Noblowską forsę dostał również (1960) kompletnie niezasługujący francuski poeta Saint–John Perse (Alexis Saint–Léger Léger). Później baron komitetu, Artur Lundkvist, wygadał się brytyjskiemu dziennikarzowi z „The Sunday Times", Peterowi Lennonowi, iż nagroda dla Saint–Johna Perse'a została wymuszona przez sekretarza generalnego ONZ, Szweda Daga Hammarskjölda ( który — notabene — podobno „kręcił" jak chciał Akademią Szwedzką), bo laureat był antygaullistą, zaś Hammarskjöld nie lubił rządzącego wtedy Francją generała Charlesa de Gaulle'a. Hammarskjölda też ktoś chyba nie lubił, bo rok później (1961) zestrzelono go nadAfryką. Z kolei Francuzi czekali aż do śmierci André Malraux (1976), że ten dostanie zasłużoną „Nobel Prize", a konsekwentne pomijanie ich faworyta tłumaczono faktem, iż Malraux był ministrem u de Gaulle'a i przyjacielem generała. Gaulliści mieli w Sztokholmie „przerąbane", zaś antygaulliści mieli tam fory.
Podobnie (lub jeszcze mocniej) było z lewakami i kontrlewakami. Ci drudzy byli zawsze źle widziani, ci pierwsi byli zawsze faworyzowani. Francuzi obliczyli, że na 13 francuskich zdobywców Literackiej Nagrody Nobla—tylko dwóch pierwszych (1901 i 1904) demonstrowało zero lewactwa, reszta wykazywała większą lub mniejszą lewicowość (czyli—według sztokholmskiego Komitetu—„postępowość"). Tym tłumaczono, że takie „pióra" jak Claudel czy Montherlant (prawicowcy) musiały obejść się smakiem. Z kolei lewica tłumaczyła, iż jest to zgodne z testamentem fundatora nagrody, Alfreda Nobla, który żądał, by nagradzano za „idealizm"—według lewaków „idealizm" to goszyzm: sierp i młot. Georges Menant: „Przyznaje się literackiego Nobla ze względów prawie wyłącznie pozaliterackich, głównie politycznych — przez sympatię dla lewicy — co jest osobliwą interpretacją «idealizmu», czyli warunku, jaki postawił fundator (...) Tak więc Nobel literacki stał się orężem politycznym, nagrodą za dobre sprawowanie, a im większy lewak, tym łacniej dostaje laur—Neruda czy Sartre mieli przez swój goszyzm gwarancję laurów" („Paris Match" 1973).
Niektórzy laureaci mówili publicznie, że otrzymali Nobla z przyczyn „pozaliterackich", exemplum Brytyjczyk Harold Pinter (2005): „ — Mój Nobel jest tak samo polityczny jak kilkanaście Nobli poprzednich, dostałem go za kopniaki wymierzane w dupę prezydenta Busha". Owa „pozaliterackość" tyczy również polskich laureatów. Już wówczas, gdy nagrodzono Henryka Sienkiewicza za „Quo vadis" (1905), mówiło się, iż uczyniono tak tylko dlatego, że szwedzka Akademia, twardo dyskryminująca Tołstoja, szukała jakiegoś innego Słowianina, którego można by uhonorować Noblem. Rozpatrywane były kandydatury Sienkiewicza i Orzeszkowej, którą popierało duże grono profesorów uczelni polskich (ich list przetłumaczył na francuski Miriam), a Sienkiewicz jednak wygrał, bo powieść historyczna lansująca Starożytność stała się wtedy bardzo modna dzięki „Ben Hurowi" Amerykanina LewisaWallace'a. Względy—chociaż może i „pozaliterackie"— nie były tu więc stricte polityczne, szło raczej o gierki personalne, lecz dwie dekady później (1924), gdy rywalizowali Żeromski i Reymont, można już mówić o politycznych, bo Niemcy zablokowali spodziewany laur dla Żeromskiego—nie wybaczyli mu „Wiatru od morza". Z kolei bardzo silną ( jak mówiono) kandydaturę Sergiusza Piaseckiego, którego „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy", wszędzie tłumaczony, robił na Zachodzie furorę — utrąciły w 1938 antykomunistyczne przekonania pisarza, zbyt ciężkostrawne dla lewicującego sztokholmskiego Komitetu. Dopiero 42 lata później i 58 lat później przyznano Polakom dwa kolejne Noble literackie, oba „polityczne" tout court:
Karnawał priwiślańskich stalinistów
