Czesi potrafią dbać o rodzimych kompozytorów. Promują ich skutecznie, Dvořák, Smetana czy Janáček to przecież nazwiska powszechnie znane w świecie. Gdy zrodził się boom na muzykę dawną, lansują XVIII-wiecznego twórcę, Josefa Myslivečka. Stąd też pomysł filmu „Il Boemo”. Warto go było nakręcić, bo życie miał ten kompozytor niezwykle ciekawe.
Urodził się w 1737 roku na Małej Stranie w Pradze, w rodzinie młynarza, na tyle bogatego, że mógł pozwolić sobie na to, by kształcić synów (Josef miał brata bliźniaka). Liczył jednak, że synowie przejmą jego interes. Zrobił to w pewnym momencie ten drugi syn, gdyż Josef postanowił poświęcić się muzyce. Szybko zwrócił na siebie uwagę, komponując na przykład na początku lat 60. od razu sześć symfonii.
Włosi uwielbiali Myslivečka, obdarzając go przydomkiem „Il Boemo divino” – boski Czech
Zyskał protektora, hrabiego von Waldsteina i dzięki jego pieniądzom mógł pojechać uczyć się we Włoszech. Do ojczyzny wraca potem jedynie okazjonalnie, a do mniej więcej 1775 roku jego życie stało się pasmem nieustających sukcesów nie tylko kompozytorskich, ale i miłosnych.
Jak większość kompozytorów tamtej epoki tworzył niemal taśmowo. Jego dorobek twórczy jest ogromny, to kilkadziesiąt symfonii, około trzydziestu oper często z librettami najwybitniejszego wówczas autora Metastasia, do tego oczywiście utwory religijne, oratoria, kantaty i muzyka kameralna. Jego niewyczerpana inwencja melodyczna czy umiejętne przywoływanie czeskiego folkloru sprawiają, że w tej ogromnej spuściźnie trudno znaleźć rzeczy nieciekawe i miałkie.