"Rzeczpospolita": Jeszcze nie odbyły się pochody prawicy i KOD, nie było 11 listopada, a wy już jesteście pobici i nadajecie się do obdukcji.
Muniek Staszczyk: Na razie tylko w teledysku do piosenki „Marsz". Mam nadzieję, że to będzie ostrzeżenie przed wszelkimi ekstremizmami i do niczego złego nie dojdzie. Ale strach jest. Nowa płyta na pewno jest bardziej skoncentrowana na współczesności od poprzedniej – mocno zorientowanej na sprawy egzystencjalne. Pisałem teksty na bieżąco, inspirując się tym, co widać za oknem, w okienku telewizora i komputera. To był czas po zamachu w Paryżu, w trakcie zamachu Brukseli. Gdy byliśmy w studiu, zdarzyła się tragedia w Nicei. A były jeszcze lektury Biblii, książek, filmy i to, co się usłyszy w knajpie przy piwie, zobaczy na ulicy. Dlatego cała płyta z wyjątkiem kilku piosenek robi wrażenie pocztówki z 2016 r. Do tego dołożyliśmy taneczną muzykę, co daje paradoksalny efekt.
Lemmy z Motorhead mówił o tańcu na własnym grobie.
To raczej apokaliptyczne disco, bo inspirowaliśmy się soulem lat 60. „Marsz" jest jednym z utworów mówiących o współczesnej Polsce.
Jeśli ktoś nie widział jeszcze teledysku, zobaczy twarze muzyków T.Love, które na tle relacji z różnych demonstracji są coraz bardziej poobijane, zakrwawione. Nagraliście tę piosenkę, zanim jeszcze było wiadomo, że grozi nam konfrontacja dwóch marszów. Śpiewasz „Marsze zbliżają się do siebie/Kto wyceluje pierwszy nie wiem".