Wojciech Chmielewski: Trzecia w nocy

Marek patrzy w sufit. Dziś niedziela. Ukraińcy nie przyjdą. Leniwie płynie czas, ale spało się dobrze. Nie było pobudki o trzeciej, gonitwy myśli. W jednym czasopiśmie Marek przeczytał, że trzecia w nocy to godzina szatana, bo Chrystus umarł na krzyżu o trzeciej po południu, więc siły ciemności wybrały czas o dwanaście godzin odległy od tamtej chwili, by działać ze wzmożoną siłą. Niby strasznie głupie, pomyślał Marek, ale może coś w tym jest.

Publikacja: 08.11.2024 14:48

Wojciech Chmielewski: Trzecia w nocy

Foto: Mirosław Owczarek

Do jego widoku można było się zwyczajnie przyzwyczaić. Był niski, krępy, po placu budowy poruszał się zwinnie, znać było, że w budowlance nie jest nowy. I nie był, właściwie to od zawsze budował tu i tam. Kiedyś miał nawet własną firmę, zatrudniał kilku ludzi, jeździli na robotę, budowali domy w miasteczku, z którego pochodził, i w okolicach. Kręciło się, można było z tego żyć. I żył. Urodziła mu się córka, patrzył jak rosła, już niedługo miała pójść do komunii, jak ten czas szybko zleciał, Marek nie mógł się nadziwić. Kręcił tylko głową porośniętą gęstymi, czarnymi włosami.

– Ja ci tylko mogę braciszku powiedzieć, że byłeś wtedy szczęśliwy. Naprawdę! Szło ci dobrze i w robocie, i w życiu, gdybyś dalej to pociągnął, pewnie teraz nie pracowałbyś na tej zasmarkanej budowie jednorodzinnego domu gdzieś na zapadłej mazowieckiej wiosce, nie gotowałbyś sobie chińskich zupek i nie chodziłbyś w gumowych klapkach za dwadzieścia złotych, tylko siedział w biurze w fajnej koszuli i garniaku, a robiliby ludzie. Ja już jestem tego pewny, możesz mi uwierzyć, ja widzę już wszystko inaczej. Ale nie podzielę się z tobą moimi myślami, choć jestem bardzo blisko, o tu, koło wieszaka, na którym jest twoja robocza katana. Nie zobaczysz mnie, za to ja mogę śledzić każdy twój ruch. Pomóc jednak nie mogę.

Trzecia w nocy to przeklęta dla Marka godzina. Co noc budził się o tej porze, czarna godzina nocy, tak na nią mówił, tak ją dla siebie nazywał, bezradnie wpatrywał się w ciemność. W dawniejszych czasach wypijał co miał, ćwiartkę, dwa piwa i zasypiał. Ale teraz różnie z tym bywało. Najczęściej źle. Za dużo myślenia, wspomnień, także tych najgorszych, gryzących wściekle, o złu, które wyrządził najbliższym. Ale przecież kiedy było trzeba, rzucił się w miasto, stał na parkingu, chciał ratować drugie życie.

Czytaj więcej

„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu

* * *

Każdy dzień wyglądał podobnie. Rano przychodzili Ukraińcy, mieszkali dalej na kwaterze, Marek na placu budowy, bo właściciel miał do niego największe zaufanie, zresztą tamci pili, Marek nie pił, w sumie dobrze to wychodziło. Zaczynała się robota, fajrant koło szesnastej, siedemnastej. Czasem właściciel przyjeżdżał, dowoził materiały albo tak tylko – porozglądać się, popatrzeć, jak mu się będzie mieszkało na tych trzystu pięćdziesięciu metrach bez piętra. To był teraz najnowszy trend, dom poskładany jakby z osobnych pudełek, tu salon, tu garaż, wszystko na jednym poziomie, bez piwnicy.

Przez pierwsze dwa lata małżeństwa Marek i Małgośka mieszkali u teściów, potem wynajmowali. Psuć się zaczęło to małżeństwo, bo wciąż nie było pieniędzy, żeby się jakoś urządzić, wybudować. Niby była forsa, ale wciąż za mało. Piło się, owszem, jak to na budowach w tym kraju. Raz więcej, raz mniej. Wreszcie wzięli kredyt i kupili mieszkanie na rynku wtórnym. Dwa pokoje, duży balkon i miejsce garażowe. Na ścianie grzyb. Trzeba osuszać. Spokojna okolica, widok z okna na sąsiednią ulicę z jednorodzinnymi domami, które na co dzień budował Marek. Małgośka koniecznie chciała mieć swój.

