Poranek, 10 kwietnia 1945 roku. Gdzieś w powietrzu czaiła się zmiana. Słońce ledwie prześwitywało przez chmury czarnego dymu i strzępiące się nad miastem płomienie. Łuna była więc podwójna, od słońca i od płomieni. Dużo niżej, między ścianami zawalonego budynku, u wejścia do bunkra sterczało drzewce z kawałkiem białego płótna. Ktoś je wywiesił dzień wcześniej, krótko przed dziesiątą. W przeczuciu albo na znak końca.
W istocie, był to finał trzydniowego epizodu obrony twierdzy Königsberg. Niemcy poprosili Sowietów o przyjęcie kapitulacji. Sowieci ją przyjęli. Coś się kończyło. Coś miało się zacząć. Gdzie byłem tego dnia? Gdzie ty byłeś? Gdzie byliśmy wszyscy? Moja babka, młoda jeszcze kobieta o przekrwionych oczach, w brudnym szynelu, obryzganych błotem walonkach, z uczepionym spódnicy umazanym dzieckiem i jedną walizką. Nieogolony i pijany wojną dziadek w zielonej rubaszce, z żółtymi od machorki, pomarszczonymi przez wojnę palcami. Ich bliscy, towarzysze broni, przyjaciele, żywi, martwi i nijacy. Gdzie byliśmy? Czy przeczuwaliśmy nadejście apokalipsy? Jej ciche, zdradzieckie kroki?
O tej porze roku w Prusach zazwyczaj gościła już wiosna. W miejskich parkach zieleniła się zwykle trawa, wierzby uginały się od ciężkich jak małe kociaki bazi, pomiędzy rzadkimi kępkami perzu jaśniały przebłyski fioletowych i białych krokusów. Tak było zawsze. Ludzie zdążyli się przyzwyczaić, czekali początku wiosny jak dobrego znaku, odrodzenia, triumfu życia. W czterdziestym piątym mogło być podobnie, ale oblężenie zamieniło miasto w częściowo już wypalony, miejscami tlący się jeszcze grobowiec. W tym piekle było nieskończenie szaro. Popielaty jak ze spalonych filcowych koców popiół zasłaniał strzępy rozrzuconej pod nogami ziemi. Szkielety drzew pokrywała tłusta, czarna maź. W wybitych oknach powiewały resztki nadpalonych firanek. Ludzie? Ludzi nie było albo chowali się w wydrążonych w ziemi norach bunkrów. Nad wszystkim unosił się słodkawy, pachnący obrzydliwe spalonym ludzkim ciałem dym.
Ocean ruin
To był poranek po kapitulacji. Mimo obustronnych rozkazów o przerwaniu ognia w zakamarkach płonącego miasta padały jeszcze pojedyncze strzały. W czeluściach ruin słychać było szlochy lub głośne krzyki krzywdzonych ludzi. W niebo strzelały szkarłatne flary pożarów. Z wież kościołów sypały się snopy czerwonych iskier. Miasto wciąż płonęło. Brudne od błota ręce żołnierzy wyciągały ze schronów ludzi. Ktoś stawiał kogoś pod ścianą. Ktoś pociągał za spust. Krzyk i strzał, a na granitowym bruku tylko rozlewająca się kałuża dymiącej, wątrobianej krwi. Niemieccy żołnierze leżeli w dziwnych pozach na poboczach dróg. Ci, którzy przeżyli, siedzieli w cieniu sowieckich pepesz. Ich ziemiste twarze wyrażały jedynie zwierzęcy strach. Jakieś ludzkie uczucia? Nienawiść? Beznadzieja? Nawet tego już w nich nie było. Nad dachami domów gęsty dym niósł drobiny spalonych mundurów. Białe niegdyś gmachy admiralicji były ledwie widoczne. Załomy czerwonych murów zamku świeciły przestrzelinami. Płonęła Albertyna, uniwersytet królewiecki, który dał ludzkości światło filozofii Kanta. Płonęła katedra – świadek krucjat i reformacji. Domy, w większości zburzone, w niektórych tylko częściach starówki miały ścianę czy dwie. Tu i ówdzie niepokojąco prześwitywała polichromia rozbitych przez moździerze łazienek i pokojów. Na kilku cegłach i fragmencie tynku wciąż wisiały nadpalone obrazy i krucyfiksy z fragmentami zasmuconej twarzy Chrystusa. Wszędzie królował pył.