Czwarte miejsce jest wartościowe, ale — rzecz jasna — wolałbym zwycięstwo. Podstawy nadziei (która bywa „matką głupców") dawało mi pierwsze półrocze roku 2008. Moja powieść „Lider" dokonała wówczas masakry priwiślańskiego wydawniczego rynku, bijąc wszelką konkurencję („Magazyn Literacki KSIĄŻKI" nr 7: „Triumfalny powrótWaldemara Łysiaka na sam szczyt list bestsellerów z nową książką pt. «Lider»!"), dlatego według zbiorczej (wszystkie kategorie razem) listy bestsellerów za pierwsze półrocze (styczeń–czerwiec) 2008 roku „Lider" przegrał tylko z kolejnym tomem „Harry'ego Pottera", deklasując cały peleton polskiej i obcej literatury („Rzecz o Książkach", dodatek literacki „Rzeczypospolitej": „Pierwsze półrocze 2008 należało w literaturze polskiej do Waldemara Łysiaka...").Wydawało mi się więc, że i za cały rok 2008 „Liderowi" przypadnie główny laur. Tymczasem przegrał z powieściami dwóch pań (Grocholi i Kalicińskiej), co zresztą furda, lecz totalna klęska samców w literackim meczu z damami (9 : 1) miała rangę syndromu. Kumpel mi wtedy poradził, żebym zmienił sobie płeć (chirurgicznie) tudzież imię (notarialnie—naWala,Walkiria, czy coś takiego, fonetycznie bliskiegoWaldy'emu), i będzie porządek, bo póki jakiś gość zakłóca niewiastom dominację/monopolizację, panuje chaos. Jednak — chociaż całkowicie rozumiałem te argumenty — nie zdecydowałem się na zabieg, gdyż nie lubię jak mi coś ucinają. Kolejny rok przyniósł poprawę sytuacji, lecz raczej niewielką— w pierwszej dziesiątce kategorii „Literatura polska" bestsellerów roku 2009 („Rzeczpospolita" luty 2010) znalazły się dzieła „tylko" siedmiu pań pisarek, a moja powieść „4" („Czwórka") zajęła siódme miejsce. I ów „trynd" trwa—piszące kobitki dalej quasi–monopolizują wierzchołki list bestsellerów, wyhamować ową tendencję będzie trudno, póki co.
Jedynym w miarę skutecznym hamulcowym mógłby być „elektorat" głosujący przy kasach księgarń, a ten—jako się rzekło— składa się głównie z kobiet. Tych samych kobiet, które dmuchają oglądalność wszelkiego badziewia TV, windują sprzedaż plotkarskich mediów i niesprawiedliwymi (często zwyczajnie złośliwymi)werdyktami odbierają laury najlepszym tancerkom („Taniec z gwiazdami") czy wokalistkom amatorkom. Rzadkie są dezawuujące triumfującą „literaturę kobiecą" głosy podobne do wypowiedzi JadwigiKaczyńskiej (matki zamordowanego prezydenta): „—Przed snem lubię czytać rzeczy lekkie, ale nie znoszę szmiry. Nie mogę zrozumieć jak można czytać te panie, których nazwisk nie chcę wymieniać..." („Wprost" 2010). Nazwiska wszakże się wymienia, choćby wówczas, gdy prozaiczki, eseistki, poetki figurują na listach bestsellerów, lub gdy wręczane są im nagrody literackie, lub gdy salonowi klakierzy biją im gromkie brawa w mediach: Joanna Chmielewska, Sylwia Chutnik, Agnieszka Drotkiewicz, Izabela Filipiak, Natasza Goerke, Manuela Gretkowska, Katarzyna Grochola,Małgorzata Kalicińska, Julia Kamińska, Bożena Keff, Marzanna Kielar, Teresa Lubkiewicz–Urbanowicz, Dorota Masłowska, Magdalena Miecznicka, Małgorzata Musierowicz, Małgorzata Rejmer, Hanna Samson, Ewa Siarkiewicz, Izabela Sowa, Monika Szwaja, Olga Tokarczuk, Magdalena Tulli.Wymieniłem w porządku alfabetycznym (dla bezpieczeństwa osobistego) i tylko pierwszą dwudziestkę, a przecież piszących pań mamy dużo więcej— jest ci ich dostatek u nas.
