„Napoleon” to film o ogromnym budżecie. Jego produkcja pochłonęła 200 mln dolarów, głównie dlatego, że twórcy w minimalnym stopniu korzystali z CGI czy sztucznej inteligencji. Przed kamerami Dariusza Wolskiego przetoczyło się sześć bitew Napoleona – od zwycięstwa w Tulonie do klęski pod Waterloo. Konie grzęzły w błocie, armia rosyjska topiła się, gdy pod Austerlitz pękał na jeziorze lód. Sceny bitew niejednokrotnie były rejestrowane jednocześnie przez kilkanaście kamer.
Akcja filmu toczy się w latach 1790 – 1810. To opowieść o małym Korsykaninie, który ma wielkie marzenia. Chce zostać władcą Europy. Ale jednocześnie opowieść o mężczyźnie szaleńczo zakochanym w Józefinie, sześć lat od niego starszej kobiecie, która wcześniej była żoną hrabiego Beauharnais, matką dwojga jego dzieci i cudem uniknęła zgilotynowania podczas rewolucji francuskiej. Józefina była kobietą energiczną i stanowczą, dla której Napoleon (przynajmniej na jakiś czas) stracił głowę.
W „Napoleonie” widać każdy zainwestowany dolar
W filmie o Napoleonie Bonaparte jednym z kluczy do sukcesu musi być obsada. W historii kina grało go wielu aktorów. W 1954 roku w dramacie „Desiree” był nim Marlon Brando, Kubrick wymarzył sobie, by w jego filmie wcielił się w cesarza Francuzów Jack Nicholson. Scott postawił na jedną z potęg współczesnego kina - Joaquina Phoenixa. „Nie ma w nim zgody na jakiekolwiek uproszczenia, Joaquin ucieka od wszelkich konwencji. Kieruje się własną intuicją. Dzięki temu uczynił Napoleona człowiekiem wyjątkowym – powiedział Scott w wywiadzie udzielonym przed rokiem magazynowi „Empire”.
Scott i Phoenix – jak piszą pierwsi recenzenci – zrzucają cesarza Francji z cokołu. Portretują wybitnego przywódcę, ale też męża, do którego grana przez Vanessę Kirby cesarzowa Józefina zwraca się bez ogródek: „Uważasz się za wielkiego, a jesteś tylko małym bydlakiem, który beze mnie jest niczym”.
Krytycy podkreślają, że w nakręconym z rozmachem, dwuipółgodzinnym „Napoleonie” widać każdy zainwestowany dolar, ale nie wszyscy są filmem równie zachwyceni. ‚To niezaprzeczalnie imponujące osiągnięcie techniczne: bombastyczny, oldschoolowy film o „wielkim człowieku”, w stylu, jaki zdominował Hollywood pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych. Ale czasy się zmieniły i choć Scott wie, w którą stronę wieje wiatr (pokazał to „Ostatnim pojedynku”), nie jest już pewien, jak najlepiej ustawić taki film biograficzny. To przeciwieństwo najnowszych propozycji, takich jak „Chevalier” czy „Jeanne du Barry”, które przeszukują przypisy historii w poszukiwaniu przeoczonych bohaterów. Te historie poszerzają horyzonty widza, „Napoleon” odtwarza to, co już wiemy” – pisze recenzent „Variety”.