„Maestro”. Bradley Cooper żywiołowy jak Bernstein

Oscary 2024 - nominacja w kategorii "najlepszy film”. „Maestro” o Leonardzie Bernsteinie, zrealizowany przez Bradleya Coopera i z nim w roli głównej, od dawna był zapowiadany na filmowy przebój. Czy jednak warto było na niego czekać?

Aktualizacja: 08.03.2024 14:31 Publikacja: 07.12.2023 13:02

Bradley Cooper jako Leonard Bernstein w filmie „Maestro”

Bradley Cooper w filmie „Maestro”

Bradley Cooper jako Leonard Bernstein w filmie „Maestro”

Foto: Netflix

Trudno właściwie zrozumieć, dlaczego dopiero teraz powstała opowieść o Leonardzie Bernsteinie. W końcu to postać o niezwykłym dla Amerykanów znaczeniu. Nie tylko z racji oszałamiającej własnej kariery, ale przede wszystkim on jako pierwszy wprowadził kulturę amerykańską. kojarzoną głownie ze popularną (i nierzadko tandetną) rozrywką, w rejony wielkiej sztuki świata, łącząc w komponowanej przez siebie muzyce niemal wszystkie jej gatunki.

Kim dla Leonarda Bernsteina był Artur Rodziński

Od pierwszych scen „Maestro” pokazuje, jak przyciągał do siebie najwybitniejszych artystów różnych dziedzin: najlepszych muzyków klasycznych: Claudia Arraua, Serge’a (a właściwie Siergieja) Kusewickiego, choreografa Jerome’a Robbinsa, który potem pomógł nadać olśniewający kształt taneczny „West Side Story” czy geniusza musicalu Stephena Sondheima. Ten z kolei debiutował pod okiem Bernsteina.

Czytaj więcej

„Absolutni debiutanci” na Netflixie. Kolejne debiuty aż do śmierci

Nie pojawia się na ekranie Artur Rodziński, choć jest o nim mowa. To okazja, by sobie o naszym rodaku przypomnieć. Ten wielki dyrygent był w latach 40., dyrektorem muzycznym Nowojorskich Filharmoników i zatrudnił wówczas jako swojego zastępcę nikomu nieznanego 25-letniego Bernsteina. Taka decyzja była wówczas ewenementem. Szybko okazało się, że Bernstein w nagłym zastępstwie za inną dyrygencką sławę musiał poprowadzić koncert. Zrobił to bez żadnej próby i odniósł ogromny sukces A ponieważ koncert był transmitowany przez radio po jednym wieczorze stał się znany w całej Ameryce.

„Maestro” jak stare dobre kino

„Maestro” składa się właściwie z dwóch części. Pierwsza to historia o Bernsteinie jako artyście. Narracja prowadzona jest bez biograficznych szczegółów, ale każda pojawiająca się, autentyczna postać na ekranie jest umiejętnie objaśniona w dialogach innych postaci. Muzyka towarzyszy różnym scenom, ale nie jest to przegląd jego twórczości, bo tytuły utworów z reguły nie padają.

Twórcy filmu skupili się za to na pokazaniu niezwykłej osobowości Bernsteina całkowicie pochłoniętego muzyką. Stawiają istotne, ogólniejsze pytanie, czy artysta chce się swoją sztuką dzielić z innymi, czy eksponuje siebie. W przypadku Bernsteina nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi.

Ta część „Maestra” jest czarno-biała, nakręcona w stylistyce nawiązującej do kina lat 40.i 50. Pierwsze mroczne kadry wręcz przywodzą na myśl „Obywatela Kane’a”. Gdy akcja przenosi się w kolejne dekady, ekran zostaje nasycony intensywnymi, czasem cukierkowymi barwami, jak w produkcjach Hollywoodu lat 60. i późniejszych.

Trudne małżeństwo Leonarda Bernsteina

W tym kolorowym świecie przechodzimy do opowieści o trudnym małżeństwie Leonarda Bernsteina z aktorką Felicią Montealegre Cohn. Bardzo się kochali, mieli trójkę dzieci, ale on lubił wszystkich ludzi, a szczególnie młodych mężczyzn. Felicia o tym wiedziała, w środowisku nowojorskiej bohemy biseksualizm nie był powodem do ostracyzmu.

