśniło morze. Tu i ówdzie pływające kawałki kry odznaczały się niepokojąco czerwoną barwą. Kiedy krzyki ucichły, a myśliwce wróciły do baz, mróz pokrył wszystko szarą warstwą lodu, a epilog tej niedokończonej pielgrzymki przeniósł się na dno. To tam, w odmętach zielonej wody, wybrzmiewały ostatnie frazy melodii zapisanej nutami rwących się ludzkich uczuć. Miłości, braterstwa, przyjaźni, oddania. Brzmią tam głucho do dziś. Bo do dziś w podwodnych rowach i na morskich łachach leżą zasypane po dachy bałtyckim piaskiem ciężarówki, sanie i motocykle. Całe armie i całe kolumny. A obok zabawki, rowery i tobołki z ratowanym złotem. Hebanowy fortepian ze spalonej filharmonii i marmurowe rzeźby. Zaplątane w morską trawę tomy rękopisów Kanta. I do dziś uśmiechają się spod lodu jak z potłuczonych kawałków porcelanowych medalionów potopione kobiety i dzieci. Chłopcy i dziewczęta. Kierowcy, lekarze, sanitariuszki i ranni. Ale wtedy, zanim ów podwodny świat nabrał cech tak bardzo wyrafinowanej artystycznie kompozycji, wtedy w zimie, na wschód od tego lodowego pogorzeliska, podnosiły się do góry słupy dymu płonącego miasta. Tak z uciekinierami żegnał się gasnący Königsberg.

To będzie Rosja

Moja babka w jednej dłoni trzymała rączkę mojej ciotki, w drugiej walizkę. Szła przez spalone dzielnice do urzędu, gdzie osadników witał szkarłatny transparent z napisem „Kaliningrad Gorod Swabody". Pociągi ze wschodu przyjeżdżały codziennie. Ludzi wyładowywano na bocznicach i prowadzono do miasta. Należało się zapisać w urzędzie i poczekać na przydział kwartiry. Mało ich było w Königsbergu. Latem 1946 roku miasto było jeszcze w ruinach. Odgruzowane przez jeńców były tylko główne ulice. Specjalne brygady byłych żołnierzy Wehrmachtu łatały też nadpalone kamienice. Niemieccy cywile? Zostało ich w Königsbergu kilkadziesiąt tysięcy. Wynędzniałe kobiety z dziećmi patrzyły tępo zza obozowych drutów. W ich zmęczonych oczach odbijało się bezkresne sowieckie niebo. Nowo przybyli mijali ich bez odrobiny współczucia.

– Macie, suki, za swoje! Za nasze spalone ukraińskie sioła, za nasze zwęglone miasta. Za naszych rozstrzelanych ojców i mężów. A niech was piekło pochłonie – złowieszczo przeklinali uwięzionych.

Kim byli osadnicy? Dziwną mieszanką odszczepieńców imperium. W Królewcu osadzano głównie Ukraińców z politycznie niepewnych terenów, Polaków z Białorusi, Żydów, Cyganów, byłych przestępców, żołnierzy. Niedorżnięte rodziny własowców. Sowiecki Königsberg to był dziki zachód. Odcięta od świata enklawa. Pod nadzorem komisarzy i wojska. Ów „kęsek niemieckiej ziemi", na którym tak bardzo zależało Stalinowi.

– Oddać Królewiec Polsce? – krzyczał ponoć Dżugaszwili. – Nie! To będzie Rosja. Sowiecki ostrów na zachodzie.

Szerszenie gniazdo militaryzmu i faszyzmu, bo tak w sowieckiej propagandzie nazywano Königsberg, będzie sowiecką wyspą. Wszystko, co teutońskie – ma być starte z powierzchni ziemi. Na zawsze. Na zawsze!

Niemal się udało.

Babka zamieszkała w Kaliningradzie. Najpierw w jakiejś poniemieckiej kamienicy, potem przeprowadziła się do maleńkiego domu w północnej części miasta, obok drogi piławskiej. Domek był również poniemiecki, nieduży, ale murowany, z zachwaszczonym ogrodem, w którego gąszczach pięły się ku słońcu porzeczki i maliny. Wokół było sporo podobnie mikroskopijnych zabudowań. Daleko od miasta, daleko od urzędów i sklepów, ale ze spłachetkiem ziemi i niewielkim budynkiem gospodarczym. Można było chować świnkę i kury. Pamiętam ten dom doskonale. Od wczesnej wiosny ogród oblepiał go eksplodującą soczystą zielenią. Obrastały kępy ciężkich piwonii. Obłędnie pachniały bzy. Po ścianach pięło się zawadiacko dzikie wino, a do okien zaglądały róże. Ziemia była nadzwyczaj urodzajna. Wystarczyło rzucić w wilgotną bruzdę popielate ziarno, by natychmiast piął się w górę wielki, dojrzały słonecznik.