Tłumaczenie popularności „literatury kobiecej" samym „elektoratem" kobiecym, który (w przeciwieństwie do mężczyzn) książki czyta — nie wyczerpuje tematu, vulgo: nie zamyka prób znalezienia odpowiedzi na tyczące wzięcia tej prozy pytanie. Kobiety–analityczki szukają raczej głębszych przyczyn, nieomal filozoficznych, exemplumPatrycja Pustkowiak: „«Kobiety mówią szeptem»—zauważa Izabela Filipiak w jednym z wierszy.Akończy go uwagą: «Kobiety mówią szeptem, a potem śmieją się głośno». Można chyba powiedzieć, że historia literatury—czy w ogóle kultury współczesnej przyznaje jej słowom rację. Nastał, jak się zdaje, czas kobiet. «Czas drapieżnych dam»—jak niedawno wieścił tygodnik «Polityka». Słaba płeć pokazała swoją siłę i powoli spycha twórczych mężczyzn do narożnika (...) Po głośnych kobiecych debiutach lat 90. (weźmy choćby Olgę Tokarczuk czy Manuelę Gretkowską) nadeszła druga fala prozy pisanej przez kobiety. Od dobrych paru lat widać, że właśnie owa literatura osiąga większe sukcesy —artystyczne i komercyjne—niż ta firmowana przez mężczyzn (...) Czy jest to kwestia mody? Czy rzecz w zapotrzebowaniu na społecznie nośne tematy? A może chodzi o rzeczywistą jakość tej prozy? Zdania są podzielone (...) Bliższe prawdy jest chyba stwierdzenie, że kobiety lepiej rozumieją wymogi współczesności — znacznie lepiej od mężczyzn rozumieją jak jest skonstruowany współczesny świat i jego kultura" („Kultura", dodatek do „Dziennika/Gazety Prawnej", 2010).Wtym samym numerze „Kultury" pisarz Jerzy Franczak — konstatując, że „istnieje teraz zapotrzebowanie na prozę kobiecą" — sarka, iż jej większość to „rzeczy przeciętniutkie, pozbawione wartości", tymczasem my „te kiepściutkie powieści młodych autorek traktujemy jako cenne znalezisko", chyba wskutek „feministycznych i genderowych dyskursów".
Jedni traktują jako „cenne znalezisko", a inni jako „sucze gówno" — to zależy od krytyka i od jego smaku literackiego, choć często również od jego salonowości bądź antysalonowości. No i także od płci. Gdy cytowana wyżej Patrycja Pustkowiak recenzowała powieść Sylwii Chutnik „Dzidzia"— użyła mnóstwo pustkosłowiowego bla–bla–bla, żeby niby to chwalić, a nie powiedzieć wprost, iż pisze o kiczu, jednak trzema ostatnimi zdaniami recenzji zabezpieczyła się, dając czytelnikom do zrozumienia, że „Dzidzia" to chała: „Z całą pewnością «Dzidzia» jest jednak książką, do której podchodzi się ostrożnie. Może się podobać, może wywołać niechęć. Trzeba osobiście sprawdzić" („Kultura" 2010). Panowie nie mają takich oporów, gdy chcą sflekować „literaturę kobiecą".Wtym samym kulturowym dodatku „Dziennika" Cezary Polak nie miał litości dla Małgorzaty Kalicińskiej, czempionki rodzimych list bestsellerów: „Znajomy krytyk literacki od miesięcy namawiał mnie, żebym na łamach popastwił się nad Małgorzatą Kalicińską. Autorką «Domu nad rozlewiskiem», która podobno odebrała Katarzynie Grocholi żółtą koszulkę liderkiwpeletonie twórczyń literatury dla gospodyń domowych. Ponoć nie tylko sprzedaje więcej książek, ale pisze jeszcze gorzej. Krótko mówiąc, należy bić w dzwony, bo matki, żony i kochanki bałamucą czas na czytanie powieściowych pasztetów, zamiast doznawać duchowych egzaltacji Pilchem, Tokarczuk i Stasiukiem (...) Przeczytałem, i chociaż nadal nie mam pojęcia na czym polega fenomen aktualnej królowej polskiego fraucymeru, jestem pewien, że alarm był przedwczesny. Bez obaw, od czytania Małgorzaty Kalicińskiej kobiety nie dostaną wodogłowia, a przynajmniej nie bardziej niż od lektury jej poprzedniczek na tronie. Twórczość Kalicińskiej jest konfekcją, książkowym odpowiednikiem disco polo, poszaleje na listach bestsellerów, a potem trafi na śmietnik. Tak jak twórczość Shazzy" (2010).
Kalicińska odpowiada na takie zarzuty, iż ma świadomość, że jej pisarstwo wykazuje braki warsztatowe (wstęp do „Widoku z mojego okna" 2010). Katarzyna Grochola robi to samo, przyznając agresywnie (zaczepno–odpornie): „ — Lubię być grafomanką, i nie chce mi się już niczego poprawiać" („Angora" 2009). Jeszcze ciekawiej zachowała się Izabela Filipiak, stwierdzając, że cała rodzima ofensywa „literatury kobiecej", czyli „fenomen przez jednego z siermiężnych recenzentów nazwany «babskim przełomem»" (Kazimiera Szczuka 2009), „w dużej mierze okazał się zmarnowaną szansą" (cytat z „Polityki Literatury" 2009). Krytyczni recenzenci należący do płci brzydkiej wyrażają to samo zdanie, ino mniej oględnie, bez eufemizmów. Przyświeca im (niby bojowe hasło lub credo) dwuwierszowa frazaMariana Hemara pomieszczona w wierszu „Na pisarkę":
„Tak pisze, jakby znała jakieś nowe Pigułki przeciw zachodzeniu w głowę".