Im jednak maestro był starszy, tym jego zachwyt nad męską młodością silniejszy. Groziło to skandalem, a plotki zaczęły docierać do dorastających dzieci. W chwilach najtrudniejszych mąż pozostał przy żonie…

Widzów, którzy spodziewali się bulwersujących scen erotycznych, należy uprzedzić, że seksu tu nie ma. W tym temacie „Maestro” również utrzymany jest w klimacie dawnego kina amerykańskiego, w którym bohaterowie „o tych sprawach” chętnie rozmawiali, ale niczego nie prezentowali.

Jest natomiast w „Maestro” jeden, najciekawszy bodaj fragment. W akcję została wpleciona słynna scena z musicalu „On The Town”. Kompozytor i Felicia oglądają na próbie trzech jego bohaterów – młodych, tańczących marynarzy. I zakochana w Bernsteinie Felicia dostrzega, jak bardzo jeden z nich fascynuje jej ukochanego. Zaczyna w rozumieć, że decydując na życie z nim będzie otoczona mężczyznami. A jednak ona też próbuje tańczyć.

Czytaj więcej

„Informacja zwrotna”. Śmierć rodziny według Żulczyka

 „Maestro” to jednak produkcja hollywoodzka w starym stylu. Nic to zresztą dziwnego, skoro wśród producentów są takie tuzy kina jak Martin Scorsese, Steven Spielberg i Bradley Cooper także jako współautor scenariusza, reżyser i odtwórca głównej roli. Dostało mu się już od części krytyków za to, że charakteryzując się na Bernsteina zbytnio wyeksponował jego nos, co rzekomo budzi antysemickie skojarzenia.

W obronie aktora stanęły dzieci Bernsteina i trudno im się dziwić, bo Bradley Cooper jest świetnie ucharakteryzowany (zwłaszcza, gdy bohater filmu wszedł w wiek dojrzały). ma ten sam tembr głosu, nieodłącznego papierosa w ręce i bernsteinowską żywiołowość także wtedy, gdy dyryguje.

Czytaj więcej

„Sycylijskie lwy”: zanim strzelał Ojciec Chrzestny

Świetna jest też Carey Mulligan w roli Felicii, choć również bardziej naturalna w późniejszych sekwencjach filmu. Pokazuje kobietę, która bezgranicznie kocha mężczyznę swojego życia, uległą, ale gdy trzeba, także stanowczą, bo Felicia to intelektualna partnerka Bernsteina i dobra aktorka.

Jak na kino w starym stylu przystało, „Maestro” nie opiera się na dynamicznej akcji, ale na dialogach. Błyskotliwych, niosących różne informacje i sporą dawkę muzyki nie tylko bohatera filmu, ale i na przykład Gustava Mahlera, bo to za sprawą Bernsteina ten Austriak po latach znów stał się sławny. Ogląda się więc „Maestra” z zaciekawieniem, ale bez większych emocji.

Trudno właściwie zrozumieć, dlaczego dopiero teraz powstała opowieść o Leonardzie Bernsteinie. W końcu to postać o niezwykłym dla Amerykanów znaczeniu. Nie tylko z racji oszałamiającej własnej kariery, ale przede wszystkim on jako pierwszy wprowadził kulturę amerykańską. kojarzoną głownie ze popularną (i nierzadko tandetną) rozrywką, w rejony wielkiej sztuki świata, łącząc w komponowanej przez siebie muzyce niemal wszystkie jej gatunki.

Kim dla Leonarda Bernsteina był Artur Rodziński

Pozostało 92% artykułu
Film
Seriale na dużym ekranie - znamy program BNP Paribas Warsaw SerialCon 2024!
Film
„Father, Mother, Sister, Brother”. Jim Jarmusch powraca z nowym filmem
Film
EnergaCAMERIMAGE 2024: Angelina Jolie zachwyca w Toruniu jako Maria Callas
Film
Festiwal Korelacje: Pierwszy taki festiwal w Polsce. Filmy z komentarzem artystów
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Film
Cate Blanchett dla „Rzeczpospolitej": Nigdy nie aspirowałam do roli seksbomby