Babka znalazła sobie mężczyznę. Kola był Ukraińcem spod Lwowa. Brzydki gnom. Mówił po polsku, choć wyjątkowo niechętnie. Nie lubił Polaków. Ale babkę, nawet jeśli jej nie kochał, to przynajmniej szanował. W pierwszych latach po wojnie zapewne ciężko pracowała. Córka urosła, skończyła szkołę handlową, zaczęła pracę, potem wyszła za mąż.

Babcia się starzała. Ze zmęczonej wojną kobiety powoli robiła się kobieta stara. A obok wyrastało nowe miasto. Coś tam Sowieci odbudowali, coś poprawili, ale niemieckimi zabytkami raczej się nie interesowali. Szybko pojawił się chaos stalinowskich bloków. Wszędzie coś nowego. Gęsto zabudowaną przed wojną wyspę Knipawę oczyszczono z ruin kamienic i wyrównano do poziomu gruntu. Na miejscu dawnych domów zasadzono topole, które w okamgnieniu wyrosły jak kalifornijskie sekwoje. Tylko w odległej, wschodniej części wyspy zostawiono wypalone nawy katedry. Breżniew, który był ojcem ostatecznej zagłady zabytków Königsbergu, ten jeden wypalony pomnik miasta kazał zachować. Ku przestrodze bardziej niż na pamiątkę. Stała więc przez dziesięciolecia wielka ceglana ruina z obitymi fragmentami kamiennych nagrobków rycerzy i przylepionym do bocznej ściany mauzoleum Kanta. Niszczała, upadała, pod koniec lat 80. była już niemal na kolanach. Nikt nie miał wątpliwości, że rychło przyjdzie czas i na nią. Wyrok przecież był już dawno wydany.

Pamiętam wstrząs, jakiego doznałem, kiedy stanąłem u stóp katedry. Miałem siedem lat. Pierwszy raz w życiu wywieziono mnie za granicę. Do matki mojego ojca, starej kobiety, która była mi równie obca jak miasto ludzi mówiących w innym niż mój języku. Pamiętam przerażenie i coś, czego objąć i zrozumieć nie mogę do dziś. Wyjątkowy w swojej złożoności zbieg uczuć, zdziwienia, fascynacji, strachu, poczucia obcości, smutku, żalu i nostalgii. Przyjechałem z kraju, gdzie zabytki restaurowano z pełną pieczołowitością, a kościoły tętniły życiem i modlitwą. Tu ogromna katedra była jak odrzucone zwierzę, skazana na powolną śmierć. Jakże inny świat od mojego. Jak przerażający. Jak obcy. Czy miałem jakiś przebłysk intuicji, że ten kościół stanie się na długie lata moją obsesją? Czy wiedziałem, że będę do niego wielokrotnie wracać? Pisać o nim wiersze? Fotografować gigantyczny korpus i intymne szczegóły w przekonaniu, że uwieczniam historię? Nie pamiętam. Byłem dzieckiem. Zresztą szybko ktoś, próbując odciągnąć moją uwagę od konającej katedry, podsunął mi barwny balonik. Chwilę później trzymałem w dłoni kłąb cukrowej waty, a moje oczy błądziły gdzieś ku górze w poszukiwaniu przelatującego nad miastem samolotu. Katedra zniknęła za plecami. Nie na długo.

Fragment książki Bogusława Chraboty, „Świnia z twarzą Stalina", która ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka

Śródtytuły od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Poranek, 10 kwietnia 1945 roku. Gdzieś w powietrzu czaiła się zmiana. Słońce ledwie prześwitywało przez chmury czarnego dymu i strzępiące się nad miastem płomienie. Łuna była więc podwójna, od słońca i od płomieni. Dużo niżej, między ścianami zawalonego budynku, u wejścia do bunkra sterczało drzewce z kawałkiem białego płótna. Ktoś je wywiesił dzień wcześniej, krótko przed dziesiątą. W przeczuciu albo na znak końca.

Pozostało 97% artykułu
Literatura
"To dla Pani ta cisza" Mario Vargasa Llosy. "Myślę, że powieść jest już skończona"
Literatura
Zbigniew Herbert - poeta-podróżnik na immersyjnej urodzinowej wystawie
Literatura
Nagroda Conrada dla Marii Halber
Literatura
Książka napisana bez oka. Salman Rushdie po zamachu
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Literatura
Leszek Szaruga nie żyje. Walczył o godność