– Wtedy mogłeś to wszystko jeszcze odkręcić, bracie, ale szedłeś w zaparte. Ja, twój brat bliźniak, wcale ci w tym nie pomagałem. Fakt. Przyłaziłem nawalony, pożyczałem pieniądze od Małgośki, od ciebie, w naszym miasteczku były trzy knajpy i w każdej byliśmy częstymi gośćmi. Raz ty stawiałeś, częściej, innym razem ja, znacznie rzadziej. Do roboty też mnie brałeś, nie powiem, choć czasami nie byłem w stanie zwlec się z barłogu. Potworny ból przenikał mnie od głowy poprzez trzewia, chciałem wtedy nie istnieć albo chociaż umrzeć. Ratunkiem małpka czystej. O trzeciej w nocy wlokłem się na melinę, dobrze było, kiedy miałem pieniądze. A w noce, kiedy nie zostawało już nic? Wtedy lęk. A jak nikogo po drodze nie spotkam? Czarne nocne godziny. Mrok jak smoła w diabelskim kotle. Tu, gdzie teraz jestem, bracie, już tego wszystkiego nie ma. Nikt z żyjących teraz nigdy nie wpadnie na to, że przejście z życia do innego życia jest tak proste jak przewrócenie strony w książce, po której zazwyczaj znajduje się kolejna zapisana. Ty, braciszku, jesteś facetem, który czyta książki, ale nigdy nie wpadniesz na to, że jedna strona to życie, a kolejna to też jest życie. Na tym to polega.

Marek chodził do roboty, wracał późno. Brał zlecenia w sąsiednich powiatach. Czasem i trzy tygodnie nie było go w domu. Wracał poczerniały, cuchnący, z rozbieganymi, przekrwionymi oczami. Wszystko tłumaczył ciężką robotą, urwaniem głowy z ludźmi, których najmował, z inwestorami, którzy próbowali go wyrolować. Małgośka jednak buntowała się, miała dość. Nawet nigdy nie pojechali na wakacje z małą, nigdzie. Słonko wstawało i budził się Marek w kacowym nastroju, kombinował, co by tu chlapnąć. „Wstrętny karaluch” – tak nazywała go teściowa, ale nie przy Małgośce, ale potem już jawnie zaczęła ją namawiać do wyprowadzki, do rozwodu. „Zamieszkasz znowu z nami, wszystko się ułoży, nie będziesz sobie i dziecku marnować życia z pijakiem”.

* * *

Marek patrzy w sufit. Dziś niedziela. Ukraińcy nie przyjdą. Leniwie płynie czas, ale spało się dobrze. Nie było pobudki o trzeciej, gonitwy myśli. W jednym czasopiśmie Marek przeczytał, że trzecia w nocy to godzina szatana, bo Chrystus umarł na krzyżu o trzeciej po południu, więc siły ciemności wybrały czas o dwanaście godzin odległy od tamtej chwili, by działać ze wzmożoną siłą. Niby strasznie głupie, pomyślał Marek, ale może coś w tym jest.

Wolno zaczyna się szykować do życia. Zagotował wodę w elektrycznym czajniku, trochę przelał do miski i ogolił się. Z suszarki ściąga czyste skarpetki. Potem je śniadanie – serek wiejski z pojemniczka, bułkę i herbatę. Wreszcie wychodzi przed surową bryłę stawianego domu i zapala papierosa. Słoneczne przedpołudnie. Na stercie śmieci w rogu placu siedzą dwie sójki, jedna odfrunęła, zaraz za nią druga. Marek ogarnia wzrokiem plac: betoniarka, hałda pospółki, worki z cementem pod folią, dalej bloczki suporeksu, sterta desek. Wydaje się, że wszystko na miejscu. Obchodzi budynek wokół, peta rzuca na ziemię i przydeptuje. W środku włącza radio, popłynęła niedzielna muzyka, bierze ze stołu książkę i siada w cieniu na turystycznym krzesełku.

Odkąd tamto w jego życiu się skończyło, Marek zaczął więcej czytać. Trochę dlatego, żeby nie rozpamiętywać przeszłości, zająć czymś pamięć, ale też dla rozrywki po robocie, bo co miał niby robić? Wódki nie pił, z rodziną bliższą i dalszą na razie żadnego kontaktu nie miał. Wyjątkiem siostra, ale ona mieszkała w Anglii, kontaktowali się ze sobą raz na miesiąc. Ona wyłożyła pieniądze na Marka leczenie.

