„Roving Woman” zaczyna się od sceny upokorzenia. Młoda kobieta w długiej, eleganckiej sukni nocą zostaje wypchnięta z domu. Drzwi zatrzaskują się. Kobieta wali w nie pięściami, płacze, krzyczy, żeby pozwolono jej chociaż zabrać swoje rzeczy. Wreszcie zwija się w kłębek, przesypia noc na trawniku. Rano też nikt jej nie otwiera drzwi. Bez komórki, pieniędzy i ubrania na zmianę odchodzi.
Pierwsza myśl: wyrzucona nocą prostytutka. Albo ktoś, kto dopuścił się czegoś strasznego – nie do wybaczenia. Ale nie: Sara okazuje się zdesperowaną, ale sympatyczną dziewczyną. Z facetem z tamtego domu była kilka lat. Nigdy się nie dowiemy, co się stało. Kilka ulic dalej wsiada do auta sąsiada i opowiada, jak bardzo kocha ją jej partner.
Na stacji benzynowej kradnie zostawiony przez kogoś samochód. Matka, do której dzwoni z pożyczonej komórki, nie ma dla niej ani serca, ani czasu, więc Sara rusza w swoją drogę ku wolności. Spotka ludzi tak samo samotnych i zagubionych jak ona, ale i takich, którzy gdzieś na bezdrożach znaleźli swoje szczęście, jak bohaterowie oscarowego „Nomadlandu”. Przeżyje kilka upokorzeń, ale też trochę dobrych chwil, a wszystko to ma ją wzmocnić. Jak piosenki, które właściciel skradzionego samochodu nagrywał dla kobiety o imieniu Mimi. Piękne, pełne czułości i tęsknoty. Przychodzi moment, gdy Sara chce tego mężczyznę odszukać.
Znajduje go, ale w „Roving Woman” nie można liczyć na zakończenie w stylu „żyli długo i szczęśliwie”. Debiut Michała Chmielewskiego jest jak przypowieść o człowieku, który musi dowiedzieć się, kim jest. Pogodzić się z tym, że jego dotychczasowe życie legło w gruzach, nabrać siły i ochoty, by zbudować nowe. Na kalifornijskich bezdrożach można się albo całkiem zagubić, albo odrodzić. Nie bez powodu współproducentem został Wim Wenders, twórca „Paryż Teksas”.