MATERIAŁ POWSTAŁ WE WSPÓŁPRACY Z SIECIĄ BADAWCZĄ ŁUKASIEWICZ
Specjalizuje się pan w szeroko pojętej tematyce rozwoju gospodarczego, w szczególności w nowych technologiach i innowacjach. Przygotował pan m.in. dwa raporty poświęcone komercjalizacji wyników badań naukowych w Polsce – ponad dziesięć lat temu na zlecenie NCBR, a obecnie na zlecenie Sieci Badawczej Łukasiewicz. Co się zmieniło przez tę dekadę?
Mniej niż można by się było spodziewać, mimo że w tym czasie podwoił się odsetek PKB przeznaczany na badania i rozwój (B+R) – z 0,75 do 1,46 proc. PKB. W pierwszym raporcie zwracałem uwagę na fakt, że głównym problemem wcale nie był brak pieniędzy, ale brak sprawnych mechanizmów komercjalizacji badań. Istniało wiele barier i po stronie podaży badań odpowiadających potrzebom, i popytu na wyniki badań ze strony firm, ale też mechanizmu rynkowego, który powinien łączyć naukę z gospodarką i przetwarzać osiągnięcia naukowe na innowacje, czyli ich zastosowanie. Wymieniłem bardzo długą listę czynników, które hamują rozwój rynku badań naukowych. Jednak wtedy dominowały głosy, że Polska po prostu na badania wydaje za mało.
A tak nie było?
Po ponad dziesięciu latach na B+R wydajemy dwukrotnie większy odsetek PKB, ale wzrósł też znacznie nasz PKB, najszybciej w Unii Europejskiej. W związku z czym nasze wydatki zdecydowanie się zwiększyły. Gdyby prawdą było to, że główna bariera to niewystarczające pieniądze, to powinniśmy być w Polsce świadkami spektakularnej poprawy w zakresie innowacyjności gospodarki.
Tymczasem z mojego drugiego raportu wynika bardzo wyraźnie, że żadnego przełomu nie ma, że nadal utrzymują się te same bariery, co przed dekadą. Niektóre się stopniowo zmniejszają, na przykład bariera małego zainteresowania ze strony firm obiektywnie słabnie wraz z tym, jak rosną płace, eliminując tanią pracę jako filar konkurencyjności. Oczywiście znam też przedsiębiorców, którzy wciąż są przekonani, że to tylko czasowe problemy, że wkrótce znowu przed ich zakładami stanie kolejka specjalistów i minie koszmar braku pracowników i rosnących kosztów pracy. Tak jednak nie będzie, choć oczywiście w przypadku niektórych zawodów może się zdarzyć. Natomiast jeśli chodzi o świat nauki, to przede wszystkim nie widać specjalnych zmian w kulturze jego funkcjonowania, którą wówczas uważałem za jeden z głównych czynników hamujących postęp.
Gdy spojrzymy na unijne porównanie innowacyjności krajów – European Innovation Scoreboard – to, pomijając pewne zastrzeżenia metodologiczne, warto zauważyć, że w ciągu dekady Polska z miejsca 24. na 27 krajów, przesunęła się jedynie na miejsce 23., o włos wyprzedzając Słowację. To także dowodzi, że żaden przełom nie nastąpił. W raporcie pokazuję też, że poprawa tego wskaźnika nastąpiła głównie z powodu wzrostu nakładów, a nie efektów. Analiza danych prowadzi do stwierdzenia, że poziom wydatków na B+R w relacji do PKB wzrósł w zasadzie do wysokości takiej, jakiej należałoby się spodziewać przy naszym poziomie PKB na głowę mieszkańca. Natomiast efekty gospodarcze, które można zmierzyć, są zdecydowanie niższe niż można by się było spodziewać przy tym poziomie wydatków. Czyli coś było nie tak z wiarą, że decydującym czynnikiem słabości polskiego rynku badań naukowych jest brak pieniędzy na B+R. Nastąpiła tu bardzo wyraźna poprawa, a mimo to nie ma odpowiednich efektów, bo nie nastąpiła poprawa w funkcjonowaniu ekosystemu innowacji.
W takim razie pytanie, co się wydarzyło, albo co się nie wydarzyło, że zmiana nie nastąpiła?