Otwiera książkę na stronie założonej skrzydełkiem obwoluty. Czyta o losach starego i młodego von Trotty, ojca i syna, którzy w dusznej atmosferze upadającego imperium Habsburgów nie mieli szans na przetrwanie. Z placu budowy przeniósł się do galicyjskiego miasteczka rządzonego przez starostę von Trottę, a potem do przygranicznego garnizonowego zadupia. Tu, wśród bagiennych oparów i bezustannego picia alkoholu, dokonywał się los młodego podporucznika piechoty Karola Józefa von Trotty. Biedny chłopak, myśli o nim Marek, nie było obok niego nikogo, kto mógłby pomóc, zawrócić z drogi, ale najwidoczniej nie było dla niego nadziei, jak i dla całego państwa rządzonego przez dobrotliwego i zramolałego Franciszka Józefa.

– I dla mnie, bracie, też nie było nadziei. Chociaż ty do końca w nią wierzyłeś, tylko ty. Nie było nikogo prócz ciebie, dlatego teraz jestem z tobą i pomagam, jak tylko się da. Głębiej niż ty wszedłem w wódkę, te moje związki z kobietami, wszystkie nieważne. Nie ma nawet czego wspominać. Wierzyłem, że ty jesteś tym dobrym bliźniakiem, a ja złym, że jesteśmy jak dwie strony monety. Ty miałeś firmę, żonę i dziecko, ja nie miałem nic – zatrudniałem się dorywczo i stałem pod sklepem. Nie zazdrościłem ci, nie, po prostu uznałem, że taka jest nasza kolej rzeczy. Przecież dawałeś mi pieniądze. Mogłem tak ciągnąć długo, ale grunt zaczął mi się palić pod nogami. W naszym powiatowym miasteczku byłem już trędowaty, nikt już poza tobą nie chciał się ze mną zadawać. Kiedy zmarła matka, u której przemieszkiwałem, a majątek po niej przejęły siostry, postanowiłem ruszyć do wielkiego miasta.

Marek rusza samochodem do odległego o piętnaście kilometrów miasteczka na niedzielną mszę. Jest pora przedwieczorna. Na sumę nie jeździł, jeszcze zbyt nędznie wyglądał, ubrania wymięte, choć czyste, część z pomocy społecznej, na nogach adidasy z dyskontu. Ale przecież Bóg jest dla wszystkich i kiedy Marek stanie sobie w kruchcie i posłucha śpiewu zakonnicy organistki, jest mu dużo lżej na duszy. Pewnie, że czasem wracają niektóre obrazy, a najgorszy wśród nich z komunii małej, kiedy łeb Marka rozdzierał taki ból, że nie dotrwał w kościele do końca uroczystości. Potem w rodzinie szeptano: „Marek musiał wyjść i sobie golnąć”.

Przychodzi to i odchodzi. Przeszłość jest przeszłością i nie ma na nią dobrego sposobu. Ale chłodny cień we wnętrzu kościoła jest czymś, co koi nerwy i wspomnienia. Zapach kadzidła. Ewangelia: Jezus trzy razy pyta Piotra, czy go miłuje, a ten trzy razy się zarzeka, że tak, oczywiście, kocham Cię Panie. Marek też wielokrotnie się zarzekał, że nie będzie pił, że pojadą z małą i z Małgośką nad jezioro, on będzie łowił ryby, a one się kąpały i opalały. Popłyną łódką na wyspę, zrobią sobie piknik. Nic z tego nie wyszło. Pewnego ranka, kiedy Marek wrócił z ostrego chlania po zakończeniu budowy i w zasadzie dalej był pijany, zastał puste mieszkanie, a na stole kartkę z zeszytu, na której Małgośka oznajmiała mu, że przeprowadza się z małą do matki, i żeby trzymał się od nich z daleka.

