Rozrywką pozostały, ale ze świętem jest już gorzej. Władcy pięciu kółek zrobili wszystko, by przekształcić MKOl z organizacji pożytku publicznego w koncern dbający przede wszystkim o to, by dobrze sprzedać swój produkt – igrzyska.
Sami sportowcy też dołożyli swoje, byśmy stracili dla nich bezwarunkowy podziw. Dziś każda dekoracja medalami jest tymczasowa, a okres niepewności wydłuża się coraz bardziej – obecnie wynosi dziesięć lat, bo tyle przechowuje się dopingowe próbki z możliwością ponownego zbadania.
O tym, jak smutnych czasów doczekaliśmy, najlepiej świadczy to, że media w Norwegii – ojczyźnie narciarstwa – w przeddzień igrzysk w Pjongczangu nie piszą o skandynawskim umiłowaniu sportów na śniegu i lodzie, tylko o tym, ile antyastmatycznych leków zabrała ich drużyna do Korei Południowej. Czyli mówiąc wprost – jeśli chcemy być uczciwi wobec samych siebie, nie możemy ufać już nie tylko obcym, ale także swoim.
Pjongczang to trzecie po Soczi i Rio igrzyska, które zatruwa rosyjski doping. Wątpliwości co do winy Rosji nie ma, ale trwa prawna batalia o jej udowodnienie – może się zakończyć, gdy olimpijski znicz już dawno zgaśnie. Opinia publiczna, bombardowana dowodami przeciwko Rosji, ma prawo niczego nie rozumieć. To wizerunkowa klęska MKOl i jego antydopingowej krucjaty. Zamiast ulgi przyniosła ona jeszcze większą nieufność. Wróciło zadawane od lat pytanie: czy tę walkę w ogóle można wygrać? I zadają je dziś już nie tylko nieżyczliwi sportowi cynicy.
Kryzys przyszedł w czasach, gdy igrzyska dostarczane są nam do domu w bajecznym telewizyjnym opakowaniu, ale kto wie, czy ceną za estetyczny zachwyt nie jest właśnie utrata wiary. Ten spektakl mógł tak wypięknieć tylko pod warunkiem, że zaprzeda duszę farmakologii i prawom rynku.