– Chciałem zrobić film tak szalony jak dzisiejszy świat – mówi Noah Baumbach. Nowojorski reżyser, który wyszedł z niskobudżetowego, niezależnego, bardzo ciekawego nurtu kina, po raz pierwszy w życiu nakręcił film o budżecie 80 mln dolarów. I po raz pierwszy posłużył się scenariuszem, który jest adaptacją powieści.
– Wydaną w 1985 roku książkę Dona DeLillo „Biały szum” podsunął mi ojciec, kiedy jeszcze byłem w szkole. Po jego śmierci wróciłem do niej. I pomyślałem, że pasowałaby ona do wielu momentów historii, do okresu po 11 września czy do dnia wyboru Trumpa na prezydenta – twierdzi Baumbach.
Lata 80. XX wieku rzeczywiście wyglądają w jego filmie dość współcześnie. Jest zwyczajna rodzina, może nie tak tradycyjna, bo patchworkowa, mąż, żona, czworo dzieci – jego, jej i wspólnych. Jack jest profesorem, wybitnym znawcą nazizmu. W przezabawnej scenie uczy się podstaw niemieckiego, a potem prosi nauczyciela, żeby nikomu o lekcjach nie opowiadał. Nie jest w stanie opanować tego języka, a swoim studentom zaleca przynajmniej rok zajęć z niemieckiego.
Razem z Babette prowadzi spokojne życie. Ale ich codzienność zmienia się w jednej chwili, gdy nad okolicą pojawia się ogromne zagrożenie – skażenie powietrza mogące człowieka zabić nawet po 30 sekundach. Jak nie od razu, to w przyszłości. A Jack, gdy zarządzono ewakuację z niebezpiecznych terenów, przez dwie i pół minuty wlewał do baku samochodowego benzynę. Ale boi się nie tylko on. Babette od dawna walczy z własnymi fobiami i z własną niepewnością
Opowieść o życiu rodziny i o świecie w zagrożeniu zyskuje dodatkowe znaczenia. Baumbach diagnozuje nasz strach przed śmiercią, ale i desperację w walce o życie. Sam zresztą w czasie konferencji prasowej w Wenecji przyznał, że właśnie ta opowieść o życiu i śmierci jest dla niego w „Białym szumie” najważniejsza.