Kościół jest otoczony starymi lipami. Marek przygląda się im uważnie, takie drzewo musi mieć ze dwieście lat, popatruje wokół, potem wraca do cinquecenta, które udostępnił mu właściciel budowy. W ostatnim mgnieniu tego widoku na szczycie muru otaczającego świątynię dostrzega okazałą ważkę. Kiedyś nie zwróciłby uwagi na owada, wysokie drzewa i szelest liści. Dziś życie pochłania Marka, jest intensywniejsze, wdziera się w duszę i przemienia ją na swój sposób. Jest otwarty i spokojny, nie da się tego nawet porównać z dawnym, kiedy latał za robotą, wszystko wokół waliło się bezładnie, a najgorsza była trzecia w nocy. Albo czwarta. Zasnąć – niemożliwe, epizody, awantury, błędy popełnione dawno, jeszcze dawniej i wczoraj, twarze dziwnie zniekształcone, nieznani ludzie i lęk, pocenie się, drżenie całego ciała, wizyty w toalecie, jedna, potem druga, widok śpiącej obok żony albo samotny, skotłowany barłóg, pragnienie, żeby chociaż mieć tę jedną puszkę, alpagę, setkę, spać, spać do rana, wtedy będzie to można jakoś poukładać, załagodzić, co się da i jak się da, zapomnieć w robocie, potem napić się wódki, pogadać z kimś.

– Przeklęta godzina, masz rację, Mareczku. A najgorsze, kiedy budzisz się w nocy i nie wiesz, gdzie się znalazłeś ani co robiłeś. Ciemność, ale spać się już nie da. Nie wiem, gdzie byłem, co robiłem, z kim piłem. Ogarnia mnie panika, którą staram się opanować. Wreszcie w całkowitej ciemności, gdzieś obok, słyszę jęk, westchnienie, bulgot. Powoli powracają sceny wczorajszego wieczoru, ale gdzie się dokładnie znajduję – tego nadal nie wiem. Może to właśnie jest piekło? Szatańska godzina? Ty, Marek, już nie musisz się jej obawiać, śpisz do rana, budzisz się na dzwonek w telefonie, to jest wielka sprawa, bracie, zostawić trochę piekła za sobą, cieszyć się szeleszczącymi liśćmi starych lip rosnących wokół kościółka w mazowieckiej wsi. Cieszę się, że razem z tobą mogę tego doświadczyć – ty tam, a ja tu. Nie oceniam, czy to jest dobre. Wystarczy, że jest. Ale ile tych nieprzespanych nocek było, no powiedz, bracie? Trudno zliczyć, zresztą po co? Chciałbym już o tym wszystkim, Marek, zapomnieć, ale nie mogę, nie da się. To już chyba na zawsze będzie ze mną, a może tylko do końca świata, taką mam przynajmniej nadzieję. I cieszę się, że dobrze ci teraz idzie. Czuję to jak bliźniak może to czuć, nikt inny. Ty też wtedy czułeś, jak źle jest ze mną, kiedy zniknąłem z miasteczka i z okolicy. Myślałem, że już nikt nie będzie mnie szukał, zresztą ja wtedy niewiele myślałem, parłem przed siebie w dzikim gonie, który doprowadził mnie aż tutaj.

Czytaj więcej

„Hałastra” Moniki Helfer to wzorzec nowoczesnej prozy. Recenzja powieści laureatki Angelusa

* * *

Marek parkuje samochód na placu budowy. Wokół puste działki, pola właściwie, nieopodal zagajnik. Właściciel szuka ciszy i spokoju, buduje dla młodej żony i potomstwa, które niedługo ma się urodzić. Takie chwile jak teraz są chyba najtrudniejsze i Marek przez moment żałuje, że nie mieszka z Ukraińcami. Wesołe chłopaki, a że piją, to przecież on pić z nimi nie musi. Wypił swoje. Majka ma już 16 lat, a on nie widział jej od trzech, to znaczy od kiedy sprzedał wszystkie narzędzia, bo nie miał już za co pić i z czego żyć, nie mógł już pracować. Nie miał firmy, nie miał młotka. Dobrze, że chociaż lubił czytać, brat też lubił. Czytali wszystko jak leci, ludzie zostawiali książki do wyrzucenia w remontowanych mieszkaniach. Książki leżały przy kontenerach na fajansie, na parapetach klatek schodowych, w workach na papier. Takie coś było w bliźniakach, Marku i Wiktorze, że obaj czytali. I to właśnie książki, bo prasy nie kupowali, za drogo. Zawsze na nowym miejscu roboty szukali czegoś, co mogliby przeczytać po fajrancie, jeśli akurat nie było popijawki.

Dobrze, że ma tę powieść o austro-węgierskim cesarstwie. Świetnie się czyta i złych myśli przed snem przez to można uniknąć, o Małgośce, o Majce. Marek wie, że nie chcą go widzieć, choć wiedzą, że żyje i pracuje.

