Trwający latami konflikt Warszawy z Brukselą i wątpliwości wokół rządów prawa w Polsce nie przysłużyły się Ukrainie. Zniechęcały Rzym, Paryż czy Berlin do podjęcia choćby debaty na temat przyjęcia do Unii kolejnego dużego kraju z Europy Wschodniej. Wszystko zmieniła rosyjska inwazja. Odwaga Ukraińców i charyzma Wołodymyra Zełenskiego skłoniły w czerwcu ubiegłego roku Emmanuela Macrona, Maria Draghiego i Olafa Scholza do wyjazdu do Kijowa i ogłoszenia tam, że Ukraina jest krajem kandydującym do Unii.
To nie był nieistotny gest. Jeśli taka zapowiedź doczekałaby się realizacji, oznaczałaby szlaban dla rosyjskiego imperializmu. Doprowadziłaby też do radykalnej zmiany tożsamości Unii. Pogłębienie integracji w tak szerokim gronie okazałoby się jeszcze trudniejsze niż dziś. Zasadniczo zmieniłby się też w Brukseli układ sił, choćby dlatego, że liczba ludności polsko-ukraińskiego tandemu stałaby się porównywalna z tą w Niemczech.
Czytaj więcej
Dokumentowanie rosyjskich okrucieństw ma doprowadzić do wymierzenia sprawiedliwości Władimirowi Putinowi.
Dlatego tak trudno jest wprowadzić w życie to, co na razie jest odruchem serca. Szczególne wyzwanie staje przed Komisją Europejską, która zdecydowała się na wyjazdowe posiedzenie w ukraińskiej stolicy. Jako strażniczka traktatów nie może przecież dopuścić, aby w Unii znalazł się kraj, który daleki jest od wypełniania reguł prawa europejskiego. Z drugiej strony brutalne stwierdzenie, jakie w pewnym momencie wymsknęło się Macronowi, że członkostwo Ukraińców we Wspólnocie to kwestia dekad, jest nie tylko niemoralne w obliczu poświęcenia Kijowa, ale i służy Moskwie, demobilizując walczący naród ukraiński.
Jak nieraz w przeszłości, Bruksela będzie więc musiała sięgnąć do swojej kreatywności i doświadczenia prawnego, aby znaleźć formułę, która ostateczne postawi Ukrainę na torach integracji, ale bez natychmiastowego wprowadzenia pełnych wymogów i praw wynikających z członkostwa.