To bardzo dobre pytanie. Po pierwsze, zapewne wskaźnik wydatków państwa i gospodarki na B+R trochę nas zwodzi. Jak się wydaje, wzrost odnotowany w minionej dekadzie wynikał głównie ze zwiększenia wydatków na digitalizację. Dziesięć lat temu można było jeszcze sądzić, że otwieranie kanałów sprzedaży przez internet czy tworzenie systemów komunikacji to wielka innowacja. Dziś są to standardowe narzędzia pracy biznesu, a tymczasem miernik wydatków na B+R będzie je cały czas traktować jako wydatki na innowacyjność gospodarki. Pewną rolę odegrały też zmiany podatkowe i podejścia organów podatkowych do tego, co jest zgłaszane jako wydatki innowacyjne. Wcześniej były one bardzo rygorystyczne, żądały pokazania udokumentowanych efektów, potem tę zasadę znacznie rozluźniono. Jest to w sumie słuszne, natomiast potem nas myli przy ocenach innowacyjności, bo w pomiarze koncentrujemy się na nakładach, a nie efektach. Dlatego mimo że pieniędzy jest naprawdę sporo, to w gospodarce nie widać żadnego przełomu.
W niewielkim stopniu zmieniła się kultura funkcjonowania świata nauki, który cały czas nie szuka kontaktu z gospodarką i nie traktuje badań dla firm jako ważnego źródła dochodu. Cały czas dominuje marzenie, by po prostu państwo łożyło więcej na kształcenie studentów albo na badania podstawowe, gdzie nie rozlicza się specjalnie efektów. Innymi słowy, wciąż dominuje marzenie o „miękkim finansowaniu”. Z drugiej strony, także część firm ciągle ignoruje fakt, że czasy taniej pracy w Polsce się skończyły i nie wrócą.
Wydaje mi się jednak, że kluczowe znaczenie ma to, że nie powstały sprawne instytucje pośredniczące między nauką a biznesem, bez których trudno o innowacje. Oczywiście to nie jest prosta sprawa. W USA takich instytucji nikt nie musi tworzyć, tworzy je rynek. Widzimy tam rzesze aniołów biznesu, czyli przedsiębiorców, którzy sami intensywnie poszukują innowacji. Z kolei w Chinach taką rolę ma mecenat państwa, który zmusza firmy do inwestowania w nowe technologie, nawet jeśli nie są specjalnie temu chętne, a ryzyko jest przesadnie duże.
W Europie w większości krajów, może z wyjątkiem Skandynawii, szukamy jakiegoś mechanizmu, który ani nie jest do końca rynkowy, jak amerykański – bo na razie w Europie to fantazja – ani całkowicie sterowany przez państwo, jak w Chinach. Uruchomienie pieniędzy państwa jest stosunkowo proste, ale przy próbach realizacji mamy takie efekty, jakie zdołał osiągnąć swoją strategią premier Morawiecki: wydanie pieniędzy na drony, milion aut elektrycznych, supernowoczesne promy. Pieniądze zostały wydane, efektów brak.
Czego w takim razie brakuje, by efekty się pojawiły?
Wciąż brak mechanizmów, które ułatwiają innowacje. Po pierwsze, skłonią przedsiębiorców do intensywnego poszukiwania nowych technologii, choć tu akurat uważam że prędzej czy później wymusi to rynek. Ale problem przedsiębiorcy polega na tym, że poszukując rozwiązania, zadaje sobie pytanie, czy warto wdawać się w finansowanie badań, czy też wziąć gotowe rozwiązanie np. od zagranicznego dostawcy maszyn. Po drugie zmienią kulturę współpracy między gospodarką a nauką, która ciągle bardzo kuleje: wydaje się, że obie strony mówią różnym językiem i się nie mogą porozumieć. Po trzecie doprowadzą wreszcie do tego, by powstał w Polsce sektor instytucji pośredniczących między nauką a biznesem. Brokerów, którzy mogliby ułatwić tę współpracę, pamiętając, że język i kultura działania biznesu i akademii będzie zawsze nieco inna.
Czy takim brokerem mogłaby się stać Sieć Badawcza Łukasiewicz?
Jeśli przeczytamy ustawę, to widać, że mniej więcej taki był od początku zamysł przyświecający jej powołaniu. Łukasiewicz powstał jako sieć instytutów badawczych, w pierwszej więc kolejności sam musiał się nauczyć sprawnie komercjalizować efekty ich badań, głównie tych potrzebnych gospodarce. Natomiast patrząc na bilans działania sieci nie widzę, żeby w ciągu pięciu lat jej funkcjonowania rzeczywiście udało się osiągnąć sukces.
Ponadto sieć powinna wypracować modele komercjalizacji badań. Bo nie chodzi o to, by stworzyć jedną instytucję centralnego pośredniczenia, ale by powstało ich więcej, zarówno państwowych, jak i prywatnych. Aby tak się stało, potrzebne jest stworzenie wzorców, modeli współpracy. Pokazanie światom nauki i biznesu, że taka współpraca jest możliwa i korzystna. Sieć powinna stworzyć dobre modele współpracy i pokazać sukcesy. Bo wiadomo, że to sukces przyciąga kolejne podmioty.