Robi herbatę ekspresową, kroi kiełbasę, wyjmuje chleb z plastikowego worka. Jutro trzeba podjechać do sklepu, kupić chleb, jajka i mleko. Włącza telewizor, zawsze raźniej. Nawet ekran duży, właściciel podjechał i po prostu mu przywiózł, razem z anteną. Jemu już niepotrzebny, kupił sobie płaski. Patrzy Marek na nieprawdziwy telewizyjny świat, pogryza kiełbasę, uśmiecha się. W takim serialu to mógłbym wystąpić z bratem i lepiej byśmy zagrali. Zapala papierosa i wychodzi przed dom. Stan surowy, kończymy dach, niedługo mają przywieźć okna i drzwi balkonowe, żona szefa jeszcze nie wybrała koloru tynków. Piaskowy? Seledynek?

Potem Marek zapala żarówkę wiszącą nad jego posłaniem i pogrąża się w lekturze powieści o końcu cesarsko-królewskiego świata. Stary cesarz nie był w stanie rządzić wielkim państwem, był raczej kimś w rodzaju gwaranta odwiecznego ładu, który miał odwieczny być, ale walił się we wszystkich krajach zamieszkiwanych przez „wierne ludy”. Podporucznik von Trotta i jego ojciec, nobliwy starosta, syn bohatera spod Solferino, to tylko jedno z ziarenek piasku, myśli Marek, drobinka nic nieznacząca, zmieciona wraz z milionami innych. I po co? Koniec pewnego świata przyspieszyła wojna z 1914 roku, ale gdyby nie nadeszła – sam by się zawalił.

Mój świat, w moim świecie, myśli dalej, paląc w ciemnościach, byłem ja, żona i córka, i brat, a teraz leżę tu, gdzieś na wsi, pod zagajnikiem, a ich wszystkich nie ma. To znaczy oni gdzieś są, ale nie ma ich ze mną, a przecież żyłem z przekonaniem, że zawsze będą obok. A teraz wyobrażam sobie, że musi istnieć inna rzeczywistość, tak samo realna, tak dotykalna jak ciemność wokół mnie. Gdyby jej nie było, wtedy wszystko, co się ze mną działo, po prostu nie mogłoby się zdarzyć, brak sensu, jakiegokolwiek. A przecież leżę tu i czuję, że w ciemności toczy się życie, moje własne, które od kogoś otrzymałem za darmo. I musi istnieć też inne życie, dziać się teraz, właśnie w tej chwili. Wtedy go nie dostrzegałem, wtedy, kiedy stałem na parkingu pod supermarketem i żebrałem o pieniądze, odprowadzałem po ludziach wózki, wskazywałem miejsca do parkowania, a Wiktor leżał w krzakach, bo już nie miał siły, żeby chodzić, na nic nie miał siły. Przynosiłem mu browary i żarcie, wciąż namawiałem, żebyśmy wrócili w nasze strony, postawię firmę na nogi, bo tu nie da się żyć przecież. Mieliśmy już tylko to co na sobie, spaliśmy gdzie się dało. Co się ze mną stało? Gdzie się podział ten dumny człowiek, który podczas mszy w katedrze wyszedł na zewnątrz, by wypić setkę wódki? Wiktor też był wtedy w kościele na tej komunii Majki, a teraz leżał obok i jęczał, nie mógł już nawet wstać. Człowieku, bracie, przecież ja tu przyjechałem po ciebie, przyjechałem cię ratować, żebyś skończył z bezdomnością, stanął na nogi. No i popatrz, obaj siedzimy w krzakach, mamy jeszcze po dwa kuflowe mocne i to wszystko. Tyle nam, Wiktorku, zostało. Ruszysz się ze mną? Wstaniesz? Powiał wiatr, zarośla zaszeleściły, od strony parkingu dobiegły wrzaski, to inni załatwiali jeszcze codzienne porachunki, a na niebie – gwiazdy. Cuchnęło spalenizną. Bardzo trudno było zasnąć w tę noc w krzakach, choć grzaliśmy się jeden o drugiego, mieliśmy stary koc. Marzyłem o pałatce! Namiotowe płótno byłoby o wiele dla nas lepsze, no ale skąd je wziąć? Ciężko zasnąć. Wtedy piwo, jeszcze jedno. Nie miało smaku, zupełnie zwykła woda, nie to co kiedyś żywiec, okocim czy jubileuszowe wypijane po knajpach. Po tym nijakim napoju można przynajmniej zapaść w letarg, nie czuć zimna i wszystkiego. A mnie jeszcze bolała ręka, cholernie. Chyba wybity bark, stłuczenie, nie wiem. Momentami wyłem z bólu, nawet ty mi kazałeś iść do szpitala. I poszedłem, od razu wzięli mnie na operację. Ciebie też zabrali, ale podobno po dwóch dniach pobytu uciekłeś ze szpitala i przepadłeś w mieście. O tym dowiedziałem się dopiero później, ale tylko trochę później. Kiedy było za późno.

