Dziesiątki tysięcy ludzi wyszły na ulice irańskich miast po zabiciu 3 stycznia gen. Kasema Sulejmaniego, aby manifestować pod hasłami „Śmierć Ameryce!”. Dziś te obrazki z Teheranu czy Meszhedu wydają się jakby z innej epoki. Na celowniku protestujących jest teraz irański rząd, a studenci wbrew zaleceniom ajatollahów nie chcą deptać flag USA i Izraela.
Zwrot nastąpił, gdy po trzech dniach zaprzeczania władze przyznały, że to Iran jest odpowiedzialny za omyłkowe zestrzelenie w środę samolotu ukraińskich linii lotniczych z 176 osobami na pokładzie. Zamiast wstrzymać ruch na lotniskach cywilnych, doprowadzono do sytuacji, gdy jeden wojskowy musiał w kilka sekund zdecydować, czy ma do czynienia z amerykańską rakietą czy samolotem pasażerskim. I popełnił fatalny błąd.
Teraz przywódca Iranu Ali Chamenei musi zdecydować, czy – jak w przypadku Sulejmaniego – ogłosić żałobę narodową oraz pociągnąć do odpowiedzialności winnych i wpuścić zachodnich inspektorów. Linia między spełnieniem oczekiwań protestujących a pozostawieniem wrażenia, że Teheran uległ Zachodowi, jest cienka.
W tych dniach Donald Trump zachowuje się nadzwyczaj wstrzemięźliwie. Na Twitterze napisał po angielsku i persku, że wspiera „dzielny, od dawna cierpiący naród irański”. Tak jakby miał świadomość, że nastroje społeczne w Iranie nie są przychylne władzom i tylko zagraniczna interwencja może oddalić bunt przeciw reżimowi, raz jeszcze uruchamiając nacjonalistyczną gorączkę.
Przeczytaj także: Bezsilna Unia Europejska, lennik Ameryki [ANALIZA]