Jeśli więc jest sens wydawania państwowych pieniędzy na ożywienie rynku nauki, to właśnie poprzez stworzenie instytucji, która by pokazała, że sukces jest możliwy. Taki powinien być sens działania Sieci Łukasiewicz, choć dotychczas przykłady spektakularnych sukcesów trudno znaleźć. Jeśli Sieć nie może jak dotąd pochwalić się realizacją stawianych przed nią zadań, trzeba usprawnić jej działanie. Oczywiście nie jest to prosta sprawa w świecie, w którym nauka i biznes nie mają ani kultury współdziałania, ani dobrych doświadczeń ze współpracą. A sukcesy są potrzebne choćby po to, by pokazać prywatnym firmom i uniwersytetom, że warto tworzyć innowacje.
Recenzował pan nową strategię Łukasiewicza. Czy proponowane w niej kluczowe kierunki działania idą w tę stronę?
Trzeba pamiętać, że mówimy o naprawdę bardzo trudnym zadaniu. W nowej strategii sieci jej autorzy ustanowili dwa horyzonty działania. W krótkim Łukasiewicz musi zacząć naprawdę skutecznie działać na podstawie wiedzy i zasobów, które ma ponad 20 tworzących go instytutów. Oczywiście w dzisiejszym świecie trzeba również tworzyć zespoły multidyscyplinarne, czasem wewnątrz sieci, a czasem sięgając na zewnątrz. Ponieważ skomplikowanych problemów badawczych zazwyczaj się nie daje rozwiązać prostymi metodami, trzeba stworzyć mechanizmy współpracy wewnątrz sieci oraz z instytucjami zewnętrznymi. Natomiast w drugim etapie, w dłuższym horyzoncie, Sieć powinna tworzyć pewien model pośrednictwa między nauką a gospodarką, który może być stosowany także przez inne instytucje. Zatem najpierw postarajmy się, z udziałem pieniędzy państwa, stworzyć instytucję, która naprawdę potrafi to robić, ma sukcesy. A potem, opierając się na tym, spróbujmy zachęcać, aby powstawały kolejne takie instytucje, państwowe bądź prywatne. Osobiście wolałbym, żeby potem były to już głównie instytucje prywatne.
Założenie skupienia się na komercjalizacji jako motorze zmian w sieci to dobry pomysł?
Jeśli Sieć ma zrealizować cele, dla których powstała, to nie wystarczy zebrać razem tworzące ją instytuty, nie zmieniając istoty ich działania. Teraz chodzi o pokazanie, że mając ludzi, wiedzę, ośrodki badawcze – a także znacznie większą władzę nad instytutami, jaką ma centrum w porównaniu z uniwersytetami, które mają często bardzo złożoną strukturę – można stworzyć wzorce współdziałania nauki z gospodarką, osiągać prawdziwe sukcesy w zakresie innowacji i zachęcić do ich powtórzenia. Dobrym pomysłem jest właśnie to, by instytuty sieci działały według twardszych zasad, bardziej zmuszających je do poszukiwania komercjalizacji niż w przypadku samorządnych uczelni. Wzorcami są instytucje istniejące na świecie, choćby w Niemczech, sieci instytutów zorientowanych na współpracę z przemysłem.
Jakie miejsce w ekosystemie badań naukowych zajmie Krajowe Centrum Transferu Technologii (hub komercjalizacyjny) tworzone w Łukasiewiczu?
Między strategią a jej sukcesem jest jeszcze realizacja. Potrzebna jest instytucja pośrednicząca między dwiema bardzo różnymi kulturami polskiego świata nauki i biznesu. Jak to zorganizować? Nie ma tu prostego rozwiązania. Ale to jest trochę tak jak w sytuacji, w której mamy osoby niesłyszącą i niewidzącą, które powinny razem pracować. Przydaje się wtedy i specjalną rolę odgrywa tłumacz, który umie posługiwać się zarówno językiem migowym, jak i brajlem. Bo jest on w stanie umożliwić współpracę obu stron.
Drugim fundamentalnym problemem jest to, że w Polsce nie mamy przepływu informacji między światem nauki a biznesem. Ani świat nauki nie wie, czego w danym momencie potrzebuje biznes, ani biznes nie wie, co świat nauki jest w stanie wytworzyć. Te informacje oczywiście czasem się pojawiają, natomiast potrzebne są instytucje, które zapewniają stały ich przepływ. I właśnie Krajowe Centrum również taką rolę mogłoby pełnić. Może pomóc także w stworzeniu modelu finansowania tego typu działań. Dziś w Polsce to wszystko leży odłogiem.
rozmawiał Jeremi Jędrzejkowski
MATERIAŁ POWSTAŁ WE WSPÓŁPRACY Z SIECIĄ BADAWCZĄ ŁUKASIEWICZ