Otwiera książkę na stronie założonej skrzydełkiem obwoluty. Czyta o losach starego i młodego von Trotty, ojca i syna, którzy w dusznej atmosferze upadającego imperium Habsburgów nie mieli szans na przetrwanie. Z placu budowy przeniósł się do galicyjskiego miasteczka rządzonego przez starostę von Trottę, a potem do przygranicznego garnizonowego zadupia. Tu, wśród bagiennych oparów i bezustannego picia alkoholu, dokonywał się los młodego podporucznika piechoty Karola Józefa von Trotty. Biedny chłopak, myśli o nim Marek, nie było obok niego nikogo, kto mógłby pomóc, zawrócić z drogi, ale najwidoczniej nie było dla niego nadziei, jak i dla całego państwa rządzonego przez dobrotliwego i zramolałego Franciszka Józefa.
– I dla mnie, bracie, też nie było nadziei. Chociaż ty do końca w nią wierzyłeś, tylko ty. Nie było nikogo prócz ciebie, dlatego teraz jestem z tobą i pomagam, jak tylko się da. Głębiej niż ty wszedłem w wódkę, te moje związki z kobietami, wszystkie nieważne. Nie ma nawet czego wspominać. Wierzyłem, że ty jesteś tym dobrym bliźniakiem, a ja złym, że jesteśmy jak dwie strony monety. Ty miałeś firmę, żonę i dziecko, ja nie miałem nic – zatrudniałem się dorywczo i stałem pod sklepem. Nie zazdrościłem ci, nie, po prostu uznałem, że taka jest nasza kolej rzeczy. Przecież dawałeś mi pieniądze. Mogłem tak ciągnąć długo, ale grunt zaczął mi się palić pod nogami. W naszym powiatowym miasteczku byłem już trędowaty, nikt już poza tobą nie chciał się ze mną zadawać. Kiedy zmarła matka, u której przemieszkiwałem, a majątek po niej przejęły siostry, postanowiłem ruszyć do wielkiego miasta.
Marek rusza samochodem do odległego o piętnaście kilometrów miasteczka na niedzielną mszę. Jest pora przedwieczorna. Na sumę nie jeździł, jeszcze zbyt nędznie wyglądał, ubrania wymięte, choć czyste, część z pomocy społecznej, na nogach adidasy z dyskontu. Ale przecież Bóg jest dla wszystkich i kiedy Marek stanie sobie w kruchcie i posłucha śpiewu zakonnicy organistki, jest mu dużo lżej na duszy. Pewnie, że czasem wracają niektóre obrazy, a najgorszy wśród nich z komunii małej, kiedy łeb Marka rozdzierał taki ból, że nie dotrwał w kościele do końca uroczystości. Potem w rodzinie szeptano: „Marek musiał wyjść i sobie golnąć”.
Przychodzi to i odchodzi. Przeszłość jest przeszłością i nie ma na nią dobrego sposobu. Ale chłodny cień we wnętrzu kościoła jest czymś, co koi nerwy i wspomnienia. Zapach kadzidła. Ewangelia: Jezus trzy razy pyta Piotra, czy go miłuje, a ten trzy razy się zarzeka, że tak, oczywiście, kocham Cię Panie. Marek też wielokrotnie się zarzekał, że nie będzie pił, że pojadą z małą i z Małgośką nad jezioro, on będzie łowił ryby, a one się kąpały i opalały. Popłyną łódką na wyspę, zrobią sobie piknik. Nic z tego nie wyszło. Pewnego ranka, kiedy Marek wrócił z ostrego chlania po zakończeniu budowy i w zasadzie dalej był pijany, zastał puste mieszkanie, a na stole kartkę z zeszytu, na której Małgośka oznajmiała mu, że przeprowadza się z małą do matki, i żeby trzymał się od nich z daleka.
Kościół jest otoczony starymi lipami. Marek przygląda się im uważnie, takie drzewo musi mieć ze dwieście lat, popatruje wokół, potem wraca do cinquecenta, które udostępnił mu właściciel budowy. W ostatnim mgnieniu tego widoku na szczycie muru otaczającego świątynię dostrzega okazałą ważkę. Kiedyś nie zwróciłby uwagi na owada, wysokie drzewa i szelest liści. Dziś życie pochłania Marka, jest intensywniejsze, wdziera się w duszę i przemienia ją na swój sposób. Jest otwarty i spokojny, nie da się tego nawet porównać z dawnym, kiedy latał za robotą, wszystko wokół waliło się bezładnie, a najgorsza była trzecia w nocy. Albo czwarta. Zasnąć – niemożliwe, epizody, awantury, błędy popełnione dawno, jeszcze dawniej i wczoraj, twarze dziwnie zniekształcone, nieznani ludzie i lęk, pocenie się, drżenie całego ciała, wizyty w toalecie, jedna, potem druga, widok śpiącej obok żony albo samotny, skotłowany barłóg, pragnienie, żeby chociaż mieć tę jedną puszkę, alpagę, setkę, spać, spać do rana, wtedy będzie to można jakoś poukładać, załagodzić, co się da i jak się da, zapomnieć w robocie, potem napić się wódki, pogadać z kimś.
– Przeklęta godzina, masz rację, Mareczku. A najgorsze, kiedy budzisz się w nocy i nie wiesz, gdzie się znalazłeś ani co robiłeś. Ciemność, ale spać się już nie da. Nie wiem, gdzie byłem, co robiłem, z kim piłem. Ogarnia mnie panika, którą staram się opanować. Wreszcie w całkowitej ciemności, gdzieś obok, słyszę jęk, westchnienie, bulgot. Powoli powracają sceny wczorajszego wieczoru, ale gdzie się dokładnie znajduję – tego nadal nie wiem. Może to właśnie jest piekło? Szatańska godzina? Ty, Marek, już nie musisz się jej obawiać, śpisz do rana, budzisz się na dzwonek w telefonie, to jest wielka sprawa, bracie, zostawić trochę piekła za sobą, cieszyć się szeleszczącymi liśćmi starych lip rosnących wokół kościółka w mazowieckiej wsi. Cieszę się, że razem z tobą mogę tego doświadczyć – ty tam, a ja tu. Nie oceniam, czy to jest dobre. Wystarczy, że jest. Ale ile tych nieprzespanych nocek było, no powiedz, bracie? Trudno zliczyć, zresztą po co? Chciałbym już o tym wszystkim, Marek, zapomnieć, ale nie mogę, nie da się. To już chyba na zawsze będzie ze mną, a może tylko do końca świata, taką mam przynajmniej nadzieję. I cieszę się, że dobrze ci teraz idzie. Czuję to jak bliźniak może to czuć, nikt inny. Ty też wtedy czułeś, jak źle jest ze mną, kiedy zniknąłem z miasteczka i z okolicy. Myślałem, że już nikt nie będzie mnie szukał, zresztą ja wtedy niewiele myślałem, parłem przed siebie w dzikim gonie, który doprowadził mnie aż tutaj.