Gdy w roku 1980 triumfalnie zaistniała „Solidarność", zdobywając światowy nimb —jasne było, że nagrodę zdobędzie Polak. I tak się stało—bezzwłocznie (1980) uhonorowano Czesława Miłosza, twórcę miłego międzynarodowemu Salonowi choćby dlatego, że był filokomunistą, że był kosmopolitą (Jerzy Narbutt: „Za podlizywanie się międzynarodówce kosmopolitów i antypolonistów zapłacono mu Noblem", „Tygodnik Solidarność" 2004) i że nauczył się języka hebrajskiego („Już od wczesnych lat swego życia był ściśle związany z Żydami i sprawami Żydów", „The Jewish Journal" 2002). Kiedy dekadę później Polacy skasowali PRL—mówiono, że znowu LiterackiNobel przypadnie Polakowi. Za „pewniaka" uchodził Zbigniew Herbert. Tymczasem mijały lata, nagradzano jakichś fanatycznych lewaków i egzotycznych drugoligowców, a Herberta pomijano. Sztokholm tłumaczył się w kuluarach, że owszem, chce dać Polakowi Nagrodę, lecz sami Polacy to utrudniają — z Polski płyną fluidy szlabanujące Herberta. Te fluidy wysyłał priwiślański Salon. Toczyła się właśnie polsko–polska wojna o lustrację (o ujawnienie kapusiów), a Herbert zajął w tej bitwie jasne antybezpieczniackie, antykonfidenckie, antysalonowe stanowisko. Rodzimi salonowcy, nie wyobrażając sobie nagrodzenia człowieka, który głośno demaskował Michnika jako łotra, a Salon jako pandemię, wysunęli kontrkandydaturę: Wisławę Szymborską. Bardzo się nadawała,miała liczne zasługi (partię komunistyczną mordującą bojowników antysowieckich opiewała jako „to najpiękniejsze co zdarzyć się może", rewolucję bolszewicką sławiła jako „wodę źródlaną, z miłością podaną spragnionemu", religię piętnowała jako „wodę zatrutą", itp.), zwłaszcza w temacie „nienawiść" (do antylewaków). „Nienawiść" miała na warsztacie podczas całej swej kariery. Za PRL–u rymowała swą nienawiść do nienawidzących sierpa i młota „imperialistów", do „klechów", do wrogów umiłowanej PZPR („siły przewodniej narodu i państwa"), do całego niebolszewickiego świata, ze szczególnym uwzględnieniem Jankesów, którzy nas nienawidzą:
„Nienawidzą naszego węgla.
Nienawidzą cegieł i przędzy.
Nienawidzą tego, co już jest.
Nienawidzą wszystkiego, co będzie.
Naszych okien i kwiatów w oknach.
Naszych lasów i ciszy leśnej.
Nawet wiosny, bo to nasza wiosna.
Nawet szkoły z wesołymi dziećmi.
Rozpruli atom jak pancerną kasę,
lecz nic prócz strachu nie znaleźli w kasie.
O, gdyby mogli, gdyby mogli tym strachem
uderzyć w domy i fabryki nasze".
Za III RP, gdy spanikowana otwieraniem „teczek" postesbecja (byli konfidenci plus „oficerowie prowadzący") likwidowała nocą (1992) rząd Jana Olszewskiego (brał w tym udział Donald Tusk), i kiedy trzeba było „ustawić" opinię publiczną przeciw temu rządowi — Szymborska opublikowała, korzystając z łamów gazety michnikowskiej, wiersz wyrzucający kult nienawiści Olszewskiemu i jego ministrom:
„Religia nie religia —
byle przyklęknąć na starcie.
Ojczyzna nie ojczyzna —
byle się zerwać do biegu.
Niezła i sprawiedliwość na początek.
Potem już pędzi sama.
Nienawiść. Nienawiść.
Twarz jej wykrzywia grymas
ekstazy miłosnej".
Za tę prosalonową przysługę (i za wszystkie inne) „wielka dama polskiej literatury" (słowa Michnika) dostała Nobla kosztem Zbigniewa Herberta (1996). Plotkowano wewnątrzśrodowiskowo, że ambasadorem– pełnomocnikiem zagranicznym Salonu był w tej grze wcześniejszy noblista Miłosz, który—sam już syty lauru—nie miał nic przeciwko Szymborskiej, i nie mierziła go jej stalinowska przeszłość („Miłosz ci wszystko wybaczy..."), bo sam też „uprawiał prostytucję"( jego własne słowa). Miał za to dużo przeciwko Herbertowi, bo twórczośćHerberta jest lepsza niż twórczość Miłosza, oraz dlatego, że Herbert toczył z nim ( jako z salonowcem, niepoprawnym lewakiem tudzież antypolskim renegatem) wojnę śmiertelną. Także rymami. Charakterystycznym przykładem są ich wiersze o moczu. Miłosz w wierszu „Toast" gdakał następująco:
„Nie cierpię ludzi,
którym uderza do głowy
ten moczopędny środek narodowy,
czyli nadmierny patriotyzm"
Herbert ripostował cudownym wierszem „Wilki", o „żołnierzach wyklętych" (antykomunistach):
„Ponieważ żyli prawem wilka
historia o nich głucho milczy
pozostał po nich w kopnym śniegu
żółtawy mocz i ten ślad wilczy".
Dekady hańby
Trzy niedawne dekady (1981–2009) Nobla Literackiego były krytykowane ostrzej niż którakolwiek poprzednia i uznane za kompromitację zupełną. Od uwieńczenia Austriaka Eliasa Canettiego, jedynie z tej przyczyny, iż był Żydem (FerdinandMount: „Pisarczyk dziwaczny, prostacki i prymitywny", 2005), nagradzano samych lewicowców, komunistów i stalinistów—czasami wręcz „szurniętych lewaków" ( jak Włoch Dario Fo czy Hiszpan Camilo José Cela)— lub „kopnięte feministki" ( jak Austriaczka Elfride Jelinek czy Amerykanka Toni Morrison). Mając dosyć owej trwałej lewackiej tendencji, profesor Knut Ahnlund zrezygnował z członkostwa Akademii Szwedzkiej (2004), a kroplą, która przepełniła mu czarę goryczy, było uhonorowanie Frau Jelinek („Koledzy przyznali najbardziej liczącą się nagrodę literacką globu autorce książek ubogich estetycznie i myślowo, pozbawionych artystycznej konstrukcji, pasożytniczych, stanowiących mieszankę pornografii i gwałtu. Uczynili to nawet nie czytając tych wypocin—starczyła nihilistyczno–ekshibicyjna i lewacka renoma pani Jelinek"). Szefowa działu kultury najpopularniejszego szwedzkiego dziennika „Dagens Nyheter", Maria Schottenius, trzasnęła wówczas duży tekst o przekrętach noblowskiego jury („Skandal goni skandal. To jedno zatrważające kłębowisko kłamstw, oszustw, intryg, korupcji, łamania prawa i fałszowania dokumentów").
„Skandal goni skandal. To jedno zatrważające kłębowisko kłamstw, oszustw, intryg, korupcji, łamania prawa i fałszowania dokumentów"
Drugim, obok lewicowości, „kryterium", według którego Sztokholm już kilka dekad rozdaje laury, jest salonowa (vel „politycznie poprawna") egzotyka: seryjnie nagradza się kolorowych (zwłaszcza Murzynów z Afryki, Ameryki i Karaibów) krytykujących cywilizację zachodnią (vel „cywilizację białego człowieka"). Już dawno temu pisał o tym Paul Gray: „Nie jest tajemnicą, że decyzje Szwedzkiej Akademii często skłaniają się raczej ku motywacjom geopolitycznym niż literackim. Ta postawa skierowana przeciw zachodniej hegemonii była bardzo kształcąca: raz po raz świat musiał stawać wobec zapoznanego pisarza nieznanego języka" („Time" 1983). Gray wskazał też laureata stosującego język wszystkim znany, Anglika Goldinga, nagrodzonego za „bezkompromisową krytykę cywilizacji Zachodu". Oczywiście—nawet w najgorszych dekadach Nobla Literackiego zdarzały się werdykty sensowne (takim „wyjątkiem potwierdzającym regułę" był Anno Domini 1990 meksykański poeta/eseista Octavio Paz). Trzeba sobie życzyć, by nagrodzenie doskonałego Peruwiańczyka, Mario Vargasa Llosy (2010), zainicjowało trend uczciwości/sprawiedliwości w Sztokholmie, a nie było tylko chwilowym figowym listkiem, mającym alibijnie przykryć lewackość noblowskiego Komitetu. Szwed Tomas Tranströmer (2011) należy jednak do nurtu salonowego.
Reżyser/pisarzAndrzej Żuławskiwswym głośnym „Nocniku" (2010) co chwila pieklił się przeciwko literackim Noblom trzech ostatnich dekad: „Fatalne te Noble ostatnie, Jelinek, Fo, Szymborska, całe to lewactwo szwedzkie, salonowe, koteryjne", „Te Clézia, Saramagi, Jelinki, Pamuki, co za miał...". Dołożył też recenzentom chóralnie wyzłacającym „to barachło": „Stadowate, lizusowate Pamuki, Coetzee, Ozicki, Murakami — co tutejsze króliki, podśmierdziałe liski, żmije i zające tchórzliwe, niewykształcone sroki i papugi spod ogona lubią wychwalać. W ich stęchłych szponkach pachnie to mdłą, psującą się na skórze perfumą, konwenansem".
Niektóre prolewackie decyzje Akademii Szwedzkiej są tak „bulwersujące", że nawet „różowi" nie wytrzymują i nóż otwiera się im w kieszeni. Oto kliniczny salonowiec, Piotr Kofta — komentując werdykt roku 2008 — napisał: „Podniosły się głosy, że Nobel dla Jeana–Marie Gustave'a Le Clézio to kolejny dowód na osobliwą arbitralność szacownego jury, które nagradza twórców według kryteriów raczej politycznych niż merytorycznych. Coś w tym chyba jest..." („Kultura", magazyn „Dziennika", 2008). Ano jest, nie da się ukryć.