– Nie mogę zaglądać w przyszłość, zna ją tylko Bóg. Ale odwiedzam też Grażynę w Newcastle i wiem, że dzisiaj albo jutro ma do ciebie zadzwonić. Załatwiła ci pracę na budowie tam u siebie. Pewnie niedługo spakujesz manatki, zostawisz mazowiecką wioskę i Ukraińców. Ja też jestem naszej siostrze wdzięczny, bo kiedy żyliśmy w mieście, w krzakach, ona szukała nas, nie mogła spać po nocach. Potem, kiedy wyszedłeś ze szpitala i dowiedziałeś się o mnie, zacząłeś znowu chlać, ale ona cię znalazła. Zapłaciła za twoje leczenie i mój pogrzeb, przyleciała z Anglii. Nie wiem, co będzie z tobą braciszku dalej, ale jestem dobrej myśli. Na pewno będę ci towarzyszył do końca, zresztą nie mam nic innego do roboty. Twoja firma działa, dobrze prosperuje, ty sam jesteś szczęśliwy z Małgośką, Majka cieszy się, że jesteś inny, choć nie powie ci tego wprost. Tak może być. Na razie Grażyna bardzo chce cię zobaczyć. Masz dużo szczęścia, ja miałem mniej, ale wcale nie zazdroszczę, nie ma we mnie zawiści. Zachowuję pogodę ducha. Duszna ta noc, chyba będzie burza.

* * *

Ocknął się Marek ciemną nocą. Patrzy na telefon. Trzecia. Spocony, drżeć zaczyna. Ściąga podkoszulek, reklamówka szeleści, wyciąga czysty i zakłada. Ale spać już się nie da. Wychodzi przed dom, zapala papierosa. Ciemna noc, bez księżyca. Tylko ognik. Wreszcie wyłaniają się przed Markiem nocne cienie – płot, sterta śmieci, a dalej zagajnik. Mrok o trzeciej nad ranem rozprasza się z wolna przez nowy rodzaj światła, który ma go za kilka godzin zastąpić. I właśnie wtedy Marek widzi jakąś postać sunącą drogą w stronę czarnych drzew. Ten ktoś idzie wolno, porusza się w określonym kierunku, sunie. Teraz wydaje się Markowi, że nocna figura przystanęła na chwilę, ale zaraz potem ruszyła przed siebie i pełźnie, pełźnie w stronę ciemnej kępy. Obserwuje ją dalej, aż wreszcie ten ktoś zlewa się z szarością. Po chwili wchodzi Marek do domu, zamyka drzwi i przystawia do nich jeszcze dwa worki z cementem.

Zaparzył sobie kawy. Smakuje o tej porze, wreszcie obawa i niepewność rozlewają się wraz z nadchodzącym snem. Zadrzemał Marek, o szóstej zbudziło go nawoływanie robotników. Zaspał. Wściekły porwał się z posłania i usunął nocną barykadę sprzed drzwi. Nie umył się, nie zjadł śniadania, od razu wyszedł do roboty.

Wojciech Chmielewski (ur. 1969 r. w Warszawie)

Prozaik, autor opowiadań i powieści. Laureat Nagrody im. Marka Nowakowskiego (2017). Ostatnio wydał książkę „Obcy diabeł. 31 opowiadań” (PIW, 2023).

Do jego widoku można było się zwyczajnie przyzwyczaić. Był niski, krępy, po placu budowy poruszał się zwinnie, znać było, że w budowlance nie jest nowy. I nie był, właściwie to od zawsze budował tu i tam. Kiedyś miał nawet własną firmę, zatrudniał kilku ludzi, jeździli na robotę, budowali domy w miasteczku, z którego pochodził, i w okolicach. Kręciło się, można było z tego żyć. I żył. Urodziła mu się córka, patrzył jak rosła, już niedługo miała pójść do komunii, jak ten czas szybko zleciał, Marek nie mógł się nadziwić. Kręcił tylko głową porośniętą gęstymi, czarnymi włosami.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów